Wolna i niezawisła Ukraina jest jedynym prawdziwym gwarantem niepodległości Polski. Jeśli upadnie Ukraina, kwestią czasu będzie upadek Polski.

wtorek, 31 lipca 2012

Fenomen K-5

czyli jak wybrać aparat fotograficzny


Zdjęcie reklamowe protoplasty K-5.

Każdy z mniej lub bardziej zaawansowanych fotoamatorów staje, od czasu upowszechnienia fotografii cyfrowej, przynajmniej kilka razy w życiu przed dylematem: co kupić. Kiedyś, w dobie fotografii analogowej, aparaty się tak nie starzały. Dobrze dobrana do potrzeb użytkownika lustrzanka czy dalmierzowiec niejednokrotnie służyły dożywotnio nie tylko nabywcy, ale i jego potomkom. Niestety, aparaty cyfrowe nieporównanie szybciej lądują na śmietniku. Z jednej strony powstają wciąż nowe modele o zdecydowanie lepszych parametrach, głównie w zakresie zależnym od elektroniki, czyli z lepszymi matrycami, AF*, stabilizacją i ekranami, a z drugiej, w przeciwieństwie do aparatów analogowych, żywotność elektroniki jest ograniczona, a naprawa awarii kluczowych elementów starego aparatu najczęściej okazuje się nieopłacalna lub w ogóle niemożliwa, chyba że na zasadzie kanibalizacji bliźniaczej jednostki, która też jednak będzie już miała swój wiek. Jak więc wybrać aparat, by ten spory niejednokrotnie wydatek przyniósł nam możliwie długo trwającą radość?

We wstępie wspomniałem, iż to pytanie nurtuje głównie amatorów. Dlaczego? Profesjonaliści wiedzą dokładnie, czego potrzebują i nie mają takich dylematów. Ponadto zwykle na początku swej zawodowej drogi dokonali wyboru i są przywiązani do wybranej marki i systemu. I bynajmniej nie wiążą ich sentymenty. Im większy format, tym zmiana systemu kosztowniejsza. Jeśli ktoś zainwestował w obiektywy i inny sprzęt równowartość luksusowego samochodu lub nawet domu, to będzie szukał nowego body, gdy przyjdzie czas, w tym samym systemie. Przywiązanie mocniejsze niż niejeden węzeł małżeński.

Amatorzy mają łatwiej. Nawet posiadacze lustrzanki obrośniętej w akcesoria mogą się przesiąść na sprzęt konkurencji, gdyż rynek wtórny sprzętu amatorskiego jest dość dobrze rozwinięty. Łatwo kupić i łatwo sprzedać; wystarczy zajrzeć do znanych serwisów aukcyjnych. Również większość forów internetowych poświęconych poszczególnym markom posiada swe giełdy używanego sprzętu. Jest w czym wybierać, tylko co wybrać?

Na temat wyboru sprzętu napisano już niezliczoną ilość poradników. By nie powtarzać podkreślę tylko, iż musimy sami się zastanowić, co i gdzie zamierzamy fotografować. Od tego zależeć będzie kategoria sprzętu, którego szukamy. Jeśli będziemy fotografować pejzaże, nie będziemy potrzebować długich ogniskowych, co z kolei niezbędne jest dla miłośników dzikiej przyrody. Jeśli chcemy uwieczniać sekrety świata mrówek, potrzebny nam sprzęt do makro. Ważne jest też, co chcemy robić z naszymi zdjęciami. Do publikacji w internecie lub domowym albumie wystarczy kompakt, jednak do poważniejszych zastosowań przyda nam się coś o lepszych parametrach. Sprostają temu w pewnym zakresie tylko nieliczne kompakty, ale zasadniczo należy zwrócić się wtedy w kierunku lustrzanek lub bezlusterkowców. To wszystko można wyczytać w sieci, prasie czy książkach. W czym więc problem?

Zauważyłem, iż nawet bardzo zaawansowani amatorzy, pomimo znalezienia odpowiedzi na powyższe pytania, dokonują wyborów irracjonalnych. Nic dziwnego, skoro wszyscy mistrzowie sprzedaży bezpośredniej twierdzą, iż sprzedaż z zasady jest irracjonalna. Z drugiej jednak strony, skoro ktoś ma wieloletnie doświadczenie i włożył dużo wysiłku w określenie swych wymagań, w zracjonalizowanie swej przyszłej decyzji, to dlaczego sama decyzja o zakupie bywa często intuicyjna?

Gdy mamy już sprecyzowane wymagania zaczynamy się zastanawiać, co wybrać spośród dziesiątek, a nawet setek modeli aparatów, które je potencjalnie spełniają. Oczywiste, że chcemy kupić coś możliwie najlepszego, za możliwie najmniejszą cenę. Zaczyna się szukanie w rankingach, testach sprzętu, pytanie na forach. I tu jest pies pogrzebany. Pułapkę jaką zastawia na nas agresywny marketing prześledźmy na przykładzie bardzo ciekawej konstrukcji, jaką jest lustrzanka cyfrowa Pentax K-5.





Pentax to firma z tradycjami, znana każdemu miłośnikowi fotografii, choć w naszym kraju niezbyt popularna. To taki sprzęt dla outsiderów w świecie zdominowanym przez Canona i Nikona. Pod koniec roku 2010 miało miejsce oficjalne wejście na rynek półprofesjonalnego Pentaxa K-5, który był bezpośrednim następcą K-7, chwalonego za niezwykle udany, uszczelniony korpus sprzedawany w zestawie z również uszczelnionymi obiektywami. K-5 otrzymał jednak całkowicie nowe wnętrze i we wszystkich liczących się testach zbierał niezwykle pochlebne recenzje za matrycę, bezkonkurencyjne tryby ISO pozwalające na zdjęcia w kiepskim świetle, ergonomię, wizjer, itd. Jednym słowem rewelacja, gdyby nie cena, która wynosiła na początku podajże 1460 Euro, czyli nawet po dzisiejszym kursie nieco ponad 6 tysięcy złotych. I ta uwaga jest podnoszona praktycznie we wszystkich opiniach, gdyż testy są robione wtedy, gdy jest największe zainteresowanie aparatem, czyli w momencie jego wejścia na rynek. W dodatku początkowe serie K-5 były dotknięte kilkoma wadami, o których również możemy w tych ocenach przeczytać. Jak więc wyglądają dzieje K-5 na rynku?

Pierwsze partie zakupili głównie napaleńcy skuszeni świetnymi parametrami, uszczelnianym korpusem nie do przecenienia w trudnych warunkach atmosferycznych, rewelacyjnymi wysokimi ISO oraz miłośnicy marki, dla których nic poza Pentaxem nie wchodziło w rachubę. Były to więc decyzje irracjonalne, za które stosunkowo wielu z nich zostało ukaranych wadliwymi egzemplarzami, które trzeba było odsyłać do serwisu. Jak ciężko się rozstać ze świeżym nabytkiem każdy wie i każdy może wyobrazić sobie taką gorycz. Najciekawsze jednak jest to, co działo się później, a właściwie dzieje się do dzisiaj.

Pentax K-5, może po części w związku z małą popularnością marki w Polsce, zjechał istotnie z ceny. Dzisiaj z uszczelnianym obiektywem 18-55 mm można go kupić za około 3400 zł. Mamy więc rewelacyjny sprzęt, w tej klasie bezkonkurencyjny, w dodatku z późnych serii produkcyjnych, nie obarczonych wspomnianymi grzechami młodości. Ponadto za te pieniądze mamy sprzęt półprofesjonalny, a więc o większej niż przy maszynach z niższej półki żywotności kluczowych elementów, jak choćby migawki.

Jaki wniosek z historii K-5 i naszych dotychczasowych rozważań? Jeśli już wiemy, do czego nam aparat będzie potrzebny, a to, podkreślam raz jeszcze, jest warunkiem niezbędnym racjonalnego wyboru, nie kupujmy nigdy nowości! Zawsze przepłacimy. Pierwsze partie bywają bardzo często obarczone różnymi felerami, które są usuwane dopiero w późniejszych seriach produkcyjnych. Ta bolączka dotyczy nie tylko sprzętu fotograficznego. Poczekajmy, aż model, który wstępnie nam się spodobał, znajdzie się w późniejszej, jeśli nie wręcz końcowej fazie swego życia jako produkt na rynku pierwotnym. Wtedy już będą znane wszystkie jego ciemne strony, które nie zawsze ujawniają się w pojedynczych egzemplarzach przekazywanych do testów. Te wady, które da się usunąć, będą już usunięte, a cena niejednokrotnie znacząco niższa niż na początku. Ponadto możemy mieć wtedy już jakieś informacje nie tylko o konkurencyjnych modelach, ale o następcy wybranego modelu. Tak jest na przykład obecnie z bardzo udanym w swej klasie aparatem Panasonic FZ-150. Już wiemy, że jego następca, FZ-200, zapowiada się bardzo ciekawie, i ci, którzy zgodnie z przedstawionymi wyżej zasadami wstrzymywali się z zakupem, może w ogóle go nie nabędą, gdyż następca będzie jeszcze bardziej udany. Nie jest bowiem tajemnicą, że od czasu do czasu na rynku pojawiają się aparaty „za dobre”, często świadomie zbyt szybko wycofywane z produkcji, by nie blokować sprzedaży swych mniej udanych następców, a zwane później, po latach, kultowymi**. Są one uwielbiane przez swych użytkowników, a później, gdy zostaną wycofane ze sprzedaży, gdy mijający czas użytkowania przychylnie je oceni, są poszukiwanymi perełkami na rynku wtórnym. Kupując racjonalnie mamy większe szanse kupić nie tylko aparat, który nam przypadnie do gustu, ale zarazem taki, który potem, po latach, będziemy jeszcze mogli w miarę rozsądnie odsprzedać jako „kultowy i poszukiwany”.


