Wolna i niezawisła Ukraina jest jedynym prawdziwym gwarantem niepodległości Polski. Jeśli upadnie Ukraina, kwestią czasu będzie upadek Polski.

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Dewiacje seksualne Humberta Humberta

Okładka książki Lolita 

Lolita

Vladimir Nabokov


Tytuł oryginału: Lolita
Tłumaczenie: Michał Kłobukowski
Wydawnictwo: MUZA S.A.
Liczba stron: 318
 
 
 
 
Lolita to książka, z wydaniem której, rosyjski geniusz pióra miał ogromne problemy. Żaden z amerykańskich wydawców nie zgodził się na jej publikację, mimo, że autor, idąc za radą dobrego przyjaciela, postanowił nie opatrywać jej własnym nazwiskiem, a jedynie pseudonimem. Powieść uchodziła za nieetyczną, szerzącą pornografię i pedofilię. Dopiero stara i zgniła moralnie Europa po raz kolejny przyjęła w swoje ramiona dzieło Nabokova. Książkę wydało paryskie wydawnictwo, specjalizujące się w taniej literaturze brukowej.

Powieść, napisana w formie pamiętnika, to opis miłości, czy też obsesji seksualnej, czterdziestoletniego mężczyzny, występującego pod pseudonimem Humbert Humbert, do dwunastoletniej Dolores Haze. Główny bohater, jak przynajmniej można wyczytać w większości recenzji, jest pedofilem, który na skutek zrządzenia losu, opuszcza Europę i wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych. Po raz kolejny fortuna bierze los w swoje ręce i każe mu zamieszkać u pani Charlottey Haze, wdowy z dwunastoletnią córeczką, pieszczotliwie nazywaną Lo, lub Lolitą. Humbert Humbert od pierwszego wejrzenia zakochuje się w nimfiątku, w końcu postanawia ożenić się z jej matką, by móc być bliżej swojej miłości. Bohater snuje różne plany i rozważania nad pozbyciem się coraz bardziej uciążliwiej Charlottey, ponieważ jednak z natury jest marzycielem i poetą, wszystkie plany pozostają w sferze fantazji.

Fatum jednak znów daje o sobie znać. Pewnego dnia ciekawska Charlottea odkrywa pieczołowicie skrywany dziennik Humberta Humberta, w którym to znajduje się między innymi opis miłości do dziewczynki. Zrozpaczona, zraniona, z krwawiącym sercem, Charlottea postanawia uciec od Humberta. Wcześniej jednak pisze listy, których nie udaje się jej już wysłać – biegnąc w amoku przez jezdnię do skrzynki pocztowej, poślizgnęła się i runęła prosto w objęcia śmierci, która przyjechała samochodem jednego z mieszkańców. Humbert, który nie mógł wyśnić lepszego scenariusza, zabiera małą Lo z Kolonii Q, na której aktualnie przebywała i rozpoczyna roczną włóczęgę po szosach i autostradach Stanów Zjednoczonych. Dolores, jak się jednak okazuje, nie jest już taka niewinna, w sprawach seksu jest całkiem doświadczona. W końcu opuszcza Humberta, uciekając z innym pedofilem.

Przejdę jednak do kwestii, która najbardziej mnie interesuje. Humbert Humbert w końcu odnajduje swoją ukochaną. Ma już 17 lat, jest w ciąży, okres jej młodości, nimfięcia dawno przeminął. Nie jest to już mała dziewczynka, która mogłaby pobudzić trzewia jakiegokolwiek pedofila. A mimo to, okazuje się, że Humbert Humbert nadal ją kocha i proponuje jej wspólną ucieczką oraz życie. Z psychiatrycznego punktu widzenia, nie jest to prawdopodobne, ponieważ „prawdziwy” pedofil, mimo iż może przejawiać uczucia wyższe, nie jest w stanie wyleczyć się ze swojego zboczenia. Czy zatem stworzona przez autora fikcja literacka miała by prawo zdarzyć się kiedykolwiek w świecie rzeczywistym?

Zagadnienie niegasnącej miłości Humberta można spróbować wyjaśnić to fragmentem książki, w którym snuje on śmiałe plany, że spłodzi ze swoją Lolitą drugą, małą Lo, która jak tylko dorośnie i dokwitnie, ponownie będzie dostarczać mu rozkoszy. Na horyzoncie zamierzeń, nieśmiało pojawiła się nawet trzecia Dolores, można jednak odnieść wrażenie, że sam Humbert nie podchodził do tych rojeń zbyt poważnie. Aby wyjaśnić ten przypadek, wydaje mi się, że konieczne są dwie rzeczy. Po pierwsze, co jest chyba najtrudniejsze, odrzucić opcję, że Humbert jest pedofilem. Dlaczego? Wytłumaczenie w czynności drugiej. Wróćmy zatem na sam początek książki, gdzie Humbert opisuje swoją jedyną, nieszczęśliwą młodzieńczą miłość do Annabel. Oboje, pochodzący z porządnych, arystokratycznych rodzin, próbują przeżyć romans, jednak ich działania są tak nieporadne, niezdarne, że nic nie może z tego wyjść. Po raz ostatni, Humbert spotyka się z Annabel w ogrodzie, przy świetlistym firmamencie gwiazd, próbując odbyć stosunek. Jednak ich miłosne gruchania zostają brutalnie przerwane. Annabel odjeżdża i młodzi zakochani nigdy już się nie zobaczą, bowiem dziewczynka rok później umiera. Żyję w przeświadczeniu, że w tym wydarzeniu należy szukać obsesji Humberta na punkcie młodych panien. Wydaje się, że Humbert Humbert próbuje odnaleźć swoją Annabel i dokończyć z nią to, czego mu się wtedy nie udało. Oczywiście, nie chodzi tu jedynie o kontakt fizyczny – pisząc, dokończyć, mam na myśli, dokończenie całej miłosnej historii, tzn. wspólne życie, aż po grób. Humbert, aż do momentu poznania Lolity, żyje z piętnem wspomnień o Annabel. Wlekąc się po burdelach, poznając kobiety, próbuje odszukać swoją pierwszą miłość. Dopiero Dolores Haze wypiera z jego umysłu wspomnienie o Annabel. Mam wrażenie, że po Lo po prostu zajmuje jej miejsce, a Humbert, świadomie, czy też nie, pragnie żyć z nią na wieki wieków. Stąd też o żadnej pedofilii nie może być tu mowy.

P. S.
Ostatniego, napisanego w dość kategorycznym tonie, zdania proszę sobie nie brać do serca. Jeśli znajdzie się tylko interlokutor, to o pedofilii rzekomej czy też nie, mowa może być jak najbardziej.

Apsara



Kiedy dostałem do ręki pierwsze wydanie Apsary, coś mnie tknęło. Wiedziałem już, iż to nasz rodzimy debiut literacki, więc spodziewałem się lżejszej formy; mniejszej objętościowo, gdyż takie właśnie dominują od jakiegoś czasu wśród naszych twórców, nie tylko początkujących. A tu kompletne zaskoczenie - 764 strony bez podziękowań! Od pierwszej chwili przeczuwałem, że ta książka będzie odmienna od wielu, wielu innych.


- Ma faceta jaja! – pomyślałem pewien obaw, gdyż z twórczości polskich prozaików, z jaką miałem możność się zetknąć ostatnimi czasy, zdecydowanie bardziej przypadały mi do gustu dzieła krótsze. Opowiadania, nowelki lub mini powieści, gdzie najważniejszy jest pomysł, gdzie wystarczy odkrywczy punkt widzenia, celna puenta lub jeden inny wybitny rys, by całości nadać sznyt, który zachwyci czytelnika - w tym chyba nasi młodzi, niekoniecznie wiekiem, twórcy czują się najlepiej. Tutaj trafiłem na wiele prawdziwych brylancików. Na dużą nową i dobrą powieść polskiego autora nie trafiłem niestety już od dość dawna. A tu taki debiut; prawdziwa waga ciężka. Prawdziwa odwaga. A może świadomość własnej wartości i tego, co się ma do powiedzenia?

Pomimo wspomnianej niepewności zabrałem się do lektury z dziwną, niczym nie uzasadnioną nadzieją, iż może w końcu trafiłem na coś naprawdę wartego przeczytania.

Apsara jest powieścią dość niekonwencjonalną, co może być pewnym utrudnieniem dla mniej otwartych odbiorców. Nie mamy tu klasycznego, hollywoodzkiego schematu, gdzie wszystko kręci się w nieustającym korowodzie strzelanin, mordobicia i trupów, wokół jednego nieśmiertelnego herosa, lub też wokół pary stworzonej z głównego bohatera i jego wybranki. Zamiast tego autor przygotował nam cztery wiodące postacie; czterech mężczyzn. Ginekolog, pianista, agent muzyczny i zawodowy morderca. Każdy odmienny od pozostałych, a zarazem podobny. Wszyscy czterej uwikłani w wielkie uczucie, wszyscy stający przed wyborami ostatecznymi. Jak się zachowają, jakie podejmą decyzje i jak się potoczą losy ich związków z kobietami, z którymi zetknie ich przeznaczenie, nie będę zdradzał. Jest to bowiem jeden z elementów budujących napięcie i atmosferę Apsary.