Wasz Andrew

fotografie: Pentax

* auto focus – system automatycznego nastawiania ostrości
** Można wymienić choćby takie konstrukcje jak Canon PowerShot Pro1, Olympus 2100UZ, Fuji S100FS, Nikon D90 czy Pentax K-10. 




poniedziałek, 30 lipca 2012

Australijski mistrz pióra

Jasper Jones 

Jasper Jones

Craig Silvey


Tytuł oryginału: Jasper Jones
Tłumaczenie: Katarzyna Waller-Pach
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy REBIS
Liczba stron: 400



 
Przyznam szczerze, że o Craigu Silvey’u jak dotąd nie słyszałem nic a nic. Była to dla mnie postać kompletnie anonimowa, kolejna biała plama na literackiej mapie, z żadnej strony nieznana. Jeszcze parę tygodni temu nie potrafiłbym nawet określić, którą muzę czci ten artysta, czy też z jakiego kraju pochodzi. O tym, że sięgnąłem po jego pierwszą książkę, która ukazała się na polskim rynku wydawniczym, zadecydował ślepy traf – dziś jednak wiem już, że Jasper Johes (bo o tej pozycji będzie mowa) w żadnej mierze nie może być dziełem przypadku, a w stwierdzeniu, iż Craig Silvey jest najlepszym australijskim pisarzem młodego pokolenia nie ma ani cienia przesady.

Tytułowy Jasper Jones to miejscowy rozrabiaka, wagarowicz, obiekt westchnień młodych dziewcząt, który na pierwszy rzut oka może kojarzyć się z Tomkiem Saywer. Jednak kilka kartek dalszej lektury przekona nas, że przez miejscowych, Jasper uważany jest za uosobienie zła, sprawcę wszelkich nieszczęść, które dotyka prowincjonalne Corrigan, naczelnego deprawatora młodych ludzi. Jones z pewnością nie jest osobą rozpieszczoną przez życia – to półsierota, który we wczesnej młodości stracił matkę, a obecnie opiekuje się nim wiecznie zalany w trupa ojciec, niebędący w stanie zapewnić mu nawet ciepłej strawy oraz przytulnego lokum.

Pewnego letniego wieczoru 1965 roku do okna pokoju Charliego Bucktina, 13-letniego narratora powieści, puka Jasper Jones we własnej osobie, który w dodatku prosi go o pomoc. Okazuje się, że w prywatnej oazie spokoju, miejscu, które znane jest tylko jemu, Jasper odkrywa zwłoki ukochanej dziewczynki, Laury Wishart. Chłopcy wspólnie postanawiają ukryć trupa Laury i na własną rękę przeprowadzić śledztwo, bowiem są przekonani, że policja swoje podejrzenia od razu skierowałaby na Jaspera, który nie mógłby spodziewać się nawet sprawiedliwego i uczciwego procesu.

Wydaje mi się, że właśnie tutaj należy uczciwie uprzedzić fanów wszelakiej maści kryminałów, ze nie powinni obiecywać sobie zbyt wiele po tej książce, bowiem Jasper Jones nie jest z pewnością lekką w lekturze zabawą w zgadywankę -  kto jest mordercą. Zbrodnia to jedynie pretekst, drzwi, przez które pisarz przeprowadza nas, by w pełni zaprezentować zakłamanie, obłudę i fałsz, na fundamencie których zbudowany jest współczesny świat. Znaczące są już pierwsze karty powieści, kiedy chłopcy podejmują decyzję o prowadzeniu własnego dochodzenia, w obawie przed pochopnym oskarżeniem Jaspera, który dla mieszkańców Corrigan byłby naturalnym kandydatem na sprawcę zbrodni. Okazuje się zatem, że sama reputacja przesądza już praktycznie o potencjalnej winie. Na przykładzie rodziny Jeffrey’a Lu, Wietnamczyków zmuszonych do emigracji w wyniku wybuchu wojny domowej, dowiadujemy się, jak panicznie mieszkańcy Corrigan boją się obcych, usprawiedliwiają bądź ignorują skierowane wobec nich akty niechęci, jak łatwo dają przyzwolenie swoim dzieciom na dokuczanie i wyśmiewanie osób wywodzących się z innych kręgów kulturowych, o odmiennym kolorze skóry. Problem rasizmu przewinie się również, gdy poruszona zostanie sprawa matki Jaspera, Aborygenki, a więc rdzennej mieszkanki Australii. Ale to wciąż nie koniec rozważań nad kwestiami większego kalibru. Chłopcy w swoich rozmowach w sposób niezwykle dojrzały prezentować będą własne opinie na temat religii, uważaną przez nich za opium dla mas, z pewnością niejednego czytelnika swoim wykładem na temat moralności zaskoczy sam Jasper. Ponadto książka aż kipi od odwołań do mistrzów literatury (głównie amerykańskiej), szczególnie Marka Twaina, który przez Charliego uważany jest za autorytet, mający w każdej sprawie coś istotnego do powiedzenia.

Jasper Jones to powieść na wskroś ludzka, gdzie głównym bohaterem jest człowiek, jako jednostka, której przyszło egzystować w świecie opartym na kłamliwym konwenansie, świecie pełnym niekiedy sztucznie generowanych problemów, uprzedzeń, które usilnie próbuje się zamiatać pod dywan, świecie masek, które z chęcią nakładają dorośli i dojrzali osobnicy, by w ten sposób wyjść z kłopotliwych sytuacji. Bardzo młody, bo zaledwie 30-letni pisarz wybornie naszkicował ludzi razem z ich słabościami, drobnymi sekrecikami i uprzedzeniami, które złożone do kupy dają całą mizerię ludzkiej istoty. Portrety psychologiczne, szczególnie nastolatków, tchną autentyzmem, są głębokie i zachwycające, dając poczucie obcowania z rzeczywistymi osobami. Wydaje się, że głęboki kontrast, który odmalowuje się pomiędzy światem dzieci - nastolatków, a dorosłymi osobnikami jest zabiegiem celowym – Silvey uwypuklił w ten sposób mroczne strony ludzkiej psychiki, podkreślając, że złość, okrucieństwo oraz wszelkie negatywne cechy wcale nie wyparowują wraz z osiągnięciem pełnoletności i mogą być przywarą każdego. Świat dzieci, bardziej szczery, z jasno zbudowanymi regułami i zasadami wydaje się o wiele bardziej przyjazny do życia niż pełen hipokryzji i zakłamania świat dorosłych.

Na zakończenie rzeknę tylko, że powieść wywołuje prawdziwą erupcję emocji. I chociaż wzbraniałem się przed tym usilnie, to jednak nie mogę określić jej innym mianem jak tylko arcydzieło. To książka, która z pewnością na długo zakotwiczy w porcie mojej pamięci. Do jej lektury z pewnością będę powracać z najwyższą przyjemnością. To znakomita odpowiedź na pytanie, dlaczego niektórzy z nas nie chcą dorastać. Serdecznie polecam wszystkim, bez względu na płeć, wiek, wyznanie czy kolor skóry.

P.S. Zdradzę może również, co sprawiło, że sięgnąłem po Jaspera Jonesa. Czynników było kilka: cenione przeze mnie wydawnictwo (dom wydawniczy REBIS), promocyjna cena w księgarni Matras (27,67 zł) oraz piękna, nieco tajemnicza, ciut melancholijna okładka. Miłej lektury!

Diable ziele



Diable ziele

Andrzej Sikora
Wydawnictwo Radwan 2011


Diable ziele miało być moim pierwszym kontaktem z twórczością Andrzeja Sikory. Nie mając pojęcia czego się spodziewać, sięgnąłem po autoprezentację pisarza zamieszczoną na okładce powieści:

Pochodzę z rodziny inteligenckiej, która w czasach PRL-u zubożała, ponieważ nie współpracowała z „przewodnią siłą narodu”. W wieku siedemnastu lat, nie chcąc być ciężarem dla dziadków emerytów, którzy mnie utrzymywali, zacząłem pracować, ucząc się i studiując. Początkowo byłem robotnikiem, później konstruktorem. W tamtych czasach, było trudno o awans nie należąc do partii, ale mimo to zostałem głównym mechanikiem w niewielkiej fabryce i na koniec wicedyrektorem. Po stanie wojennym podjąłem pierwsze próby literackie, jednak bez powodzenia (z tego samego powodu, z którego spauperyzowali się moi przodkowie). Następne próby podjąłem parę lat temu i w 2010 roku wydałem powieść pt. „Drugie życie”.

"Diable ziele” jest moją drugą powieścią.

W prywatnym życiu rzeźbię, chętnie uprawiam turystykę, mam wielu przyjaciół.

Nie wzbudziła ona we mnie dobrych przeczuć, a dlaczego, to jeszcze wyłuszczę w dalszej części. Nieco już negatywnie nastawiony, rozpocząłem lekturę.

Diable ziele określiłbym jako powieść obyczajową. Motywem wiodącym są perypetie Karola, którego dzieje śledzimy od trzynastego roku życia, gdy w następstwie własnej głupoty, czyli nieumiejętnej zabawy ze znalezionym niewypałem (a raczej niewybuchem, ale autor zdaje się nie odróżnia tych pojęć) został kaleką. Straciwszy dłoń i wzrok, zmuszony jest odtąd żyć w nowym dla siebie świecie bez obrazów. Młodość Karola, okres dorastania i początek dorosłego życia przypada na ostatnie lata komuny, potem przemian ustrojowych i wejścia Polski na powrót na kapitalistyczną ścieżkę rozwoju. Trzeba przyznać, że choć proza Sikory nie prezentuje szczególnych warunków artystycznych, to książkę czyta się łatwo. Czytałoby się również przyjemnie, gdyby nie zawartość.

Pokazując wielce krytycznie realia PRL Sikora momentami wręcz przesadza. Niektóre fragmenty ociekają wręcz jadem i nienawiścią wobec minionego ustroju i przedstawicieli jego władz. Poglądy można mieć różne, ale taka jednostronność i nachalność w ich przedstawianiu nie stawia pisarza w zbyt dobrym świetle. Co prawda końcówka powieści ukazująca ustawianie się dorosłego już Karola w naszej kochanej, wolnej ojczyźnie pokazuje, że nic się nie zmieniło. Że dalej uczciwy człowiek, fachowiec, bez protekcji do niczego nie dojdzie, a najlepiej mają się oszuści i karierowicze. Pokazuje, że nic się nie zmieniło poza tym, że partyjnych bonzów zastąpili inni, tylko pożądający jeszcze większych bogactw. Sęk w tym, że to wszystko jest ukazane tak delikatnie w porównaniu do miażdżącej krytki PRL-u, iż dla większości czytelników jest jak przypuszczam prawie niezauważalne, co potwierdzają wszystkie recenzje tej powieści, które miałem możność przeczytać. Wielka szkoda, że to zaślepienie zepsuło książkę, w której są głębie, które mogłyby być niezwykle interesujące, gdyby polityczne zaangażowanie nie zepchnęło ich na dalszy plan. Żal, bo mogła być to naprawdę dobra, ciekawa powieść o uczuciach i pragnieniach. O szczęściu i jego przeciwieństwie, o życiu po prostu, a przy okazji o ciekawych, skomplikowanych i trudnych czasach.

Czemu tak się stało? Czemu świetny materiał został zepsuty przez zaangażowanie przypominające to, z którym poprzednie pokolenie tworzyło dzieła socrealizmu? Odpowiedź jest właśnie w notce autora o sobie samym. Przebija w niej żal do komuny za to, że jego rodzina utraciła w wyniku powojennej zmiany ustroju pozycję, która zapewniłaby pisarzowi lepszy start w życiu. Uprzywilejowany start. Wytykając, że za komuny, jako bezpartyjnemu, trudniej było mu awansować niż spolegliwym wobec władzy konkurentom zapomina, że upadek komuny niczego tutaj nie zmienił. Zmieniała się tylko władza, której należy się podlizywać, symbole i frazesy, którymi należy się posługiwać. Potwierdzenie tej mojej oceny dzisiejszej rzeczywistości dał zresztą w końcówce powieści, choć jak wspomniałem, w zbyt delikatny sposób w porównaniu do miażdżącej krytyki poprzedniej epoki.

Przyczyn tej przesady upatruję w tym, iż jak pisarz sam przyznaje we wspomnianej notce, pierwsze jego utwory nie zostały opublikowane, gdyż „władza” nie była nimi zainteresowana. Spłodził więc powieść zgodną z duchem czasu. Wielka szkoda, gdyż jeśliby się od tego powstrzymał, stworzyłby rzecz naprawdę wartościową. Może miałby większe trudności z jej opublikowaniem, ale nie groziłoby jej zapomnienie wśród tysięcy innych podobnych, a taki niestety los ją czeka według mojej oceny.

I jeszcze jedno. Autor podkreśla swe inteligenckie przedwojenne pochodzenie i upadek statusu nie tylko materialnego tej grupy społecznej po wojnie. Pokazuje ciemnotę wsi PRL-owskiej, prostacwto i chamstwo przedstawicieli ówczesnej władzy stojące w opozycji do kultury niedobitków dawnej inteligencji. Nie znajduje ani jednego słowa w obronie tego ustroju. Ja pochodzę z dawnej arystokracji i inteligencji (zależy, czy patrzeć po kądzieli, czy mieczu), i gdyby nie wojna i PRL pewnie nie musiałbym się pracą zhańbić. Widzę jednak pozytywne rzeczy, które przyniosła komuna. Wystarczy, że spojrzę na pamiątkowe zdjęcia z zakończenia roku szkolnego w jednej z bogatszych wsi przedwojennych, gdzie widać, iż nawet na taką okazję większość dzieci nie było stać na żadne obuwie. Pamiętam o elektryfikacji wsi i walce z analfabetyzmem, o czym Sikora zdaje się w ogóle nie pamiętać. Jeśli tak wspomina wieś z epoki komuny, to ciekaw jestem, jak opisałby wieś przedwojenną. Nie wieś pojedynczych, bogatych osób, ale całej masy ludzi, którzy miesięczną najniższą pensję z dużego miasta traktowaliby jako cud i którzy takich pieniędzy nie zarabiali przez cały rok*.

Reasumując – nie polecam tej książki ani młodym, bo nie da im obiektywnego porównania komuny do czasów przed, ani po niej. Nie polecam też tym, którzy komunę pamiętają i nie lubią dwulicowości, którzy nie lubią oceniania świata w czerni i bieli, bez szarości i półtonów, o kolorach nie wspominając. Mógłbym polecić ją tym, którzy jeszcze nie otrząsnęli się z radosnego zachłyśnięcia nową Polską, którzy nie zauważyli, że nie budujemy kapitalizmu podobnego do szwedzkiego czy choćby niemieckiego, ale coś podobnego do konceptów rodem z republik bananowych. Do tych jednak swych tekstów nie adresuję, gdyż do nich i tak nie dotrze nic, co by się nie zgadzało z ich wizją rzeczywistości. W rezultacie nie polecam Diablego ziela nikomu, choć z żalem, gdyż to przykład straconej szansy na stworzenie czegoś wartościowego i ponadczasowego


Wasz Andrew


* Zainteresowanym realiami przedwojennej wsi polskiej polecam na początek prześwietny artykuł Włodzimierza Kalickiego

wtorek, 24 lipca 2012

POWSTANIE OKIEM HERETYKA


Prawdziwi bohaterowie i zarazem prawdziwe ofiary Powstania 





Do napisania niniejszego tekstu skłoniła mnie między innymi lektura tekstów napotkanych w serwisie Racjonalista, a traktujących o Powstaniu Warszawskim [1]. Przypomniała mi moje refleksje na ten temat i sprawiła, że postanowiłem przelać je na papier.


POWSTANIE OKIEM HERETYKA [2]

Czy Powstanie Warszawskie było klęską, czy też pod pewnymi aspektami było zwycięstwem? Czy miało szanse na sukces militarny, czy też od początku było skazane na zagładę? Dlaczego w ogóle wybuchło? Te, i dziesiątki innych pytań, pojawiają się ilekroć zbliża się jego rocznica, a czasami i w innych momentach. Teraz nic takiego się nie dzieje, ale może to dobry czas, by podejść do tego od całkiem innej strony. Zanim jednak do tego przejdziemy zastanówmy się nad kilkoma sprawami, które pozornie nie mają z tematem nic wspólnego, ale później mogą okazać się potrzebne.

1. Stara zasada kryminalistyki: najbardziej podejrzany jest ten, kto ze zbrodni ma największą korzyść.

Oczywiście jest wiele przypadków, gdy okazuje się inaczej, ale gdy nie wiadomo o co chodzi, to warto brać ten tok rozważań pod uwagę.

2. Światem rządzi matematyka.

Nie mam tu na myśli tego tylko, co większości społeczeństwa kojarzy się z matematyką i fizyką, czyli ruchów planet i tym podobnych rzeczy, które pamiętamy ze szkoły. Matematyka włada wszystkim. Rządzi gospodarką, zachowaniami społecznymi, a nawet jest przydatna w analizie takich wzniosłych uczuć jak miłość. Nie bez kozery powstają wciąż nowe działy matematyki, a coraz większe tryumfy święcą chociażby teoria gier czy statystyka [3].

3. Identyczny modus operandi [4] z dużym prawdopodobieństwem wskazuje na tego samego sprawcę.

Jak od każdej zasady; są liczne wyjątki, ale to przydatne narzędzie śledczego lub historyka, zwłaszcza jeśli uzupełnia się z innym danymi.

Teraz możemy wrócić do naszego Powstania. Jaki był jego cel? Na co liczono wydając rozkaz rozpoczęcia walk? Pomińmy punkt widzenia szeregowego powstańca. Ten chciał po prostu bić hitlerowców, chciał wolności dla Polski i zemsty za okrucieństwa wojny. To sprawa jasna i nie ma o czym dyskutować. Jakie jednak nadzieje przyświecały ludziom, którzy zdecydowali, że Powstanie ma się rozpocząć, ludziom, którzy ze względu na sprawowaną władzę powinni widzieć dalej niż nastoletni chłopak z karabinem w ręku?