Powieść zaczyna się mocnym akordem – jeden gentleman podrzyna drugiemu gardziołko. Przez moment zapowiada się na sensację lub kryminał, szybko jednak się przekonujemy, iż na szczęście nie mamy do czynienia z kolejnym sztampowym bestsellerem akcji na modłę zza Wielkiej Wody. Wątek sensacyjny jest owszem, nawet obecny do samego końca, ale nie stanowi głównego motoru akcji, nie jest osią fabuły. Wszystkim kręci miłość i nieodłączny od niej seks. Napięcie, które towarzyszy czytelnikowi do samego końca lektury, nie jest budowane tylko przez spektakularne zamachy terrorystyczne i działania służb ścigających ich sprawców, przez zemstę i fanatyczną nienawiść, choć to wszystko przecież też znajdziemy w Apsarze, lecz przez uczucie, które zmusza tych, tak różnych przecież, mężczyzn do podjęcia wyzwań, o jakich wcześniej nigdy nie myśleli, do rozstrzygnięcia ogromnych dylematów i podjęcia decyzji nieodwracalnych.

Jeśli już wspominamy o seksie; mam wrażenie, iż co poniektórym będzie on przeszkadzał, gdyż takie głosy krytyki już słyszałem. Większość relacji damsko-męskich w tej powieści jest co najmniej przyprawiona seksem; pożądaniem lub odrzuceniem. Takie jest subiektywne ujęcie autora i żal mi tych, którzy nie potrafią nie tylko odczuwać w ten sposób, ale nawet wyobrazić sobie, iż istnieją ludzie obdarzeni większym temperamentem niż ten, który im przypadł w udziale. Żal mi osób, które nigdy nie narzekają na nadmiar przemocy, a narzekają na nadmiar seksu. W moim odczuciu nie ma go w tej powieści aż tak dużo. Ot – w sam raz dla pokazania tego, co autor chciał opisać.

Debiutancka książka Marka R. Litmanowicza jest trudna do zaklasyfikowania. Mnie osobiście najbardziej kojarzy się z najlepszymi powieściami szwedzkiej szkoły kryminału społecznego. Jak już wspomniałem, kryminału, czy raczej sensacji, jest w Asparze mniej, więcej natomiast gwałtownego romansu. Wszystko to jednak w moim odczuciu jest, podobnie jak w niedoścignionej trylogii Larssona, tylko pretekstem do ukazania problemów społecznych i przemyśleń autora. Podobnie jak skandynawscy mistrzowie, nasz debiutant pokazuje się jako niezwykle bystry obserwator, który potrafi doskonale ukazać odmienność indywidualności na tle przeciętności stereotypów. Jednocześnie trzeba docenić lekkość jego pióra, która potrafi równie lirycznie oddać rozterki bohaterów i malownicze scenerie, co dosadnie odmalować sceny zbrodni i erotykę, jednak bez popadania w pornograficzne szczegóły, co zwłaszcza w zbrodni, jak w głośnym American Psycho, zawsze pachnie mi raczej chorobą psychiczną twórcy i znajdujących w tym upodobanie czytelników, niż artyzmem i przeżywaniem sztuki. Niestety, nie jest to powieść dla każdego. Jeśli ktoś nie potrafił przebrnąć przez szkolne lektury, gdyż "były dla niego nudne", jeśli klasyków zna tylko z bryków, to i tym razem się zawiedzie, podobnie jak czytelnicy będący w stanie strawić tylko jeden gatunek i oczekujący od powieści zalet reportażu, co też już zdarzyło mi się spotkać w recenzjach dotyczących Apsary.

Autor jest uznanym lekarzem, rozmiłowanym w muzyce, brydżu i podróżach. I to się czuje. Jeszcze nigdy nie spotkałem powieści, w której tak plastycznie, wręcz namacalnie, można przeczytać o muzyce. Nasuwa się, absolutnie pozytywne, skojarzenie z Ręką mistrza (oryg. Duma Key), gdzie King, z podobnym wyczuciem, dzieła pędzla wyczarowuje słowem w wyobraźni czytelnika. Te nasuwające się od razu porównania jednoznacznie stawiają Apsarę wśród najlepszych polskich powieści. Również wątek z pogranicza medical thriller, który napotkamy w powieści Marka Litmanowicza jest najwyższej klasy, choć po polsku specyficzny i odmienny od reszty świata. W całej opowieści widać również wyraźną fascynację pisarza krajami Dalekiego i Bliskiego Wschodu, jakkolwiek jego sympatia zdaje się leżeć bardziej po stronie tego pierwszego.

Pomimo cudownych opisów pozwalających się przenieść odbiorcy w swej imaginacji i do największej świątyni świata*, i w środek fanatycznego, dyszącego nienawiścią tłumu Arabów, pomimo przekonującego oddania psychiki zakochanego, uczciwego i wrażliwego mężczyzny (tak, tak, nawet killer może być takim, w pewnym zakresie oczywiście), pomimo umiejętnie utrzymywanego do samego końca napięcia, nie jest Apsara, o czym już wcześniej wspomniałem, ani sensacją czy powieścią podróżniczą, ani romansem czy erotyką. Jest powieścią społeczną. Niczym w moim ulubionym Millenium, pod łatwo strawną warstwą rozrywki drzemią tematy trudne, bolesne i aktualne. Tematy, które niejednemu, zwłaszcza Polakowi, uniemożliwią docenienie tej książki.

Powieść Litmanowicza z wyrazistością lśniącego ostrza unaocznia tym wszystkim, którzy tego w Polsce widzieć nie chcą, iż moherowy katolicyzm wcale nie jest lepszy niż fundamentalizm islamski. Oba głoszą piękne hasła, ale oba są wykorzystywane do zniewolenia ludzi, do szerzenia ciemnoty, nietolerancji i nienawiści. Co prawda katolicy w chwili obecnej nie wysadzają synagog i nie kamieniują nierządnic, ale w historycznej skali wcale nie tak dawno dokazywali równie ochoczo jak ekstremiści w imieniu Allacha**, co można zresztą równie dobrze powiedzieć i o judaiźmie, i o wielu innych religiach, choć oczywiście nie wszystkich***. Obnażeniu prawdziwego oblicza Kościoła Katolickiego służy w Apsarze najwyraźniej wątek przerywania ciąży. Widzimy jak Kościół próbuje zmusić całe społeczeństwo do niewolniczego posłuszeństwa dla swych dogmatów, co samo w sobie byłoby może wybaczalne, gdyby dotyczyło tylko wiernych. Nie można natomiast przymykać oczu na takie praktyki, jeżeli dzieją się one z rażącym naruszeniem prawa i kiedy do posłuszeństwa wierze jednych ludzi zmusza się również tych, którzy wierzą w co innego, którzy mają inne poglądy, a taka jest właśnie nasza polska rzeczywistość. Kościół tylko dlatego nie wysyła ludzi na stosy, że w chwili obecnej nie ma takiej możliwości. Zarówno historia, która pokazuje, iż tak robił w przeszłości, nawet stosunkowo niedawnej, jak i teraźniejszość, która ostrzega nas, że cały czas dąży do jak największej władzy, również nad tymi, którzy w Boga nie wierzą, obliguje nas, byśmy nie dali potworowi fanatyzmu dorosnąć do rozmiarów tego z wersji islamskiej. I dlatego, co już widać w niektórych polskich recenzjach, książka jest oceniana źle przez tych, którzy nie potrafią przeboleć wspomnianych prawd. Inna sprawa, że krytyk, który chwali tylko dzieła zgodne z jego linią ideologiczną, bardziej przypomina mi kościelnego (ewentualnie islamskiego lub partyjnego) cenzora, niż krytyka.

Właśnie. I tu dochodzimy do sedna. W moim odczuciu głównym przesłaniem Apsary jest to, iż wszelka wiara od momentu, gdy dostanie do ręki karabin, prawo lub inny środek przymusu, staje się złem ostatecznym. Głosi miłość i w jej imieniu ją właśnie morduje. U Litmanowicza mamy Koreę z jej Pol Potem (notabene byłym mnichem) i wiarą w stworzenie nowego społeczeństwa, bezduszną polityczną poprawność Zachodu, islamistów ze swym nienawistnym wobec wszelkich innych światopoglądów fundamentalizmem, a także nasz rodzimy katolicyzm, póki co próbujący drobnymi kroczkami wtrącać się coraz bardziej nie tylko w życie wiernych, ale i ludzi innego światopoglądu. Tuszujący pedofilię i pederastię we własnych szeregach, ale tym chętniej zaglądający w łona cudzych żon i córek, dosłownie i w przenośni. Katolicy wytykają muzułmanom, iż ci zakazują nawet europejskiej muzyki, ale sami nie chcą pamiętać, o czym przewrotnie przypomina Apsara, iż żyjący do 1914 roku papież uznał, iż tango jest haram****. Przygaduje więc kocioł garnkowi. Oczywiście, że w chwili obecnej największym zagrożeniem dla indywidualnej wolności jest wojujący islam. Ale tylko w chwili obecnej.

Wiara jest piękna, dopóki nie stoi za nią przymus, który może w imię szczęścia i miłości pozbawiać na początku właśnie tych wartości, a potem nawet życia. Wiara jest piękna, gdy wierzą ludzie piękni. Jednak jacy ludzie są – każdy wie. Potworów więcej niż aniołów, co dziwne, skorośmy na podobieństwo Pana uczynieni. I właśnie te potwory, gdy skryją się pod płaszczykiem gorliwej wiary, nabierają nietykalności i mocy, gdyż wiary kalać nie wolno. Nawet uczciwi ludzie, pierwotnie dobrzy i miłujący bliźnich, pod ich wpływem stają się armią przepojonych nienawiścią demonów, gdyż nie potrafią oddzielić swej wiary od tego, co z nią robią ich współwyznawcy. Jak tłum kamieniujący grzesznicę wyzbywają się swego własnego sumienia i stają się marionetkami monstrów obleczonych w liturgiczne szaty.