Część publicystów, a nawet historyków, mówi, że chodziło o wyzwolenie Warszawy z rąk okupanta niemieckiego. Czy tak mogło być? Fakt, że nasi wodzowie, którzy zdecydowali o wybuchu powstania (Komorowski, Pełczyński, Okulicki, Chruściel [5] i Jankowski) geniuszami wojny ani polityki nie byli, ale chorzy na umyśle, ani niedorozwinięci, to raczej też nie. Nikt, kto miał chociaż jakie takie pojęcie o ówczesnej sytuacji militarnej, nie mógł liczyć na to, że Warszawa zrzuci niemiecki but bez pomocy z zewnątrz. Że na taką pomoc ze strony aliantów nie było co liczyć, to wiedział każdy, kto siedział wówczas odpowiednio wysoko w AK, albo po prostu umiał czytać, słuchać i logicznie myślał. Alianci nie mieli samolotów, które by były w stanie realnie wspomóc powstańców dostawami sprzętu, że o wsparciu w sile żywej nie wspomnę. Przecież każdy z wcześniej wymienionych wiedział, jaka była wielkość zrzutów alianckich na terenie okupowanej Polski, a Londyn wiedział też, jakie są realne możliwości zachodnich aliantów. Znali mniej więcej potęgę [6] Niemców, którym jeszcze wówczas daleko było do klęski, i siłę dywizji pancernych wycofujących się przez Warszawę w celu ustanowienia nowej rubieży obronnej. Do tego, jeszcze w przeddzień Powstania, ogołocono Warszawę z broni i amunicji realizując plan „Burza” . Ten kierunek rozumowania należy więc między bajki włożyć.

Druga teza, na pierwszy rzut oka bardzo mocna, mówi, że celem Powstania było wyzwolenie Warszawy „za pięć dwunasta”, czyli tuż przed wkroczeniem Armii Czerwonej. W praktyce, według tej teorii chodziło o to, by zdobyć i utrzymać taką część miasta (i mosty lub choć jeden most), aby Armia Czerwona, wkraczając do stolicy, wchodziła na teren niepodległej Polski podlegającej politycznie rządowi w Londynie, a co najmniej niezależnej od Moskwy i Lublina.

Przedstawiony tok myślenia jest bardzo atrakcyjny do dzisiaj, głównie ze względu na prostotę, ale również ze względów politycznych. Dla przeciwników spadkobierców ideologicznych Rządu Emigracyjnego jest wygodna, bo można wykazywać, iż decydenci z Londynu, za cenę morza krwi Warszawiaków, chcieli wyzwolić stolicę od Niemców zanim dokonają tego Sowieci. Dla ich oponentów również jest to okazja do wygrywania nuty patriotyzmu przez podkreślanie bohaterstwa powstańców, którzy walczyli z przeważającymi siłami okupanta, a zarazem chcieli ustrzec Polskę przed następną okupacją, tym razem radziecką.

Czy taka teoria daje się dzisiaj obronić?

Są dwie możliwości: albo nasz kraj ma szczęście mieć zawsze we władzach samych idiotów, albo też poziom głupoty (czy też mądrości) naszych polityków kształtuje się podobnie jak gdzie indziej. Jeśli założymy, że tak, że nasz naród jako jedyny w świecie uwielbia wybierać na wszystkie wysokie stanowiska bezmózgich kretynów, byle o gębach ociekających frazesami typu Bóg, Honor, Ojczyzna, to wtedy omawiana przyczyna i zarazem cel wybuchu powstania może być prawdziwa. Ja jednak uważam, że nasz kraj pod tym względem nie jest wyjątkowy. Jest to moje subiektywne przekonanie, ale wspiera mnie tutaj zasada 2, czyli „światem rządzi matematyka”.

W każdym kraju rodzi się procentowo tyle samo idiotów, co geniuszy, a i tak najwięcej jest średniaków, ani specjalnie mądrych, ani też głupich ponad miarę. Zdarzają się oczywiście fluktuacje, ale w długim okresie czasu wszystko się wyrównuje. Społeczeństwo jest mieszaniną wielu warstw wiekowych, więc nawet jeśli jedno pokolenie jakoś się wybitnie skundliło, to jednocześnie w tym samym społeczeństwie funkcjonuje drugie i trzecie, które to wyrównuje. W każdym pokoleniu taka sama jest sytuacja z poszczególnymi rocznikami, itd. Nawet jeśli cała wierchuszka władzy dobrała się z matołów, to tym bardziej dół będzie kompetentny i sprawa się wyrówna. Jest wiele przykładów w historii na to, że działania wodza czy polityka miernego formatu, prowadzone przy pomocy fachowych doradców i sprawnego aparatu państwowego, są w sumie oceniane pozytywnie pomimo jawnej małości VIPów. Brak olśniewających sukcesów nie jest jeszcze żadną klęską, a powolne, systematyczne „róbmy swoje”, nieraz daje świetne efekty [7].

Jeśli więc uznamy, że Polska i Polacy nie są narodem wybitnie predysponowanym do głupoty, to wniosek z tego jest jeden. Nie mogło być tak, by wszyscy zamieszani w rozpoczęcie powstania byli ślepi, głusi i do tego nie w pełni władz umysłowych. Dlaczego więc nikt z nich nie zauważył, że powstanie jest bezsensowne, że nie da się ochronić Warszawy przed przyłączeniem jej do sfery wpływów sowieckich? Przecież każdy, kto choć trochę wybiegał myślą naprzód, wiedział, że Rosjanie po prostu poczekają na upadek powstania i dopiero wtedy wyzwolą Warszawę, gdy zostanie spacyfikowana przez faszystów. Chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie oczekiwał od komunistów, że wspomogą powstanie, którego głównym celem było uchronienie Warszawy i Polski od komunizmu? Ponadto decydenci z Londynu wiedzieli przecież o ustaleniach dokonanych przez mocarstwa w Teheranie. W ich świetle, choćby powstanie trwało do końca wojny (jak to sobie wyobrazić!?), to i tak Polska przypadłaby Sowietom, bo powojenny podział łupów już dawno został dokonany. Jak bezsensowne jest twierdzenie, że powstanie miało być ochroną przed Moskwą, pokazuje przebieg powstania na tle dynamiki działań sowieckich i niemieckich. Kiedy wybuchło, ofensywa radziecka już zamierała. Tempo działań wykrwawionych Rosjan spadało i Armia Czerwona musiała się zatrzymać, by złapać oddech. Nawet gdyby Stalin miał wolę pomóc Warszawie, a przecież jej nie miał, to i tak od razu by jej pomóc nie mógł. Weźmy teraz pod lupę działania Niemców. Im też powstanie było na rękę. Stanowiło dla nich tarczę przed Sowietami. Wiedzieli, że póki Warszawa walczy, póty Stalin nie przejdzie przez Wisłę i wykorzystywali ten czas na umocnienie się na nowej rubieży obronnej. Choć przed wybuchem powstania przemaszerowało przez stolicę kilka niemieckich dywizji pancernych, choć Niemcy o planowanym powstaniu dowiedzieli się z niejakim wyprzedzeniem [8], to przez znaczną część walk w Warszawie ze strony niemieckiej brały w niej udział tylko jednostki z terenu stolicy [9]. Powstanie na serio zaczęto tłumić dopiero po przygotowaniu nowej linii obrony, po ustabilizowaniu frontu. Widzimy więc, że jeśli nie zgodzimy się, iż wszyscy przywódcy byli niespełna rozumu, to musi upaść teoria o potrzebie ochrony przed komunizmem, jako o głównej przyczynie i celu wybuchu powstania. Nie mogli powstańcy liczyć na to, że Stalin, wytrawny i chytry polityk, który ograł Hitlera i Zachód, pomoże Warszawie, która powstała nie tylko przeciwko Niemcom, ale i przeciwko niemu.

Skoro nie taka była przyczyna, nie taki cel powstania, to może był jeszcze jakiś inny? Może był to zryw spontaniczny umęczonego narodu, który chciał godnie umrzeć w walce z bronią w ręku? Ta teza od razu musi być odrzucona, gdyż wiemy dokładnie, kto podjął decyzję o wybuchu powstania. Poza tym taka przyczyna miała sens w wypadku np. Treblinki czy getta, gdzie śmierć była pewna i ludzie mieli wybór tylko pomiędzy śmiercią w upodleniu, a śmiercią w chwale. W przypadku Warszawy, jak choćby w wypadku Krakowa, śmierć wcale nie była pewna. Ani Warszawa, ani Kraków, nie były przeznaczone na zagładę. To powstanie spowodowało rzeź w stolicy i decyzję Niemców, by wymazać to miasto z mapy Europy. Czy Kraków pozostał mniej polski dlatego, że nie było w nim powstania? Śmiem twierdzić, że odwrotnie. W Warszawie, w następstwie powstania, wyrżnięto w pień kwiat inteligencji i młodzieży, wytępiono najbardziej wartościowe jednostki, prawdziwych patriotów, bo ci po kątach się nie chowali. Na ich miejsce napłynął po wyzwoleniu różny element, wśród którego siłą rzeczy najbardziej wybijały się osoby sympatyzujące z nowym rządem, afiszujące się z komunistycznymi sympatiami lub wręcz zaprzedane Moskwie. W Krakowie, dla porównania, pozostało znacznie więcej osób wiernych dawnym wartościom, opornych wobec komunizmu, i było to widoczne, gdy się porównywało te dwa miasta w latach powojennych. Ale to tylko taka dygresja. Sprawa jest oczywista. Chęć umierania z godnością, spontaniczny zryw – to nie miało miejsca w Warszawie. Owszem, szeregowi żołnierze powstania mogli tak to odczuwać, ale to nie oni podjęli decyzję, która do dziś budzi spory historyków.

Czy jest jeszcze inna możliwość? Może decydenci powstania byli bez sumienia? Może wiedząc o tym, że Rosjanie zza Wisły będą bezczynnie przyglądać się rzezi w stolicy, świadomie poświęcili Warszawę, by dać narodowi symbol na nadchodzące lata sowieckiej zależności, by stworzyć miasto-męczennika? Osobiście uważam to za bezsensowne, chyba że znów założymy, że Londyn i dowództwo AK składało się z samych kretynów. Polska miała dość symboli patriotycznych i wzorców antymoskiewskiej postawy do naśladowania w dotychczasowej historii, by trzeba było stworzyć następny.

Jeśli odrzuciliśmy wszystkie opisane hipotezy, to o co tak naprawdę chodziło z tym powstaniem? Zanim do tego przejdę, zjedźmy z tematu II Wojny Światowej i sięgnijmy do bardziej odległych czasów.

Divide et impera jak mawiali Rzymianie, choć nie oni pierwsi zastosowali tą zasadę. Po prostu łacina łatwo wpada w ucho i tak już zostało. Zasada aktualna od zawsze, z łatwością zaimplementowała się w Rosji, gdzie doprowadzono ją do perfekcji, jeśli nie do perwersji, a carska Ochrana [10] była w tej dziedzinie wręcz wirtuozem. W utartej, obiegowej świadomości Polaków, Rosja symbolizuje od zawsze raczej brutalną siłę i przewagę liczebną, niż subtelnego animatora polityki i mistrza tajnych służb. Tymczasem rzadko kto zdaje sobie sprawę z tego, że historia tego imperium to nie tylko niekończący się ciąg wojen i podbojów, ale również działań tajnych służb. Dzielenie i rządzenie, w wykonaniu naszych sąsiadów z Moskwy, to nie tylko skłócanie istniejących frakcji w Rosji i w innych krajach, na których spoczęło oko cara, ale ciągłe prowokacje. Rosjanie doszli do takiego mistrzostwa, że w szczególnych przypadkach potrafili poprzez prowokatorów sami, od podstaw, zorganizować przeciwko sobie „ruch oporu”, by potem spacyfikować niewygodną dla siebie (lub zbyt zamożną) grupę społeczną albo etniczną [11]. Doszło do tego, że liczebność Ochrany, która przecież nie była jedyną tajną służbą w Rosji, przewyższała liczebnie siły jakie brały udział w walce po stronie polskiej w powstaniu styczniowym czy listopadowym, ba – przewyższały nawet siły korpusów, które wysyłano w celu stłumienia polskich powstań [12]. Po zmianie ustroju w Rosji i rozwiązaniu Ochrany jej następcy, tajne służby ZSRR, nie tylko nie zapomniały dawnych technik, ale wzniosły się na jeszcze wyższe poziomy finezji. Doszło do tego, że środowisko białych Rosjan było tak zinfiltrowane przez czerwonych, że skutecznie podzielili oni wrogą komunistom emigrację na zwalczające się stronnictwa [13]. W okresie międzywojennym w tej tajnej walce ZSRR również odniosła szereg sukcesów. Jak pokazują odtajnione już dokumenty [14] w czasie wojny czerwoni wodzili za nos Watykan, Niemców i Aliantów a po wojnie tajne służby ZSRR do szaleństwa doprowadzały kontrwywiady USA i państw Europy Zachodniej.

Co to ma wspólnego z Powstaniem Warszawskim? Powoli. Spójrzmy najpierw na inne nasze powstania. O każdym z nich możemy dość szczegółowo powiedzieć, dlaczego miało miejsce, jaki był jego przebieg i przyczyny klęski, o ile taka miała miejsce. Mnie jednak zastanawia schemat, który aż rzuca się w oczy, a o którym nikt nie mówi. Popatrzmy: powstania śląskie, powstania wielkopolskie, powstanie styczniowe, powstanie listopadowe, no i powstanie warszawskie. Powstania śląskie i wielkopolskie zakończone sukcesem [15]. Powstanie styczniowe, listopadowe i warszawskie zakończone klęską militarną, polityczną i represjami. Wszystkie powstania skierowane przeciwko Rosji – klęska. Pozostałe – zwycięskie. Przypadek?

W historii i w polityce obowiązuje zasada, że jeśli coś zdarza się dwa razy, to nie jest to przypadek. Nie mam żadnych dowodów na to, że powstanie styczniowe, listopadowe lub warszawskie były wynikiem prowokacji sterowanej z Moskwy. Zadziwia mnie jednak ta odmienność nieudaczności zrywów wolnościowych skierowanych przeciwko Rosji na tle pozostałych polskich powstań. Spośród wszystkich polskich powstań powstanie warszawskie wypada najbardziej niekorzystnie. Zarówno powstanie styczniowe, listopadowe, jak i warszawskie, zakończyły się antypolskimi represjami większymi niż przed wybuchem walk i spowodowały śmierć najbardziej patriotycznych, najuczciwszych i najodważniejszych jednostek stanowiących najcenniejsze jednostki ówczesnego społeczeństwa. Na tle pozostałych dwóch powstań antymoskiewskich powstanie warszawskie wypada jednak szczególnie podejrzanie. O ile powstania antyrosyjskie (styczniowe i listopadowe) miały jeszcze jakieś szanse powodzenia, a przede wszystkim miały jakiś cel, to powstanie warszawskie nie miało ani realnego celu ani też najmniejszych szans na powodzenie. Czy Warszawa w 1944 broniłaby się tydzień dłużej, czy nawet miesiąc, to i tak nie zmieniłoby to powojennego podziału łupów, bo ten już dawno został dokonany.

Wróćmy teraz do początków powstania. Kto podjął decyzję o jego wybuchu? Zasadniczo Dowódca Armii Krajowej generał dywizji Tadeusz Komorowski, w związku z meldunkiem od pułkownika Antoniego Chruściela o rozpoczęciu walk oddziałów sowieckich na Pradze. Choć był to meldunek niesprawdzony i fałszywy, to nie odniósłby pewnie takiego skutku, gdyby nie był oczekiwany. Dlaczegóż to ktokolwiek miałby przypuszczać, że wykrwawiona Armia Czerwona, której tempo natarcia już od dawna systematycznie malało, która cierpiała na wszelkie możliwe braki, łącznie z brakiem w stanach osobowych jednostek, która w tej ofensywie przebyła 400km znaczonych morderczymi bojami, teraz z marszu uderzy na największe polskie miasto?

My, pokolenie powojenne, skaleczone przez seriale w stylu Czterej pancerni i pies, gdzie T-34 rozwalają Tygrysy jak kartonowe pudła, z rzadka sobie uzmysławiamy z jak wielką potęgą mocowali się sowieci. Nawet statystyki pokazujące proporcje i wielkość strat na froncie wschodnim nie są w stanie wyleczyć nas z przekłamań tkwiących głęboko w naszej podświadomości. Dopiero lektura historii takich jednostek jak którykolwiek ze Schwer Panzer Abteilung pokazuje, dlaczego Amerykanie wiali na sam widok Tygrysa, a sowieci zawsze dostawali łupnia, chyba że mieli wielokrotną przewagę w ludziach i sprzęcie, a przy tym jeszcze dużo szczęścia. Sformułowanie „Armia Czerwona odniosła kolejne zwycięstwo” niejednokrotnie znaczyło naprawdę, że Niemcy się wycofali, bo brakło im już amunicji, bo żołnierze mdleli z przemęczenia od zabijania kolejnych fal radzieckich мужиkob. Takich skrzywień umysłowych nie mieli jednak AK-owcy w okupowanej Warszawie. Wiedzieli dokładnie jak wyglądała kampania wrześniowa, jak Niemcy gnali Sowietów, Francuzów i kogo się tylko dało.

Skoro odrzucamy tezę o wyjątkowej głupocie Polaków jako o przyczynie powstania, skoro stwierdzamy, że jest u nas dokładnie tak samo jak w każdym innym narodzie, bo tak mówi nam statystyka, która nie potwierdza istnienia „narodów wybranych” ani w pozytywnym, ani w negatywnym znaczeniu, to czy nie nasuwa się odpowiedź, że wybuch powstania wywołał ten, komu to było najbardziej na rękę? Nie Niemcy, bo oni tylko wykorzystali taktyczne korzyści, jaki stworzyło im powstanie, ale ten, kto na tym zyskał we wszystkich możliwych aspektach. Kto niemieckimi rękami wymordował potencjalnie najbardziej buntowniczy element społeczeństwa stolicy, kto zabezpieczył się przed wybuchem powstania po wyzwoleniu? Pamiętajmy, że w Armii Czerwonej były polskie jednostki. Gdyby powstanie wybuchło w już wyzwolonej Warszawie, kłopot dla Rosjan byłby dużo większy. Na tyłach wojsk walczących z Niemcami mieliby zbuntowane milionowe miasto i potencjalnie zbuntowaną, uzbrojoną i zahartowaną w bojach armię WP. Na pewno i z tym poradziliby sobie, ale byłoby to politycznie mniej eleganckie, niż załatwienie problemu niemieckimi rękami. Pamiętajmy o zasadzie: zbrodni dokonuje zwykle ten, kto ma z niej największą korzyść.

Skoro, logicznie rzecz biorąc, przyjęcie prowokacji jako przyczyny wybuchu powstania warszawskiego wiele by tłumaczyło, to dlaczego nikt dotąd na to nie wpadł, dlaczego w corocznych, rocznicowych debatach o przyczynach powstania nie szuka się nowych rozwiązań tej zagadkowej sprawy, choć co roku się stwierdza, że to wszystko, co jest w podręcznikach, kupy się nie trzyma? Dlaczego co roku mieli się to samo, zamiast poszukać nowych hipotez, skoro stare do niczego zadowalającego nie prowadzą? Ano dlatego, że w naszym kraju pewnych rzeczy nie wolno robić. Choć nie wiem w czym miałoby uwłaczać to godności powstańców, gdyby się okazało, że to powstanie, a może i inne, było wynikiem knowań prowokatorów z Moskwy? Czy to zmniejszyłoby ich bohaterstwo? Czy to by świadczyło o mniejszym ich patriotyzmie? A co do wodzów powstania, to czy lepiej posądzać ich o głupotę tak wielką, że skłaniającą do wydania na śmierć tysięcy najbardziej wartościowych rodaków, uznawać ich za niezdolnych do realnej oceny sytuacji, czy też może lepiej uznać, że ktoś ich wymanewrował, tak jak wielu przed nimi i wielu po nich?