Temat bardzo ciężki, ale pokazany przez naszego debiutanta po mistrzowsku, delikatnie i z wyczuciem, a nie tak jak ja o nim mówię. W problem najcięższy wplecione i inne, między innymi pozycja kobiety w społeczeństwie; w naszym jego modelu i w innych kulturach. Znajdziemy wiele celnych spostrzeżeń, jak choćby to, iż wydawać się zaczyna, że kobiety przesadziły trochę w tym europejsko-amerykańskim równouprawnieniu. Najbardziej nawiedzone tak się zaczynają z samcami równać, że chyba tracą kobiecość. Może zresztą to tylko mężczyźni już nie czują się przy nich męscy, co zresztą na jedno wychodzi. Wszystkim tym przeszkodom do szczęścia Litwinowicz przeciwstawia Miłość. Czy uczucie czterech naszych bohaterów do ich wybranek pokona ortodoksów i fanatyków, różnice kulturowe i złą karmę? Tego Wam nie zdradzę. Przekonajcie się o tym sami.

Powieść udała się bardzo. Mam wrażenie, iż w Polsce jej pozytywny odbiór będzie dość ograniczony, choćby z tego powodu, że dostało się co nieco i moherowym beretom, i polskim środowiskom antyaborcyjnym. Jednak nawet dla katolików, za wyjątkiem pozujących na fanatyków, czytanie jej to wspaniała rozrywka pełna wzruszeń i najróżniejszych tematów do przemyśleń, o czym szczerze i gorąco Was zapewniam


Wasz Andrew



* Kompleks Angkor na brzegu rzeki Siem Reap, nie wdając się w szczegółowo w rankingi wielkości, zawiera zabytki być może dla Polaka najbardziej szokujące spośród całego światowego dziedzictwa, gdyż stworzone przez kulturę równie mało znaną, co powszechnie pogardzaną, a jednak przywracające o zawrót głowy i nie mające odpowiednika w naszym kraju o bądź co bądź tysiącletniej ponad tradycji.
** Można przytoczyć choćby wyczyny księży w Jasenovacu, nigdy nie potępione przez Kościół, jak również zamachy na kliniki aborcyjne w USA.
*** Konsekwentnie odmawiają używania przemocy przykładowo Świadkowie Jechowy. Jenakowoż potwierdza to tylko, że do takiej postawy są zdolne jedynie wyznania, które nie podpierają swego istnienia przymusem państwowym, które nie sprzedały swych pryncypiów w zamian za udział w sprawowaniu władzy.
**** haram – arab. zakazany

Apsara [Marek R. Litmanowicz]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

niedziela, 29 kwietnia 2012

Potop



O „PotopieSienkiewicza napisano w Polsce już tyle, że więcej chyba nie można. Co roku rzesze uczniów męczą ten temat. Jest on pewnikiem również przedmiotem niejednej pracy naukowej. Dlaczego i ja postanowiłem się z nim zmierzyć?


Kiedy słyszę lub czytam opinie dotyczące tej powieści, mam wrażenie, że mówi się o całkiem innej książce niż ta, którą czytałem. Ja ją widzę zdecydowanie inaczej.

Powieść o szwedzkiej nawale, jak wie chyba każdy Polak, jest drugą, po „Ogniem i mieczem”, częścią Trylogii Henryka Sienkiewicza, którą kończy „Pan Wołodyjowski”. „Potop” jest znany w naszym kraju powszechnie, z racji umieszczenia na liście lektur, jak również ze względu na ekranizację pod tym samym tytułem, systematycznie odgrzewaną we wszystkich polskojęzycznych kanałach telewizyjnych. Z powodu wspomnianego zaliczenia do lektur, wersja filmowa jest poszukiwana w pewnych okresach roku szkolnego przez uczuloną na słowo pisane część naszej populacji. Tylko tym bowiem można tłumaczyć jej sezonową popularność ograniczoną zasięgiem terytorialnym naszego systemu oświaty. W związku z tą popularnością i głębokim zakorzenieniem dzieła w świadomości społecznej narodu, opisywanie tutaj fabuły nie ma sensu. Mgliste o niej pojęcie mają nawet analfabeci.

W kraju nad Wisłą podkreśla się, jako najważniejszy element oceny „Potopu” i Trylogii, patriotyczny wydźwięk dzieła napisanego właśnie z zamiarem pokrzepienia serc Polaków pozbawionych wówczas państwowości. I tu właśnie po raz pierwszy moja ocena zdecydowanie rozmija się z lansowaną przez urzędniczą doktrynę. W moim odczuciu Sienkiewicz, prawdopodobnie wbrew swojej woli, pokazał nam prawdziwe oblicze społeczeństwa Rzeczpospolitej Obojga Narodów, z którego uważny czytelnik odczyta znamiona przyszłych klęsk i upadku. Głupota mężnych, tchórzostwo mądrych, słabość prawych i potęga zdrajców wyzierają z każdej stronicy i tylko nieuważny czytelnik mógłby się krzepić taką oceną narodu. Jak widać jednak, tych uważnych jest jak na lekarstwo.

Jak mówi Weyhard Wrzeszczowicz, którego rozmowę z posłem cesarskim Lisolą podsłuchał Kmicic, główny bohater Potopu: „... jest-li na świecie drugi kraj, gdzieby tyle nieładu i swawoli dopatrzyć można?” i dalej: „Jeno szaleni, swawolni, źli i przedajni tę ziemię zamieszkują!”. A Kmicic, świeżo nawrócony zdrajca ojczyzny, nie wie jak, choćby we własnej duszy, obronić swój kraj przed tą oceną. Później znajduje odpowiedź: jedyną wartością, jaka pozostała Polakom, jest wiara. Większość czytelników, zaznaczmy – polskich czytelników, jest tą odpowiedzią zadowolonych. Mamy Wiarę! Jesteśmy lepsi od innych! Co tymczasem naprawdę oznacza ta odpowiedź znaleziona przez Kmicica zmierzającego do Częstochowy? Ano znaczy tyle, że jak to opisał Sienkiewicz, gdy Szwedzi targną się na Częstochowę, Polacy powstaną i zwyciężą. Tylko Sienkiewicz nie napisał, a Polacy nie chcą zauważyć, iż nikt już nigdy błędu Szwedów nie powtórzył. No i mieliśmy zabory, brak państwowości, potem, po krótkim oddechu niepodległości i samodzielności, okupację i dziesiątki lat komuny. Nikt się na Częstochowę nie połaszczył, gdyż w przeciwieństwie do nas, inni w Europie uczą się pilnie i szybko. Każdy kto ma chrapkę na Polskę wie, że można w niej robić co się chce, byle nie kalać świętości. Mam podejrzenia, że gdyby nie historyczny paradoks, który ostatnie lata podległości Moskwie połączył z ateizacją Rosji, być może nigdy byśmy się już spod władzy wielkiego brata nie wyrwali. Gdyby nie było ZSRR tylko Rosja, gdyby istnienie Kościoła w Polsce nie kolidowało w sposób oczywisty z linią partii, kto wie, jak by to wszystko wyglądało. Kościół był w latach komuny główną siła scalającą dysydentów, jeśli pominąć pieniążki z USA. Gdyby Rosja nie była radziecka, gdyby mogła jak w czasach zaborów mieć Watykan po swojej stronie, wszystko mogłoby się rozegrać inaczej. Pamiętajmy, że trzeba było aż wojny światowej, by Polska wypłynęła po zaborach. Kościół jako całość, który tylko wówczas ma siłę potężnej organizacji, nie robił sobie niczego z polskich dążeń niepodległościowych. Działania pojedynczych duchownych były tylko czynami prywatnych osób. Choć niejednokrotnie bohaterskie i pełne całkowitego poświęcenia nie bolały zaborców bardziej niż działalność innych dysydentów.

Wróćmy do Kmicica, polskiego herosa z Potopu. Głupi jak but. Przygłup po prostu. Odważny, ale tak głupi, iż zdradził kraj, nie wiedząc nawet, że zdradza. Oczywiście potem się poprawia, ale tylko dlatego, że książę Bogusław Radziwiłł przypadkiem, mając go za swego, odkrył przed nim karty. Gdyby nie to, nigdy by nie zmienił swego postępowania, choć próbowali go do powrotu na drogę cnoty namówić i przyjaciele, i ukochana. A przynajmniej nie poprawiłby się, dopóki nie byłoby za późno. Inna sprawa, to fakt strat, jakie Kmicic przyniósł Polsce. Gdyby od razu stanął po właściwiej stronie, nie zginęłoby wielu prawdziwych patriotów. Jego nawrócenie życia im nie przywróciło. Nie przywróciło siły, która bezpowrotnie uciekła z zasobów państwa. A ilu takich Kmiciców było i jest w naszym kraju?

Kmicicowi wszystko wybaczono. Jako usprawiedliwienie, poza późniejszą poprawą, podniesiono fakt, że zdradził z głupoty, a nie z wyrachowania. Bardzo ciekawe zjawisko. Mam wrażenie, iż w innych krajach aż takiej głupoty nie tolerowano. Któż bowiem może zaręczyć, że coś takiego się nie powtórzy? Jeszcze inny aspekt tego problemu; społeczeństwa trzeźwo myślące, jak choćby Niemcy czy Rosja, nigdy nie wierzą komuś, kto raz zdradził. Niezależnie od tego, jak bardzo się rehabilituje. Mogą takie osoby wykorzystywać, opłacać, ale nigdy już nie obdarzą ich zaufaniem, o chwale jakiejkolwiek nie wspominając.