Reasumując. Dziwi mnie, że choć w sprawie powstania do dziś ciągną się niekończące się dyskusje dlaczego, po co i jakim cudem, to nikt nie mówi o możliwości prowokacji. Prowokacji, która padła na podatny grunt, bo Warszawiacy chcieli walczyć, ale to właśnie jest cechą dobrej prowokacji, prowokacji udanej, że pada na podatny grunt. Cechą idealnej prowokacji jest to, że nigdy nie znajdą się dowody tego, iż faktycznie miała miejsce. Dziwi mnie, że Rosjanie, którzy wodzili za nos tajne służby i polityków alianckich oraz robili co chcieli z Watykanem, mieszali wśród swojej emigracji na Zachodzie, tylko u nas nigdy nic takiego nie robili. Sowieci więcej technologii ukradli na zachodzie niż sami wymyślili. U nas tak jakby nigdy nie było ich tajnych służb. Ciekawe dlaczego? Może to dlatego, że nas tak bardzo kochają?

Pamiętajmy, że dobry prowokator mówi i robi to, co jego ofiary chcą usłyszeć i co chcą zobaczyć. Stalin był mistrzem zakulisowych machinacji. Dziś wiemy już na pewno, że to on skierował Hitlera przeciwko Polsce, choć mówi się zwykle, że to Hitler postanowił napaść na nasz kraj [16]. Ilekroć mówimy o Stalinie, musimy pamiętać, że jego obsesją, odziedziczoną po Leninie, było wprowadzenie komunizmu nie tylko w Europie, ale i na całym świecie. Wrogiem Stalina nie był Hitler, Niemcy ani Polacy, ale demokracja i antykomuniści. Skoro powstanie najwięcej zysków przyniosło Stalinowi, to dlaczego nie rozważamy nawet myśli, że maczał on palce w jego wybuchu? Nie twierdzę, że mam rację, że na pewno tak było. Twierdzę tylko, że warto nad tym pomyśleć. Trudno bowiem sprawdzić, czy dana hipoteza jest prawdziwa, skoro nikt nawet nie ma odwagi jej postawić. Nie oglądajmy się na zawodowych, zwłaszcza utytułowanych, historyków. Wszak tytuły doktorskie i profesorskie zdobyli za czasów „minionej kadencji”. To oni udowadniali, że Armia Czerwona nas wyzwoliła i raczej nie pisali doktoratów na temat Katynia. Teraz ci sami ludzie, którym nie odebrano tytułów za sławienie komunizmu [17], udowadniają nam, że PRL to była okupacja gorsza od hitlerowskiej, a człowieka i świat stworzył Bóg w ciągu dni siedmiu, bez żadnej ewolucji ani innych podobnych bzdur. Zacierając ślady swej poprzedniej działalności nie mają czasu na rzetelne, otwarte myślenie o przyczynach i skutkach, o tym jak to naprawdę było. Myślmy sami, bądźmy krytyczni, a może w końcu coś się odmieni, również w sprawie powstania. Gdyby Kopernik oglądał się na autorytety, Ziemia nadal stałaby w centrum wszechświata...

Myślmy...


Wasz Andrew

PRZYPISY


[1] W poszukiwaniu racji Powstania Warszawskiego - Piotr Jarco, Powstanie Warszawskie - Andrzej S. Przepieździecki, Powstanie oczami kibica - Zbysław Śmigielski. Pisanie rozpocząłem bezpośrednio po zakończeniu lektury wspomnianych tekstów, więc siłą rzeczy pewne sformułowania mogą być bardzo podobne, za co mam nadzieję wymienieni autorzy nie będą mieli do mnie pretensji.

[2] heretyk z gr. Hairetikós - zdolny do wyboru, od haireísthai - brać dla siebie, głosiciel zbyt śmiałych poglądów, nieuznawanych przez opinię powszechną, religiozn. osoba głosząca poglądy religijne sprzeczne z dogmatami religii panującej

[3] Dla tych, którym matematyka jest programowo obca, jeden przykład: laureat Nagrody Nobla Thomas Schelling jest znanym autorytetem w takich dziedzinach jak efekt cieplarniany (gra o wielkiej liczbie uczestników), kontrola zbrojeń i strategia odstraszania (gra dla niewielu graczy), stworzył podwaliny pod amerykańską (MAD) i rosyjską strategię atomową, zajmował się reformami rynku ubezpieczeń, ustawodawstwem ekologicznym, pracował nad rozwiązaniem problemu dotyczącego obrony miasta przed hipotetycznym atakiem jądrowym. Nie każdemu kojarzy się to z matematyką.
[4] (łac.) sposób postępowania
[5] Dowódca okręgu warszawskiego, czyli faktyczny dowódca Powstania, pułkownik Antoni Chruściel „Monter". Jego postawie jako dowódcy nie można niczego odmówić, ale o jego zdolnościach i umiejętnościach dowódczych czy politycznych nie można niczego pewnego powiedzieć. Złożony przez niego fałszywy meldunek o walkach oddziałów sowieckich na Pradze stał się podstawą decyzji generała Komorowskiego „Bora” o rozpoczęciu powstania.
[6] Potęga wojsk niemieckich była tak wielka, że nawet lądowanie w Normandii nie miałoby szans powodzenia, gdyby alianci wojowali tak, jak Polacy. Wbrew temu, co się do dzisiaj pokazuje w filmach, nie było żadnej miażdżącej przewagi sprzymierzonych. Desant aliantów zostałby zgnieciony w mgnieniu oka przez znajdujące się w pobliżu niemieckie dywizje pancerne, gdyby wywiad i kontrwywiad koalicji antyhitlerowskiej nie wykonał tytanicznej wręcz pracy w celu dezinformowania przeciwnika. W miarę odtajniania coraz to nowych dokumentów z amerykańskich i brytyjskich archiwów, coraz większą też rolę musimy przypisać oficerom niemieckim różnego szczebla, którzy w krytycznym momencie, już po lądowaniu, przez długi czas blokowali informacje o dokonanym desancie, zniekształcali je i bagatelizowali. Robili to z różnych, niejednokrotnie niezbyt szczytnych pobudek, ale dziś już wiadomo na pewno, że bez ich pomocy lądowanie zakończyłoby się klęską, która spowodowałaby pewnie upadek Churchilla i trzęsienie ziemi na Kapitolu.
[7] Patrz np. historia Szwecji. Mało kto w Europie jest w stanie wymienić z pamięci choćby jednego premiera tego kraju (z wyjątkiem Palmego oczywiście), co nie przeszkadza Szwecji i Szwedom mieć się całkiem dobrze.
[8] Ludwig Hahn, szef Dystryktu Warszawskiego, od godziny 14.00 dnia 1 sierpnia ogłosił pogotowie bojowe dla oddziałów policji i SS. Dziennik działań bojowych 9 Armii stwierdza zaś 29 lipca, że wybuch walk oczekiwany jest o godzinie 23.00
[9] Walkę początkowo prowadziły nie regularne oddziały frontowe, lecz oddziały SS-Schutzstaffeln, żandarmerii i pomocnicze w rodzaju brygady Kamińskiego, Dirlewangera itp., wprowadzane kolejno, w miarę rozwoju sytuacji. Po 20 września, po ustabilizowaniu się frontu, do Warszawy skierowano dwa pułki piechoty, batalion czołgów, trzy bataliony saperów i specjalistów od zniszczeń.
[10] Отделение по охранению порядка и общественной безопасности - Oddział ochrony porządku i bezpieczeństwa państwowego - tajna policja polityczna w Rosji carskiej, powstała po zabójstwie cara Aleksandra II, na mocy ukazu Aleksandra III z 14 sierpnia 1881 roku
[11] Jedną z najbardziej brzemiennych w skutki prowokacji Ochrany, jak przypuszczają historycy, było sfabrykowanie tzw. Protokołów Mędrców Syjonu, czyli rzekomych planów opanowania świata przez Żydów. Protokoły zaczęły w pewnym momencie żyć własnym życiem i stały się orężem walki politycznej w wielu krajach, m.in. Niemczech hitlerowskich. Do dzisiaj są też wydawane w niektórych krajach arabskich i traktowane jak prawda historyczna.
[12] Siły powstańców w powstaniu styczniowym ocenia się łącznie na około 200.000 ludzi, przy czym w jednym czasie w walkach nie brało udziału więcej jak 30 tys. Polaków. W Bitwie pod Olszynką Grochowska walczyło około 40 tys. powstańców. Korpus feldmarszałka Iwana Dybicza, który zmobilizowano do stłumienia powstania listopadowego, liczył 115 tys. Żołnierzy. Dla porównania w 1915 sama Ochrana, choć zespół kadrowych funkcjonariuszy był nieliczny, liczyła ok. 300 tys. agentów!
[13] Ten fakt daje podstawy do stawiania dalszych pytań. Emigracja rosyjska na zachodzie była niesamowicie podzielona i skłócona. Wiemy, że była to robota prowokatorów sterowanych z Moskwy. Identyczna była sytuacja w polskiej emigracji, ale nic nie wiemy o przyczynach tej sytuacji. Zadowalamy się zrzucaniem wszystkiego na naszą wrodzoną kłótliwość. Tylko czy słusznie? Czy przyczyna tego nie była przypadkiem nieco inna. A może te tezy, że gdzie dwóch Polaków, tam trzy zdania, to hasła lansowane przez prowokatorów, by skuteczniej przygotować grunt pod działania Moskwy?
[14] Mark Aarons i John Loftus, Akcja Ocalenie – Watykańska przystań nazistów (Ratlines. How the Vaticans Nazi networks betrayed western intelligence to the Soviets).
[15] Wprawdzie pierwsze powstanie śląskie (16 sierpnia do 26 sierpnia 1919) zakończyło się klęską militarną, ale wybuchło samorzutnie w związku z aresztowaniem śląskich przywódców POW i niezadowoleniem ludności polskiej z terroru i represji niemieckich, których przejawem była m.in. masakra w Mysłowicach. O ile nie odniosło ono sukcesu, to o całkowitej klęsce też nie można mówić, gdyż zmuszono władze niemieckie do ogłoszenia amnestii. Taka sytuacja nie miała miejsca po żadnym innym przegranym powstaniu. Ponadto, i to jest chyba najważniejsze, można to powstanie traktować jako samorzutny, sprowokowany przez sytuację, oddolny falstart przed „właściwymi” powstaniami. Traktując powstania śląskie jako całość, możemy śmiało stwierdzić, że odniosły one sukces, choć nie osiągnięto wszystkich stawianych im celów.
[16] 19 sierpnia 1939 roku na tajnym posiedzeniu Biura Politycznego KC WKP(b) Stalin wyjaśnił, że jeśli zawrze sojusz z Hitlerem, to tym samym skieruje go do walki przeciwko Polsce, a wtedy do walki przystąpią Anglia i Francja, co w dłuższej perspektywie doprowadzi do wyniszczającej wojny między nimi i stworzy warunki do sowietyzacji całej Europy. Jednocześnie podkreślił, że przyjęcie ofert porozumienia o wzajemnej pomocy z Francją i Anglią przez ZSRR zapobiegnie wojnie, ale w dalszej przyszłości może być dla Moskwy niebezpieczne.
[17] Przykładem dobrym, bo znanym, może być sylwetka Macieja Giertycha, który jakkolwiek nie jest historykiem, to świetnie pokazuje nagłą zmianę poglądów, jaka jest udziałem znacznej części kadry naukowej. Przynajmniej tej części, którą najbardziej widać w mediach. M. Giertych w 1981 poparł wprowadzenie stanu wojennego tłumacząc, że jest to jedyny sposób na uniknięcie inwazji radzieckiej i w związku z tym rozsyłał listy nakłaniające do poparcia decyzji gen. Wojciecha Jaruzelskiego! W latach 1986-1989 był członkiem Rady Konsultacyjnej przy Przewodniczącym Rady Państwa gen. Wojciechu Jaruzelskim. Przestrzegał w niej przed rozluźnieniem polskich więzów z ZSRR. Krytykował wówczas główny KOR-owski odłam opozycji solidarnościowej (z Jackiem Kuroniem i Adamem Michnikiem) jako "służący niepolskim interesom". Wiosną 1989 roku brał udział w obradach "Okrągłego Stołu" jako doradca W. Jaruzelskiego. Teraz, podobnie jak jego syn, pozuje na ultraprawicę.



niedziela, 22 lipca 2012

Opętani namiętnością

Opętani 

Opętani

Witold Gombrowicz

Wydawnictwo: Literackie
Liczba stron: 420
 
 
 
 
 
Każda książka posiada swoją historię – okoliczności powstania, perypetie, które się jej przydarzyły zanim z szuflady trafiła na rynek wydawniczy czy wreszcie okres, jaki musiał upłynąć od jej napisania do opublikowania – wszystko to składa się na fascynujący obraz tworzenia się dzieła i kolejnych narodzin literatury. Są książki, których historia jest tak interesująca, że sam proces ich powstawania to materiał na kolejną dobrą powieść. Niewątpliwie takim dziełem są „Opętani” Witolda Gombrowicza.

wtorek, 17 lipca 2012

Aż gniew twój przeminie

czyli nazwisko zobowiązuje


Aż gniew twój przeminie
(oryg. Till dess din vrede upphör)
Asa Larsson
tłumaczenie: Beata Walczak-Larsson
Wydawnictwo Literackie 2012

Po powieść Aż gniew twój przeminie sięgnąłem bez wielkich nadziei, ale i bez złych przeczuć. Miałem nadzieję na coś solidnego spod znaku szwedzkiej szkoły kryminału społecznego, lecz z drugiej strony, ze względu na nazwisko autorki identyczne z nazwiskiem wirtuoza tego gatunku, Stiega Larssona, dopuszczałem możliwość przewrotnego zawodu.

Ze skutej lodem rzeki wyłowiono ciało osiemnastoletniej Wilmy Persson. Dziewczyna i jej chłopak zaginęli kilka miesięcy wcześniej. Wyszli z domu ze sprzętem do nurkowania i zniknęli bez śladu. Policjanci są przekonani, że utonęli w wyniku wypadku.
Tymczasem prokuratorce z pobliskiej Kiruny, Rebece Martinsson, śni się Wilma. Mówi jej, że została zamordowana. Gdy oględziny ciała dziewczyny potwierdzają taką możliwość, komisarz Anna Maria Mella w porozumieniu z prokuratorką rozpoczyna śledztwo.
W miarę postępu dochodzenia mieszkańcy wsi wpadają w popłoch. Komuś zależy, żeby policja odstąpiła od sprawy. W niewyjaśnionych okolicznościach umiera świadek, który może coś wiedzieć o zaginionych...
W tajemniczy sposób w śledztwie pomaga Wilma. Rebeka jest coraz bliżej mordercy i znowu musi się mieć na baczności...

Tyle notka wydawcy zamieszczona na okładce. Wyjątkowo w sam raz; ani za mało, ani za dużo. Dowiadujemy się tylko tego, czego dowie się czytelnik z pierwszych stron powieści. Inna sprawa, że już nieco dalej dowiemy się dużo więcej. Dowiemy się prawie wszystkiego. Prawie to słowo kluczowe.

Asa Larsson, podobnie jak już wspomniany jej najbardziej znany kolega po nazwisku i piórze, stworzyła swój własny styl, niepodobny do żadnego wcześniejszego. Od razu na początku ujawnia czytelnikowi tak wiele, a zataja tyle, co nic. Robi to jednak z niezrównanym wyczuciem i te brakujące okruchy informacji są wystarczające, by do samego końca trzymać czytelnika w niepewności. Mocnym atutem pisarki jest jej warsztat literacki – słownictwo, opisy oraz dialogi zmienne i idealnie dobrane do tempa akcji, środowiska i bohaterów. Rzecz czyta się z prawdziwą przyjemnością. Lektura powoduje ze strony czytelnika intensywne zaangażowanie, ale bez pośpiechu na amerykańską modłę, co pozwala naprawdę delektować się tą kryminalną perełką.

Nie jestem miłośnikiem horrorów. Tym bardziej nie lubię, gdy w kryminale, gatunku bardziej racjonalnego, pojawiają się nadprzyrodzone siły, duchy i inne nieracjonalne elementy. Asa Larson jest zaś autorką, która swym znakiem firmowym uczyniła duchy zmarłych potrafiące od czasu do czasu objawić się w naszym, naukowo zdefiniowanym świecie. Potrafi to jednak zrobić z takim wyczuciem, że nie odczułem żadnego dyskomfortu, co naprawdę jest klasą samą w sobie.

Pisarka nie byłaby prawdziwym szwedzkim twórcą kryminałów, gdyby zabrakło w jej powieści materiału do przemyśleń. Tym razem wiodące tematy to grzechy ojców, które niczym chmury burzowe ciążą nad następnymi pokoleniami. Patologia w rodzinie będąca, z czym się absolutnie zgadzam, przyczyną większości problemów z młodzieżą i przez to przyczyną większości przestępstw. Jest ta powieść jednym z najlepszych studiów pewnej formy wypaczonych więzów rodzinnych w szerokim zakresie podobnych do dawnej mafii.

Okazało się, że nomen omen Larsson, więc mamy oto coś klasy niewiele ustępującej niedoścignionemu Millennium, a pod pewnymi względami może nawet lepszemu. Zdecydowanie i absolutnie polecam


Wasz Andrew

cykl: Rebeka Martinsson:
  1. Solstorm (2003) – wyd. pol. Burza z krańców ziemiBurza słoneczna
  2. Det blod som spillts (2004) – wyd. pol. Krew, którą nasiąkła
  3. Svart stig (2006) – wyd. pol. I tylko czarna ścieżka
  4. Till dess din vrede upphör (2008) – wyd. pol. Aż gniew twój przeminie
  5. Till offer åt Molok (2012) – wyd. pol. W ofierze Molochowi

Aż gniew twój przeminie [Asa Larsson]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

Bakakaj, czyli zapis niesłabnącego lęku przed Formą

Okładka książki Bakakaj 

Bakakaj

Witold Gombrowicz

Wydawnictwo: Literackie
Liczba stron: 203
 
 
 
 
 
 
Bakakaj to zbiór opowiadań Witolda Gombrowicza, które po raz pierwszy ukazały się w roku 1957, czyli jeszcze za życia pisarza, nakładem krakowskiego Wydawnictwa Literackiego. Zdecydowana większość utworów, a ściślej rzecz ujmując: Tancerz mecenasa Kraykowskiego, Pamiętnik Stefana Czarnieckiego, Zbrodnia z premedytacją, Biesiada u hrabiny Kotłubaj, Dziewictwo, Przygody oraz Zdarzenia na brygu Banbury pochodzi z debiutanckiego zbioru Gombrowicza Pamiętnik z okresu dojrzewania, który na rynku czytelniczym pojawił się w 1933 roku. Pozostałe trzy opowiadania: Na kuchennych schodach, Szczur a także Bankiet napisane zostały w latach 1937 – 1938, przy czym wcześniej ich przedruki pojawiały się jedynie w czasopismach.