Spójrzmy też na obraz ogólnej umysłowości wszystkich Polaków z Potopu. Polak to katolik. Każda inna wiara, nawet odłamy chrześcijaństwa, to dla nich „psia wiara”. Każda inna nacja to, z tego czy innego powodu, dziwacy godni co najmniej prześmiewek, jeśli nie jawnej pogardy. I, co bardzo symptomatyczne, ten specyficzny pogląd na miejsce Polaków i Polski w Europie trwa nadal. W zdecydowanej większości opracowań, recenzji, bryków i streszczeń made in Poland miejscem, w którym rozgrywa się akcja „Potopu” jest Polska. Tymczasem w opracowaniach zagranicznych, jest to Unia Polski i Litwy. Tak jakbyśmy do dziś uważali, że Unia Obojga Narodów była tak naprawdę Polską, a Litwa to tylko takie jakby województwo, coś jak Małopolska albo Śląsk. To świetnie pokazuje nasz specyficzny szacunek dla innych, który do dziś, pomimo górnolotnych deklaracji, nie tak znowu wiele odbiega od zadufania i ciemnoty pokazanej w „Potopie”. W większości z nas, gdzieś tam głęboko, pod warstwami większej lub mniejszej ogłady, nadal drzemie Zagłoba, jeśli nie wręcz Kmicic lub Zbrożek.

Potop”, podobnie jak cała Trylogia, jest poza Polską praktycznie nieznany. Nawet Nagroda Nobla przyznana autorowi za całokształt twórczości nie jest w stanie tego zmienić. Dlaczego? Nie wiem. Odpowiedź na to pytanie jest bardzo złożona, o ile w ogóle możliwa do jednoznacznego sformułowania. Przypuszczalnie, jeśli Trylogia dotąd nie przebiła się na światowych rynkach wydawniczych, poza środowiskami polonijnymi, to jest już na to za późno na drodze promocji literatury jako takiej. Zwłaszcza, jeśli pojawiają się w niej hasła podobne do tych z opracowań szkolnych, które są całkowicie niezrozumiałe i nieinteresujące dla zagranicznego odbiorcy, o ile w ogóle czasem nie są sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Jedyną drogą do popularyzacji tego dzieła Sienkiewicza byłaby ekranizacja. Mam jednak wrażenie, że nie taka, jaką mamy obecnie. Oglądając dzieła naszej kinematografii, mam wrażenie, że tylko hasła patriotyczne i polska zasada, iż świętości kalać nie wolno, powstrzymują wielu przed określeniem tego mianem totalnej chały. Zwłaszcza „Potop”, który jest w moim odczuciu najlepszym elementem Trylogii, został w ekranizacji wręcz zbezczeszczony. Główna bohaterka, powszechnie uznawana piękność – Oleńka. Wytnijmy kadr z filmu i pokażmy naszą Oleńkę jakiemukolwiek facetowi. Różne padną określenia, ale by usłyszeć „piękna” musielibyśmy zajść do okulisty, do poczekalni dla tych, co jeszcze bryli nie nabyli. To jednak tylko detal, jeden z wielu. Najgorsze jest to, iż film jest sieczką złożoną z niepowiązanych ze sobą scen. Ktoś, kto zna pierwowzór literacki jest mniej lub bardziej zniesmaczony, ale ktoś, kto go nie poznał i kto nie zna polskich realiów, w których świadomości elementy Trylogii istnieją na wielu płaszczyznach odniesień, raczej tego filmu pozytywnie nie odbierze, o ile cokolwiek z niego zrozumie. Potwierdzają to zresztą bardzo mierne efekty promocji filmowych wersji Trylogii za granicą. A szkoda.

Potop” Sienkiewicza, podobnie jak cała Trylogia, jest bowiem majstersztykiem literackim. Nie ma znaczenia, że odbiega od prawdy historycznej. Fikcja i przeinaczenia z niedościgłą biegłością zostały wplecione w prawdę historyczną tworząc świat pełen życia, zaludniony mnóstwem wyrazistych, niezapomnianych postaci. Całość napisana przepięknym, stylizowanym językiem, może służyć za wzór po wsze czasy. Ja osobiście przedkładam Potop nad inne części cyklu. Nie ze względów językowych jednakże. Na tym polu wszystkie części są równie doskonałe. Chodzi o inne rzeczy. „Pan Wołodyjowski”, pozbawiony happy-endu, nie tylko w wydźwięku osobistym (śmierć głównego bohatera), ale i moralnym, społecznym, jest dla mnie po prostu dołujący. Z kolei powieść „Ogniem i mieczem”, pełna posągowych postaci (zwłaszcza dominująca postać Skrzetuskiego), jest sztuczna i dęta przez te postacie właśnie. Większość osób podświadomie czuje nierealność konstrukcji psychologicznej wspomnianego rycerza i stosunkowo rzadko jest on wymieniany wśród ulubionych bohaterów Trylogii. „Potop” jest pod tym względem najlepszy. Mamy amerykańskie zakończenie; nasi zwyciężają a potem żyją długo i szczęśliwie. Mamy najlepsze postacie z poprzedniej części (Zagłoba, Wołodyjowski) i nową postać numer jeden: Kmicica. Niezbyt rozgarniętego, ale odważnego aż do przesady (może pierwsze jest warunkiem drugiego) i zakochanego do szaleństwa (coś nie tylko dla kobiet). Idol mężczyzn i bożyszcze kobiet. Niesamowita akcja godna ekranizacji Hollywood. Pełne heroizmu czyny, zdrady i rozterki sumienia, podstępne knowania i siła wiary dokonująca niesłychanych czynów, pełne epickiego rozmachu sceny batalistyczne i sympatyczne, tryskające specyficznym humorem dialogi. Namiętności i walka. Uczciwość przeciw podłości, miłość przeciw nienawiści. Jest w tej książce wszystko. Przeczytałem ją około trzydziestu razy i za każdym znajdowałem w niej nowe smaczki i inny odcień mistrzostwa. Gdyby napisał to Anglik, a sfilmował Amerykanin, byłby to przebój list bestellerów i rankingów oglądalności. Niestety. Nawet w Polsce, tylko nieliczni czytelnicy potrafią przezwyciężyć odium lektury, obciążenie patriotyzmem i wiarą, obrzydzenie wersją kinową. Szkoda, że dla tak niewielu jest „Potop” tym, czym byłby dla dzisiejszego czytelnika bez tych wszystkich dawno zmurszałych zaszłości: świetną powieścią na pewno wartą przeczytania. Jeśli jeszcze nie czytaliście, spróbujcie odrzucić to wszystko, co wiecie na temat tej lektury, zapomnijcie o tym, że to szkolna cegła, i przeczytajcie to tak, jak choćby Krzyżowców Guillou. Na pewno się nie zawiedziecie


Wasz Andrew

Potop [Henryk Sienkiewicz]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE
Potop [Henryk Sienkiewicz]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE


Potop [Henryk Sienkiewicz]  - KLIKAJ I SłUCHAJ ONLINE

Z gmachu życia wyjścia szukanie

Okładka książki Pamiętnik znaleziony w wannie 

Pamiętnik znaleziony w wannie

Stanisław Lem

Wydawnictwo: Agora
Liczba stron: 212










W przedostatnim wpisie wspominałem o konkursie „Książka za recenzję”, związanym z twórczością Stanisława Lema, w którym kiedyś brałem udział. Regulamin polegał na napisaniu recenzji wybranego dzieła pana Lema oraz opublikowaniu jej na oficjalnym forum (http://forum.lem.pl). W przypadku przewagi ocen pozytywnych nad negatywnymi, zebranych od użytkowników forum, zyskiwało się jedną wybraną pozycję z bogatej twórczości naszego genialnego futurologa. Ponadto zwycięzca, tj. osobnik który uzyskał najwięcej przychylnych opinii otrzymywał komplet 33 książek z wydawnictwa Gazety Wyborczej.

Chciałbym się pochwalić się moją recenzją „Pamiętnika znalezionego w wannie”, za którą udało mi się nabyć „Filozofię przypadku” i przy okazji zareklamować tę fascynującą lekturę. Oto ona:

Stanisław Lem był dzieckiem wyjątkowym i nikt, kto zapoznał się z jego biografią nie może mieć co do tego absolutnie żadnych wątpliwości. Jako młody chłopiec, syn Samuela Lema, okazał się jednym z najgenialniejszych dzieciaków w południowej Polsce. Na przestrzeni lat, mały Stanisław miał wiele zainteresowań. Jednym z etapów jego dziecięcych lat, była obsesja na punkcie własnoręcznie wytwarzanych legitymacji. Młody Lem, jako, że niezbyt interesowały go lekcje, urozmaicał sobie czas pobytu na nich poprzez tworzeniem specjalnych dokumentów, legitymacji. W efekcie żmudnej i ciężkiej pracy, powstało prawdziwe legitymacyjne imperium. Minął jednak szczęśliwy czas młodości i wydawać by się mogło, zabawa się skończyła. Jeśli jednak weźmiemy do ręki książki „Pamiętnik znaleziony w wannie” i dodatkowo zdecydujemy jeszcze się ją przeczytać, to okaże się, że legitymacyjny moloch Lema wcale nie zdematerializował się tak całkowicie z wyobraźni genialnego pisarza.

Chociaż sam twórca wzbrania się przed taką trywializacją sprawy, trzeba sobie rzec, że czytając Pamiętnik, śledząc poczynania głównego bohatera, który prowadzi wędrówkę po Gmachu, bezskutecznie błądząc od drzwi do drzwi, kontaktując się z kolejnymi urzędnikami, oficjelami, bohatera, który z każdym krokiem coraz mocniej zaplątuje się w pajęczynę tajności, trudno jest odgonić wrażenie, że Lem już kiedyś takie tło akcji stworzył.