Pamiętnik z okresu dojrzewania przez współczesnych krytyków został przyjęty całkiem ciepło. Co ciekawe jednak, a słowa te można pisać z fałszywym nieco poczuciem wyższości w oparciu o doświadczenia płynące z lektur późniejszych dzieł Gombrowicza, pierwsze utwory odczytywane były jako swoiste, udane zresztą z literackiego punktu widzenia, studium wszelakiej maści dewiacji psychicznych. Patrząc na Pamiętnik przez pryzmat Ferdydurke, Kosmosu czy innych gombrowiczowskich tworów, nam współczesnym, wydaje się, że polskiego pisarza nic a nic nie interesowały psychologiczne odchyły – o wiele bardziej intrygujące okazywały się analizy na temat wpływu zbiorowości i jej żelaznego uścisku konwenansu na jednostkę, która tych społecznych recept albo po prostu nie zna, albo, w formie buntu, próbuje te zasady odrzucić, ignorować, żyć na przekór nim.

Dzieła z Pamiętnika z okresu dojrzewania powstawały w latach 1928 – 1933, zatem dla Gombrowicza jest to rzeczywiście czas wchodzenia w dorosłość oraz wszelakie rytuały i konwenanse z nią związane. Analizując utwory powstałe we wczesnej twórczości pisarza, mimochodem rzuca się w oczy ich dojrzałość oraz niepowtarzalny styl, przejawiający się głęboką nieufnością do Formy, który wkrótce stanie się znakiem rozpoznawczym Gombrowicza oraz przyniesie mu wieczną chwałę w panteonie sław polskiego pisarstwa. Godny podziwu jest również bogaty warsztat pisarskiego młodego artysty, którego z pewnością nie powstydziłoby się wielu z dojrzałych mistrzów pióra.

W Tancerzu mecenasa Kraykowskiego bohater opowiadania pada ofiarą impertynencji tytułowego mecenasa, za co, w sposób osobliwy i niekonwencjonalny, zaczyna darzyć bezgraniczną i duszącą wręcz sympatią swojego prześladowcę. Pamiętnik Stefana Czarneckiego to zapis wspomnień chłopca, syna ojca Polaka, wywodzącego się ze szlachetnego, acz ubożejącego rodu oraz matki Żydówki, nie grzeszącej urodą, za to z pokaźnym bagażem finansowym, który na własnej skórze doświadcza ksenofobii oraz antysemityzmu, przekonując się, że nie będąc ani Polakiem, ani Żydem jest człowiekiem bez tożsamości, szczurem bez barwy, szczurem bez koloru, niechcianym przez żadną rasę. Zbrodnia z premedytacją to prawdziwy majstersztyk Gombrowicza, który w tym opowiadaniu odsłania w pełni całą swoją pisarską krasę. Sędzia śledczy wezwany do klienta, dowiaduje się, że zainteresowany zmarł. Sposób jaki przyjęto sędziego w domu zmarłego był bardzo chłodny, żałoba, smutek, żal tak przytłaczające, że wciskające wręcz w formę żałobno-pokutno-kajalną, co wywołało złość w duszy śledczego, który oddając się swojej naturze postanawia rozpocząć dochodzenie w sprawie zgonu, pomimo tego, że wszystkie fakty przemawiają za naturalną śmiercią denata. Sędzia-buntownik wtłoczony w rolę żałobnika w akcie zemsty i furii zaczyna urabiać rodzinę w formę oprawców-morderców zmarłego. Dziewictwo to bezlitosne rozprawienie się ze stereotypem niewinności-czystości panieńskiej, tak hołubionej przez równie stereotypową, twardą acz opiekuńczą gentelmeńską męskość. Biesiada u hrabiny Kotłubaj to bezlitosne obnażenie mitu arystokracji jako sfer wyższych, zarówno pod względem duchowej wrażliwości, litości dla bliźniego oraz wrażliwości, czego symbolem jest pożeranie kalafiora na oczach skrajnie wygłodniałego chłopca, Bolka Kalafiora, a czego usilnie stara się nie dostrzegać główny bohater, zwykły patrycjusz. Przygody, pierwotnie noszące tytuł Na 5 minut przed zasnięciem, to cykl obrazów-majaków, które nawiedzały młodego Gombrowicza tuż przed podróżą do krainy Morfeusza. Jak sam wyraża to pisarz, jest to odbicie niepokojów seksualnych oraz męczącego poczucia własnej niedojrzałości. Ostatni utwór, Zdarzenia na brygu Banbury to opowieść o człowieku, który staje się ofiarą rozszalałych żywiołów, zarówno tych przyrodniczych jak i tych, wywodzących się z ludzkiej psychiki.

Należy jeszcze dodać, że Pamiętnik został obłożony stosownymi objaśnieniami autorstwa samego Gombrowicza, w których pisarz w sposób krótki, jasny i zwięzły wyjaśnia, co chciał przekazać czytelnikowi w poszczególnych opowiadaniach. Co ciekawe wyjaśnienia znalazły się tylko w pierwotnym wydaniu Pamiętnika, w dalszych wydaniach Gombrowicz postanowił wykreślić ten fragment, który powraca jednak do łask w Bakakaju.

Ostatnie trzy opowiadania: Na kuchennych schodach, Szczur a także Bankiet, jak już wspomniano, pojawiały się jedynie w czasopismach, jako pojedyncze utwory. Szczur to groteskowy horror, którego główny bohater, zbój o nieposkromionej naturze, Huligan, zostaje schwytany przez emerytowanego sędziego Skrobawskiego. Sługa Temidy poddaje hulakę bezlitosnym torturom psychicznym, pragnąc nieco przycieśnić i zwęzić ofiarę, a czytelnik jest świadkiem perwersyjnej wręcz namiętności płynącej z zadawania cierpienia drugiemu człowiekowi pod płaszczem kary za dotychczasowe przewinienia. Na kuchennych schodach ma dość interesującą historię, bowiem napisane zostało przez Gombrowicza już w 1929 roku, nie weszło jednak w skład Pamiętnika z okresu dojrzewania. Pisarz obawiał się reakcji ojca, który sponsorował wydanie jego debiutu literackiego. A obawy w żadnym wypadku nie były bezpodstawne – Na kuchennych schodach to dość bezpruderyjna historia pewnego wysokiego rangą urzędnika, który odczuwał pociąg do służących od wszystkiego. Autor ukazał tutaj uczucie, którego w żadnym razie nie można było okazać publicznie – erotycznego pociągu osoby z wyższych sfer, a do tego wszechstronnie wykształconej do zwykłej i pospolitej służącej, wywodzącej się ze społecznych nizin; uczucie gnijące w klatce konwenansów, które wśród poważnych ludzi uchodzić mogło jedynie za godny pogardy kaprys i mrzonkę. Ostatni utwór, Bankiet to zabawna antybaśń – z racji uroczystości zaślubin króla Gnula oraz arcyksiężnej bogatego królestwa, wydany zostaje wspaniały bankiet. Całość to jedna wielka szopka, bowiem dwór króla Gnula próbuje w jak najlepszym świetle przedstawić swojego monarchę, który w rzeczywistości jest chciwcem, łasym jedynie na brzdęk monet. Gnul buntując się przeciw formie, w jaką próbuje się go wtłoczyć, kompromituje się na każdym kroku, obnażając przy okazji hipokryzję swoich dworzan, co w efekcie doprowadzi do katastrofy, totalnego chaosu. Z pewnością nie może być mowy o żadnym morale, którego można by oczekiwać po baśni.

Czytając zbiór Bakakaj nietrudno zauważyć, że bohaterowie większości opowiadań uwikłani są w trudną i jakże często z góry skazaną na porażkę batalię z Formą. Misterna sieć przekonań, stereotypów oraz zwyczajów bardzo ciasno oplata każdą jednostkę, krępując jej ruchy, utrudniając niemiłosiernie manifestowanie własnych poglądów, tłamsząc próby życia wg własnych zasad. Autor przekonuje nas, jak wielkim kompromisem okazuje się dla niektórych egzystencja, czy też tylko jej próby, w społeczeństwie, które przecież posiada tak wiele regulacji zarówno w sferze moralnej, jak i mentalnej. Z drugiej strony patrząc postacie kreowane przez Gombrowicza to również wojownicy z krwi i kości, którym niekiedy udaje się rozsadzić fundamenty Formy, doprowadzając do kompletnych rewolucji, obalając kolejne mity i przesądy, zalewając skostniałe społeczności falą wolnomyślicielstwa.

Dzięki lekturze zbioru Bakakaj, tomu bardzo przekrojowego, bo obejmującego utwory, pochodzące z artystycznej młodości pisarza oraz zawierającego dzieła dojrzałego twórcy, widzimy wyraźnie, że Gombrowicz całą swoją literacką twórczość poświęcił fenomenowi Formy, jej uwikłań z jednostką ludzką. Można śmiało stwierdzić, że należał do obozu jej zagorzałych przeciwników, który prowadził z nią dość udane utarczki. Z pełnym przekonaniem stwierdzam, że w tym pojedynku Witold Gombrowicz nie wcielił się w rolę don Kichota, wojującego z wiatrakami.