Podobnie, jak bohater pokoju, na który opiewała przepustka, nie mógł znaleźć, tak i my możemy mieć spore trudności z wyczytaniem wszystkich treści ukrytych w książce. Ale w końcu dzieło to jest prawdziwą księgą szyfrów, zresztą, jakże by mogło być inaczej, skoro opowieść rozgrywa się w świecie szpiegów. Dlatego też każde zdanie, każde słowo, posiadać może sens głębszy i jeszcze głębszy, niż na pozór nam się to wydaje. I tak, dzięki uprzejmości kapitana Prandtla, na podstawie krótkiego fragmentu Romea i Julii, dowiadujemy się, że Szekspir żywił prawdopodobnie nieprzyjemne uczucia do osobnika nazwiskiem Mathews. Drugą informacją, którą raczy nas miły kapitan, jest fakt, wszystko co nas otacza jest szyfrem. Jakby tego było mało, okazuje się, że rozłamany szyfr, jest nadal szyfrem, jest niewyczerpalny. Tajność, tajność, wszystko tajność. Jakakolwiek próba porozumienia się, kontaktu z pracownikami Gmachu kończy się zazwyczaj ogromnym fiaskiem, ewentualnie efektownym samobójstwem. Jedynym, który zdaje się co nie co rozumieć tułaczą męczarnię bohatera jest agent spotykany w łazience – jest on jednak niczym złośliwy chochlik. Posiadając nieco dłuższy staż błądzenia po Gmachu, przekonuje jedynie bohatera, że próżno są jego zmagania, bowiem i tak nic z nich nie wyniknie.

Swoistym sanatorium, przyjemnym chłodem marmuru dla rozgrzanego czoła trawionego gorączką, panaceum na wszelkie prześladowcze paranoje okazuje się wspomniana łazienka, gdzie gość znajdzie zarówno brzytwę, która oprócz poczucia świeżości, zawsze towarzyszącemu dopiero co ogolonej twarzy, zapewni również czas potrzebny na pozbieranie myśli i uporządkowania tej gmatwaniny wniosków w coś na wzór całości oraz wannę, w której to, utrudzony po przebrnięciu przez labirynty korytarzy Gmachu wędrowiec, będzie mógł zasnąć snem sprawiedliwego. Och, któż po przejściu tylu okropności, wstrząśnięty taką dozą przeżyć, całkowicie szalonych i zwichrowanych nie zechce przynajmniej na chwilę spocząć w tej oazie chłodnego i uporządkowanego myślenia, w tym kontemplatorium, tej rozpaczliwej próbie racjonalizacji naszych myśli, działań i poczynań.

Wychodząc jednak z tego sanktuarium trzeźwości, warto wspomnieć o tragedii, która spotkała ludzkość i która sprawiła, że tytułowy pamiętnik znaleziony w wannie stał się jednym z niewielu dokumentów, pozwalających na badanie życia codziennego ludzi żyjących w tym okresie. Papyroliza (rozpad papieru), bo o niej mowa jest moim zdaniem kolejną maską, przebraniem dla problemu, któremu Lem przyglądał się już od swoich najwcześniejszych utworów – problemu związanego z ograniczeniem przepustowości przepływu informacji. Mistrz był zdania, że ewolucja biologiczna człowieka pozostaje coraz bardziej w tyle za spłodzoną sztucznie ewolucją techniczną. Człowiek, twórca i konstruktor w miarę upływu czasu coraz słabiej jest w stanie objąć, a co dopiero kontrolować, swoje dzieła. Pisarz po raz kolejny przejawia swoje obawy i wątpliwości co do tego, czy ludzkość jest gotowa gromadzić i przechowywać otaczającą ją informację, przy założeniu, że owa ilość informacji rośnie w sposób wręcz eksponencjalny. Aby przekonać się, że owa kwestia nigdy nie przestała dawać Mistrzowi spokoju, wystarczy sięgnąć po jedne z jego ostatnich przemyśleń – choćby nawet po dzieła zebrane w Molochu. Roi się tam od artykułów krytykujących Internet jako sieć bezrozumną i bezproduktywną, która nie może i nie ma takich możliwości, by stać się Sztuczną Inteligencją. Bardzo ciekawy jest tok rozumowania Lema, który uważa, że Sztuczna Inteligencja może narodzić się niejako przypadkiem, przy próbie skonstruowania inteligentnych kontrolerów sieci, którzy byliby w stanie przesiewać informacje istotne od zwykłego chłamu i śmiecia, które to już teraz zalewają Internet. Wydaje się, że nie grozi nam póki co katastrofa na miarę papyrolizy, jednak Lem ciągle na kolejnych kartkach swoich książek, esejów czy artykułów przestrzega nas, że nadmiar informacji może być równie szkodliwy co jej brak (w sposób karykaturalny problem z przesytem informacyjnym został przedstawiony w książce „Wizja Lokalna”).

Wracając jednak do samego Pamiętnika znalezionego w wannie, osobiście, lubię odczytywać go jako wielką metaforę naszego życia – podobnie jak główny bohater, przez większość naszej ludzkiej egzystencji, błąkamy się bez celu, sami nie zdając sobie sprawy czego tak właściwie od życia oczekujemy, a gdy przychodzi nam już umrzeć (bohater Pamiętnika różni się od nas o tyle, że miał on możliwość opuszczenia Gmachu, nie był jednak zobligowany by to uczynić, śmierć nasza jest natomiast nieodwołalna i nie możemy z niej zrezygnować, czy też nagle się z niej rozmyślić), nagle okazuje się, że życie jest nam bardzo miłe, cenne i za żadne skarby świata nie mamy zamiaru opuszczać ziemskiego padołu, na którym przytrafiło się nam tyle nieszczęść.

P. S.
Warto również dodać, że znalazł się odważny, który spróbuje przenieść tę pozycję na duży ekran. Efekty starań pana Rogera Christiana (który święcił też sukcesy jako scenograf: Gwiezdne Wojny, Obcy - 8. pasażer Nostromo) będziemy mogli podziwiać w okolicach 2013 roku. Więcej szczegółów tutaj:

http://www.culture.pl/kalendarz-pelna-tresc/-/eo_event_asset_publisher/L6vx/content/ekranizacja-pamietnika-lema

Wasz Ambrose


sobota, 28 kwietnia 2012

Czy wielkie wygrane są równie wielkim szczęściem?

Okładka książki Wielkie wygrane 

Wielkie wygrane

Julio Cortázar


Tytuł oryginału: Los premios
Tłumaczenie: Zofia Chądzyńska
Wydawnictwo: MUZA S. A.
Liczba stron: 444
 
 
 
 
Julio Cortázar, argentyński pisarz ogromnego kalibru. Twórca książki o legendarnym statusie „Gra w klasy”, która przez wielu uważana jest/była za biblię intelektualistów. Powieść to o tyle przewrotna, ze możemy ją formować sami, w dowolny sposób. Autor daje nam możliwość czytania jej wg kolejności rozdziałów, ponadto zdradza nam klucz wg którego również możemy przystąpić do lektury. Jakby tego było mało, równie dobrze możemy zdać się na przypadek i czytać kolejne rozdziały na chybił trafił.

Jako, że fascynującą zabawę, z której można ułożyć kilka powieści mam już za sobą, postanowiłem skusić się na inne pozycje argentyńskiego autora. W sposób wielce wymowny pomogła mi w tym księgarnia Matras, w której natrafiłem na „Wielkie wygrane” oraz „Książkę dla Manuela” z 50 % rabatem. Na pierwszy ogień poszły „Los premios”, o których pragnąłbym napisać teraz słów kilka.

Bohaterami powieści są szczęśliwcy, którzy wygrali bilety w państwowej loterii na wycieczkę luksusowym statkiem „Malcolm”. Początkowo akcja rozwija się leniwie, spokojnie chłoniemy kolejne karty powieści, na których prowadzona jest krótka charakterystyka uczestników rejsu. Siedząc z bohaterami w kawiarni London w Beunos Aires, w której czekają na dalsze instrukcje, od razu zdajemy sobie sprawę, że podróż na pewno dostarczy nam wielu wrażeń, choćby ze względu na ludzi, z którymi przyjdzie się nam spotkać. Mamy bowiem do czynienia z przekrojem całego argentyńskiego społeczeństwa. Jest i typowa rodzina z dwójką dzieci, samotna matka z synem, dwoje przedstawicieli ciała pedagogicznego, dentysta, korektor, czy milioner poruszający się na wózku inwalidzkim. Mozaika charakterów, przypadkowa zbiorowość, których połączył przewrotna fortuna, zsyłając im bilety na niezapomniane morskie wojaże.

Nie chciałbym zdradzać więcej szczegółów co do wydarzeń, które zajdą na statku, rzeknę jedynie, że będzie dość tajemniczo i ciekawie. Po pierwsze cały czas nie wiadomo, dokąd właściwie płynie statek „Malcolm”. Po drugie, tuż po odpłynięciu od nabrzeża okazuje się, że wśród załogi wybucha epidemia – wirus tyfusu 224 powoduje, że pasażerowie nie mogą wejść na rufę statku, gdzie znajdują się chorzy członkowie załogi. W dodatku kontakt z obsługą jest bardzo ograniczony, a jakby tego było mało, wysłani do uspokojenia sytuacji i wyjaśnienia całej sprawy oficerowie wcale nie są zbyt wylewni i nie chcą przedstawić jak maluje się obraz sytuacji.

W ten oto sposób, poprzez kategoryczny zakaz, ale połączony z niedomówieniem oraz mgłą tajemnicy, rufa staje się pojęciem mistycznym, owocem zakazanym, rajem, do którego bramy pozostają ciągle zamknięte. Konsekwencje nie trudno sobie wyobrazić. Dość szybko spośród pasażerów wyłania się grupa Argonautów, która postanawia wyruszyć po złote runo, wyjaśniając opornym, że tyfus to na pewno tylko przykrywka, wymówka, by ukryć coś znacznie bardziej poważniejszego.

Ale naprawdę kończąc już z dalszym wyjawianiem arcyciekawej fabuły muszę oddać autorowi, że oprócz świetnej opowieści, mamy do czynienia z dobrze nakreślonymi postaciami, charakteryzującymi się autentycznością, wręcz namacalnością. Nie są to bohaterowie tekturowi, stereotypowi, zaskakują nas swoim postępowaniem. Fascynujące jest śledzenie interakcji, które zachodzą pomiędzy tymi przypadkowo zestawionymi ze sobą ludźmi. Jeszcze większego smaku dodaje fakt, że na okręcie znajdują się osoby, które same zajmują się analizują sytuacji, w jakiej zostały postawione. Znakomicie zdają sobie sprawę, że chociaż wyprawa na rufę wydaje się im tak kusząca, tak niezbędna, to jednak nie można spodziewać się po niej niczego wielkiego, nie obiecują sobie zbyt wiele po przekroczeniu tej mistycznej bariery. Nie przeszkadza im to jednak w poszukiwaniu byle pretekstu, który pozwoli im wyruszyć na wyprawę ku rufie oraz jej sekretom.

Wydaje się, że autor pokazał jak łatwo jest wywołać u człowieka poczucie dyskomfortu, izolacji, zamknięcia. Dopóki nie ogranicza się pasażerów żadnymi obostrzeniami, zdaje się nie przeszkadzać im świadomość, że przez kilka miesięcy będą zamknięci w metalowej puszce (bo czymże innym wydaje się potężny liniowiec wobec niekończącego się bezmiaru fal), którą będą dryfować przez kilka miesięcy po bezkresnym oceanie. Dopiero, gdy okazuje się, że pewna część pokładu, z przyczyn przecież nie prozaicznych, zostanie wyłączona z użytku, część świeżo upieczonej mikrospołeczności, mimo nieograniczonego dostępu do baru, basenu, sali gimnastycznej, czy fachowej obsługi, zaczyna dopatrywać się grozy nowego położenia i czuć się niczym szczury w klatce („Jesteśmy w Zoo, tylko że to nas oglądają”). Ta wzburzona grupa nie może spokojnie egzystować ze świadomością, że ograniczono ich swobodę poprzez zakaz poruszania się po absolutnie całym statku. Rufa wręcz puchnie od domysłów, rozrastając się do absurdalnych rozmiarów. Ponadto Cortázar obnażył bezwstydnie naszą ludzką, nie dającą się poskromić ciekawość, która zawsze wiedzie nas ku nieznanemu, każąc nam rozwiązywać wszelakie zagadki, wyjaśniać tajemnice, jakie pojawią się na naszej drodze życia. A o tym, czy owa ciekawość to rzeczywiście pierwszy stopień do piekła, czy też do poznania, czytelnik będzie musiał rozstrzygnąć już sam.

Podczas lektury nasunęło mi się również pytanie czym właściwie jest szczęście, rozumiane potocznie jako fart. Na pierwszy rzut oka wszystkich, którzy wylosowali bilety na państwowej loterii można nazwać szczęściarzami. W końcu nie na co dzień wygrywa się trzymiesięczny rejs luksusowym statkiem. Jednak morska podróż nie dla wszystkich skończy się szczęśliwie. Wielu podróżnych pragnie odmienić swoje dotychczasowe życie, a rejs traktuje jako pierwszy rozdział czegoś nowego, lepszego. Trudno jednak powiedzieć, by któraś z tych prób zakończyła się spektakularnym sukcesem. Życie po raz kolejny okazuje się tylko sumą szczęśliwych splotów wypadków oraz równie pechowych incydentów, które doświadczają każdego bez wyjątku.

P. S.
Książkę "Wielkie wygrane" można nabyć w księgarniach Matras w cenie 19,90 zł. Wydaje mi się, że to naprawdę rewelacyjna okazja.

piątek, 27 kwietnia 2012

Czołgi II wojny światowej



Andrzej Zasieczny

Panorama techniki wojskowej
Czołgi II wojny światowej

Książka trafiła w moje ręce niejako przypadkiem; dostałem ją w prezencie. Wydana bardzo ładnie – twarda, kolorowa, lakierowana okładka, a w środku wysokiej jakości, błyszczący papier. W opracowaniu znajdziemy zwięzłe omówienie najbardziej znanych czołgów z okresu II wojny światowej. O każdym typie pojazdu bojowego krótka notka z kilkoma ilustracjami, w zwięzłej formie przybliżająca historię konstrukcji i dane taktyczno-techniczne. Pomimo niewielkich rozmiarów, w przybliżeniu A5, całość ma charakter albumowy i dobrze prezentuje się nie tylko na półce, ale i w ręku czytelnika.

Rozpocząłem od tego, iż „Czołgi II wojny światowej” dostałem w prezencie. Nie bez kozery to podkreślam, bowiem w moim odczuciu głównie do tego się takie publikacje nadają. Nie jest to lektura dla fascynatów tematyki historycznej. Ilość informacji zawartej w tej książce jest niewielka. Jako podręczna przypominajka z tematyki broni pancernej też się nie sprawdzi – nieporównywalnie więcej informacji i ilustracji znajdziemy w internecie w ciągu kilku zaledwie minut. Dla modelarzy zaś jest to pozycja wręcz bezwartościowa ze względu na skąpy materiał graficzny, skrótowe potraktowanie tematu i absolutny brak opisu detali. Można więc powiedzieć, że takie książki w czasach powszechnego dostępu do sieci są bezwartościowe dla zainteresowanych tematem, za wyjątkiem absolutnych neofitów bractwa pancernego, którzy chcą mieć coś na początek. Jedyne rozsądne przeznaczenie takiej książki, bardzo ładnej i solidnie wydanej, to prezent. Tutaj jakość wydania, oraz ze smakiem dobrana szata graficzna okładki i zawartości, będą mocnym atutem. Taki podarunek może obdarowanego zainteresować tematyką, a nawet jeśli otrzyma go znawca, na pewno postawi z przyjemnością obok innych publikacji. Może nie ze względu na wartość czy zawartość, ale ze względu na wygląd, który wzbudza pozytywne uczucia w każdym miłośniku stalowych tygrysów. Coś jak myszka w kształcie czołgu czy breloczek podobnego kształtu. Ozdoba półki po prostu


Wasz Andrew

czwartek, 26 kwietnia 2012

Dzieje liczby


Dzieje liczby czyli historia wielkiego wynalazku” to wersja light monumentalnego dzieła „Historia powszechna liczb”. Georg Ifrah, aby przybliżyć tą fascynującą tematykę szerszemu gronu czytelników, nie ograniczył się tylko i wyłącznie do skrócenia swej pierwszej książki, która już zdobyła uznanie w świecie. Nadał jej też nowy styl, nowy smak, który powinien przypaść do gustu jeszcze większej liczbie odbiorców.


Liczby, ich historia – cóż w tym może być ciekawego dla szarego, przeciętnego człowieka?

Każdy z nas przez ileś lat uczył się historii w trakcie swej edukacji, niezależnie od obranego kierunku kształcenia i zainteresowań. Niektórzy historię dzięki temu serdecznie znienawidzili, zaś całkiem niewielu z nas zdaje sobie sprawę z przepaści, jaka dzieli stereotypowe opinie o przeszłości od rzeczywistości. Dopóki jednak nie sięgnąłem po Ifraha, nawet w przybliżeniu nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak mylne jest nasze wyobrażenie o wielu aspektach historii związanych z dziejami liczb. Dziejami zawiłymi, wręcz sensacyjnymi, pełnymi zawirowań, niespodziewanych wynalazków, zapominanych i znów odkrywanych, wiążącymi się z tak na pozór odległymi rzeczami jak wielka polityka i wielkie religie.

Dlaczego liczymy używając akurat dziesięciu cyfr, a nie choćby piętnastu albo pięciu? Na to i wiele innych pytań odpowiedź znajdziecie w tej lekturze. Znajdziecie jednak również postawy do rozważań o wielu sprawach w całkiem innym kontekście niż dotychczas. Liczby bowiem i ich dzieje nie zawsze były tylko sprawą matematyków. Ingerowali w nie dostojnicy kościelni i cesarze. Z jakich powodów? Przeczytajcie sami.

Czy wykonywanie mnożenia przy pomocy papieru i ołówka zawsze było tak proste i szybkie jak dziś? Co miał wspólnego Kościół z rozwojem liczb? Jak długo w rozwiniętych krajach Europy pokutowało zapisywanie liczb przy pomocy nacięć i kresek? Na te i wiele innych zagadek, odpowiedzi można znaleźć w „Dziejach liczb”. I nabrać ochoty na lekturę ich „Historii powszechnej”.

Georg Ifrah napisał rzecz świetną. Napisać o liczbach i ich historii tak, by czytało się o nich bez znużenia i z zainteresowaniem, niczym powieść historyczną, może tylko człowiek natchniony. W dodatku treść główna przeplatana jest anegdotami i ciekawostkami, a całość uzupełniona licznymi ilustracjami ułatwiającymi lekturę. Wszystko to bez uproszczeń zniekształcających prawdę i z podkreśleniem przyczyn i następstw rzeczy, które się działy.

Jest to jedna z nielicznych książek, które z całym przekonaniem mogę określić mianem rewelacyjnej i ponadczasowej. Polecam każdemu zdecydowanie i gorąco


Wasz Andrew

tłumaczenie: Stanisław Hartman
tytuł oryginału: Les chiffres ou l'histoire d'une grande invention

środa, 25 kwietnia 2012

Jądro ciemności w południowoamerykańskim wydaniu


Okładka książki Marzenie Celta

Marzenie Celta

Mario V. Llosa


Tytuł oryginału: El sueno del Celta
Tłumaczenie: Marzena Chrobak
Wydawnictwo: Znak
Liczba stron: 472
 
 
Mariano Vargas Llosa w wywiadzie dla Newsweeka z października 2011 roku wyznał, że chociaż jeszcze niedawno kandydował w wyborach prezydenckich, to jednak nie nadaje się na polityka. Wg własnej opinii brak mu bezwzględnego zacięcia w dążeniu do postawionego sobie celu. Należy dziękować Bogu, że peruwiański pisarz, laureat nagrody Nobla, doszedł do tego wniosku, dzięki czemu nie będzie zaniedbywać tego, w czym jest zdecydowanie najlepszy – w tworzeniu nowych, niesamowitych powieści.

Marzenie Celta” to przejaw fascynacją osoby irlandzkiego patrioty, pisarza, rewolucjonisty oraz nacjonalisty – Rogera Casementa. Llosa, na podstawie licznych notatek, które sporządził, poznając życie tego niezwykłego człowieka, zaserwował nam fantastyczny portret psychologiczny głównego bohatera. Poznajemy dokładnie historię jego życia. Dowiadujemy się, że jako młody chłopak stracił matkę, a w rezultacie i ojca, który nie potrafił się pogodzić z odejściem żony. Mieszkając pewien czas u wujostwa w Liverpoolu, w końcu, z głową nabitą ideałami o niesieniu cywilizacyjnego kaganka, wyrusza do Afryki. Los rzuca go do Konga, wówczas znajdującego się pod panowaniem króla Leopolda II. Idealistyczna wizja o rozwoju Afryki pod władzą kolonizatorów pryska tuż po przybyciu na Czarny Ląd. Casement przekonuje się, że życie rdzennego mieszkańca Konga jest niewiele warte i bardzo łatwo je stracić. Przerażają go ciągłe baty, które spadają na czarne plecy, nieludzki wysiłek, którego wymaga się od autochtonów, katorżnicze prace, wyzysk, gwałty, obcinanie kończyn, nieludzki sadyzm. Wydawałoby się, że to afrykańscy kanibale, czy inne dzikie plemiona, powinny budzić strach – tymczasem jest dokładnie na odwrót. Biały człowiek okazuje się prawdziwym demonem, potworem, zmorą mieszkańców Koga oraz całej Afryki.

POTSDAMER PLATZ



POTSDAMER PLATZ

Buddy Giovinazzo
tłumaczenie: Martyna Plisenko

Niedawno trafił do mnie Potsdamer Platz. Nazwisko autora niczego mi nie mówiło, ale tytuł brzmiał intrygująco, gdyż Niemcy nie tak często są miejscem, gdzie rozgrywa się akcja przetłumaczonych na polski powieści sensacyjnych lub kryminalnych. W połączeniu z intrygującą szatą graficzną okładki sprawiło to, iż czytać zacząłem z nadzieją na dobrą lekturę.

Głównym bohaterem powieści jest Tony, chłopak z przeszłością, którego życie nie rozpieszczało. Z oddaniem służy jako cyngiel jednej z amerykańskich rodzin mafijnych. Z polecenia szefa wyrusza wraz z Hardym, swym kumplem po fachu z tej samej firmy, do Niemiec, gdzie mają wykonać zwykłe dla nich zlecenie. Zwykłe, gdyby nie to, że przyjdzie im tym razem działać na całkiem obcym terenie. Co dalej nie będę zdradzał, gdyż fabuła jest ciekawa i przekonująca, choć niezbyt skomplikowana.

Styl Giovinazzo świetnie koresponduje ze środowiskiem w którym obraca się Tony, z jego konstrukcją psychiczną i doświadczeniem życiowym. Nie jest nadmiernie wulgarny, zbyt prosty, ale i nie jest zbyt „literacki”. Gdyby Tony istniał i chciał opowiedzieć nam swoją historię, być może właśnie w ten sposób by ona wyglądała. Wydawnicwto Replika, które pięknie spisało się w świetnym Nieugiętym, którego niedawno czytałem, tym razem nie do końca stanęło na wysokości zadania. Jest kilka miejsc w których chochlik drukarski tak namieszał, iż czytelnik zacina się, nie będąc w stanie z marszu przeskoczyć nad błędami. Na szczęście jest takich wpadek tylko kilka, a powieść napisana tak interesująco, że omijamy je niczym dziury w pięknej, widokowej górskiej szosie.

Przemiany ustrojowe. Bardzo ważny temat, zwłaszcza dla Polaków, stał się tłem fabuły Potsdamer Platz; motorem, który napędza całość. Większość z nas nie zdaje sobie sprawy z tego, jak stabilne pod wieloma względami są społeczeństwa nie tylko starych demokracji, ale wszystkie, w których ustrój społeczno-gospodarczy nie podlegał rewolucyjnym zmianom. Prężne organizacje, a do takich zawsze należą grupy powiązane interesami przestępczymi, duszą się nie tylko w okowach stabilnego prawa i wymiaru sprawiedliwości, ale przede wszystkich w pętach granic wpływów wyznaczonych pomiędzy nimi a konkurencją z branży. Każda, choćby najmniejsza ekspansja rodzi konflikt, a wobec wielowątkowych sieci powiązań, których nikt nie jest w stanie ogarnąć, trudno ocenić z góry kto jest silniejszy; kto ma większe poparcie innych organizacji, lepsze wejścia w policji, prokuraturze czy rządzie. Póki się nie uderzy, nie wiadomo, jaki arsenał ujawni przeciwnik i skąd otrzyma wsparcie. Ryzyko duże, a potencjalne zyski nie tak wielkie, bowiem granice przebiegają w wielu płaszczyznach; finansowej, politycznej, terytorialnej, itd., przy czym nie zawsze się one pokrywają. Buddy Giovinazzo w swej fikcji (czy aby do końca na pewno?), podobnie jak Roberto Saviano w kultowym dokumencie Gomorra, pokazuje nam Eldorado przestępczości zorganizowanej świata przestępczego XX i XXI wieku – byłe demoludy. W totalnym chaosie dekomunizacji i prywatyzacji, brak stabilności kusi wszelkie dzikie kapitały niczym Złoto Inków ich antenatów sprzed wieków. Potsdamer Platz świetnie pokazuje to fascynujące zjawisko na podstawie Niemiec, ale w umyśle każdego choć w miarę bystrego czytelnika od razu włączy się alarm. A co u nas? A u nas brak chyba powieści równie celnie pokazującej atrakcyjność tego momentu dziejowego*. Wielka szkoda, gdyż mam wrażenie, iż byliśmy dla agresywnych „inwestorów” dużo bardziej łakomym kąskiem niż Niemcy. To jednak temat na osobne rozważania.

Ze względu na warsztat pisarza, podjętą tematykę, a także świetną warstwę czysto kryminalną, Potsdamer Platz byłby rewelacyjny. Byłby, gdyby nie totalnie odstające od całości zakończenie i potknięcia dotyczące kryminalnych realiów. Niemieccy policjanci używający rewolwerów to ewidentne nieporozumienie. Autorowi pomyliły się rodzinne Stany z Europą. Typowy zaś błąd to przekonanie, iż postrzelenie w najwyższym punkcie lotu kogoś, kto skacze przez jakąś przeszkodę, sprawi że cel się zatrzyma i spadnie w dół niczym kamień. Bzdura rodem z kreskówek. Wielka szkoda, gdyż autentyzm powieści mógłby być jeszcze jedną mocną stroną prozy Giovinazzo. Na szczęście nie ma tych rys na monolicie realizmu zbyt wiele. Polecam więc Potsdamer Platz wszystkim, gorąco i zdecydowanie, choć z uwzględnieniem powyższych uwag


Wasz Andrew



* Na razie jedyną dobrą pozycją na temat Polskiej wersji problematyki z Potsdamer Platz, lecz nie powieściową, a dokumentalną, jest bardzo interesująca książka Wielki przekręt. Klęska polskich reform Kazimierza Z. Poznańskiego. Rzecz napisana jakby nieco pośpiesznie, ale zawierająca materiał do wielu przemyśleń.

wtorek, 24 kwietnia 2012

Zabijcie Odkupiciela



Zabijcie odkupicielaGrzegorza Drukarczyka jest klasycznym przykładem science fiction. Niektórzy twierdzą, że fikcji naukowej w niej nie ma, gdyż sądząc ze stanu techniki, akcja dzieje się praktycznie w czasach nam współczesnych, no może w niedalekiej, bliżej nieokreślonej przyszłości. Dowodów na to ostatnie jednak w książce brak. Dlaczego więc science? A socjologia? Też nauka. Podobnie jak teologia i wiele innych logii.


Powieść Drukarczyka jest właśnie fikcją socjologiczną i religijną. Pierwszoplanową postacią powieści jest Schizo. Kiedyś człowiek sukcesu, a obecnie alkoholik i lump na własne życzenie. Nie do końca bezdomny, ale do tej właśnie ferajny należący i z nią się identyfikujący. W środowisku miłośników diety ze śmietników i jak najtańszych, a zarazem najmocniejszych, napojów wyskokowych pozostała część społeczeństwa, uczciwie biorąca udział w bojkotowanym przez naszych bohaterów wyścigu szczurów, jest nazywana „normalnymi”. Ten epitet oczywiście ma mocno specyficzne znaczenie, zabarwione po równi negacją, pogardą i ironią, jak i filozoficznym dystansem.

Schizo i jego kompania żyją od łyka do łyka, od gryza do gryza, bez planów na przyszłość, bez pragnień innych niż łyk kolejny i następny kęs. Obok nich toczy się życie wielkiego miasta. Istnieją prawie niezależnie od siebie.

Ulubionym miejscem bardziej kulturalnych popijaw naszych bohaterów jest speluna „Gott mit Uns”. Nazwa o tyle przekorna, iż jednym z jej bywalców, jednym z członków ekipy naszego dzielnego Schizo, jest Apostoł. Pijaczyna, niedoszły adept sztuki nauczania o Bogu, wywalony z seminarium, autor Najnowszego Testamentu. Najnowszy prorok, który przepowiedział ponowne nadejście Mesjasza.

I jest też On. Syn Boży znów zstąpił na ziemię. Jak, gdzie i co z tego wynikło? Przeczytajcie sami.

Książka jest krytyką naszego konsumpcyjnego świata w którym, głownie w państwach „rozwiniętych”, coraz bardziej upodabniamy się do niewolników. Zniewoleni przez reklamy, przez pożądanie coraz to nowych, nikomu do niczego nie potrzebnych rzeczy, nie mamy już czasu wolnego, czasu na lenistwo. Nawet urlopy muszą być aktywne, a laba i nieróbstwo to coś złego.

Dla mnie książka ta ma również aspekt osobisty. Spotkałem kiedyś byłego milionera, który wybrał życie na śmietniku. Mówił, że wreszcie ma czas; zapić kiedy chce i kiedy chce pomyśleć. Nie chciał być znów maszyną do zarabiania pieniędzy i z tego co wiem, nigdy nie wrócił do majątku ani do rodziny. Dlatego Schizo jest dla mnie szczególnie przekonujący i bliski.

Jak Chrystus zostałby przyjęty, gdyby znów zszedł na Ziemię? To główne pytanie, jakim krzyczy powieść Drukarczyka. Podobnie jak autor mam obawy, że niestety jeszcze gorzej niż za pierwszym razem. Przynajmniej w naszym amerykańsko- europejskim świecie. Świecie mamony i gadżetów. A nawet bym powiedział, że przede wszystkim gadżetów. W islamskim albo innym... Kto wie?

Powieść napisana jest świetnym językiem. Stonowany folklor pijackiej subkultury bezdomnych sprawia, że jest łatwo strawna dla każdego. Nieliczne błędy merytoryczne i stylistyczne nie są w stanie przesłonić plusów: dość wartkiej, interesującej akcji i ciekawego ujęcia problemu. Bardzo barwne, plastyczne postacie, nieco nawet przerysowane, są konwencją, która idealnie współgra z niesamowitym klimatem, jaki udało się osiągnąć autorowi. Wszystko to wciąga jak najlepsze dzieła gatunku. Pomimo wspomnianych defektów jest więc to książka warta przeczytania. Zapewni dobrą rozrywkę i da do myślenia o czym szczerze Was zapewniam


Wasz Andrew

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Nieugięty



Sam Millar

Nieugięty
(On The Brinks)
tłumaczenie: Krzysztof Dworak

Nieugięty trafił do mnie dzięki uprzejmości serwisu Zbrodnia w Bibliotece i było to moje pierwsze spotkanie z prozą Sama Millara. Nie czytając notek i recenzji zamieszonych na okładkach, jak zwykle zresztą, od razu przystąpiłem do lektury i bardzo dobrze zrobiłem. Przestrzegam wszystkich, którzy mają odmienne od moich zwyczaje, by tym razem wzięli przykład ze mnie. Wydawca zamieścił bowiem na okładce streszczenie zawierające nie tylko najważniejsze elementy opowieści, lecz również, co jest wręcz karygodne, nawet jej zakończenie. Może to nieco zepsuć ucztę, jaką dla umysłu i serca czytelnika jest smakowanie tej autobiograficznej powieści, którą czyta się jak najlepszy kryminał noir, tym razem Irish Noir.

Nieugięty to literatura faktu, która wciąga mocniej, niż najlepsza fikcja literacka. Kolejna po Życiu niewłaściwie urozmaiconym opowieść wspomnieniowa, która niewątpliwie uznana by została za zbyt fantastyczną i heroiczną, zalatującą wręcz stylem „zabili go i uciekł”, gdyby nie to, że oparta jest na autentycznych wydarzeniach. Jeszcze raz życie okazało się bardziej nieprzewidywalne i zaskakujące niż fantazja.

Sam Millar (ur. 1955 w Belfaście) umożliwia nam na swoim przykładzie poznanie życia katolików w Irlandii Północnej. Dorastanie nie tylko w biedzie, ale przede wszystkim w poczuciu niesprawiedliwości, bycia obywatelem drugiej kategorii, obiektem dyskryminacji. Tą część książki polecam szczególnie tym, którzy oceniają nasz PRL przez pryzmat więźniów politycznych i strzelania do protestujących robotników, uważając iż to wystarcza do jednoznacznego potępienia. Niech sobie poczytają, jak w tym samym czasie brytyjscy spadochroniarze strzelali do demonstrantów i jak wyglądała więzienna gehenna Ludzi od Koców. Ciekaw jestem ilu Ludzi od Styropianu przetrwałoby na miejscu Sama w tej uroczej brytyjskiej demokracji. Nie wspominając już o tym, że ci ze styropianu są dziś kombatantami a ich kaci potępiani, gdy tymczasem w Wielkiej Brytanii nic takiego nie nastąpiło. Nawet ci, którzy zmarli w następstwie więziennych tortur nie zostali zrehabilitowani, a ich prześladowcy nigdy nie zostali oficjalnie nazwani tak, jak na to zasługują. Jeśli uważacie, że w Europie piekła można było posmakować tylko w Oświęcimiu i gułagach, to zapraszam do więzień dumnego Albionu, do cel dla politycznych.

Pomimo trudnej młodości i piekła brytyjskiego więzienia, Millar nie tylko nie dał się złamać, nie stoczył się jak wielu innych, ani nie umarł, ale prawdziwie nieugięty wyemigrował za Wielką Wodę, za którą, tak kuszący dla Irlandczyków, jak i dla Polaków, czekał amerykański mit. Tam Sama skusiła wizja szybkich i wielkich pieniędzy. Jak się to wszystko skończyło nie będę zdradzał, gdyż dla tych, którzy nie znają postaci i biografii autora, lektura będzie przypominała prawdziwą powieść sensacyjno–kryminalną, i to bardzo dobrą, której zakończenia nikt się nie spodziewa. W Nieugiętym znajdziemy wiele rzeczy, które niejednego zaskoczą. Nie tylko w kwestii wydarzeń, ale i spojrzenia na świat okiem Irlandczyka. Choćby stosunek do kleru katolickiego. Prawdziwa niespodzianka.

Język, którym posługuje się Millar, pozornie jest nieciekawy. Pozornie, bowiem uważny czytelnik zauważy, iż jest on idealnie dobrany to tego, co w danym momencie jest przedstawiane. Nie znajdziemy w Nieugiętym perełek językowych, żonglerki słowem czy wielokrotnie złożonych zdań i dwustronicowych opisów przyrody. Całe szczęście. Nie znajdziemy niczego, co by nas odciągało od treści. Dynamicznie zmienny styl pisarza jest perfekcyjnie przezroczysty, tak by czytelnik w ogóle nie myślał jak to jest napisane, by całym sobą odczuwał i przeżywał to, co jest napisane. W tej osobliwej manierze trzeba uznać pióro Sama Millara za mistrzowskie.

Jak już się pewnie zorientowaliście, lektura nie jest wesoła ani rozrywkowa, zwłaszcza w części dotyczącej pobytu pisarza w Irlandii. Mimo okrucieństwa, do którego zwierzęta nie są zdolne, a które atakuje z każdej stronicy pierwszej części, mimo braku nadziei, jakiego niewielu z nas miało okazję doświadczyć, książkę czyta się świetnie. Zawiera sporo zdrowej, życiowej filozofii i pokazuje, podobnie jak wiele innych prawdziwych historii, iż nigdy nie należy mówić nigdy. Zawsze trzeba próbować powstać, zawsze trzeba żyć najlepiej, jak się potrafi.

Uwielbiam opowieści, obojętnie czy prawdziwe, czy też nie, ludzi, którzy z niejednego pieca chleb jedli. Zwłaszcza, jeśli są bystrymi i inteligentnymi obserwatorami, a różnorodne doświadczenia życiowe czynią ich mądrzejszymi. Ich oraz nas. I do takich właśnie lektur zaliczyłbym Nieugiętego. Nie wnikam, na ile ta opowieść wierna jest faktom. Jest przekonująca i nawet jeśli w rzeczywistości było trochę inaczej, to mogło być też dokładnie tak, jak napisano. Nie ma to żadnego znaczenia. Ta książka zmusza do pomyślenia. Dodatkowym smaczkiem są cytaty rozpoczynające każdy z króciutkich rozdziałów, na jakie podzielono całość, co dodatkowo wyrywa z miejscami gnającej na łeb, na szyję akcji, wytrąca z depresji wywołanej bezprzykładnym okrucieństwem i tym bardziej skłania do refleksji.

Prawa do ekranizacji Nieugiętego wykupiła znana wytwórnia Warner Brothers (Warner Bros. Entertainment), ale do realizacji filmu nie doszło. Podobno ze względu na naciski waszyngtońskiej administracji. Następny przyczynek do rozmyślań o wyższości tej demokracji nad innymi...

Absolutnie i zdecydowanie polecam


Wasz Andrew

Nieugięty [Sam Millar]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE