Chuck Hogan, Guillermo del Toro
Wirus
tytuł oryginału: The Strain
tłumaczenie: Anna Klingofer
projekt okładki i stron tytułowych: Wojciech Pawlik
Wydawnictwo: Zysk i S-ka 2014
liczba stron: 560
Ze spółkami różnie to bywa, o czym mówi znane powiedzenie, i dotyczy to również spółek autorskich. Sięgając po Wirusa, pierwszą część trylogii będącej wspólnym dziełem amerykańskiego pisarza Chucka Hogana oraz meksykańskiego reżysera, producenta i scenarzysty filmowego Guillermo del Toro, kompletnie nie wiedziałem, czego się spodziewać, tym bardziej, iż serialu telewizyjnego The Strain nakręconego w 2014 przez sieć FX na podstawie tego cyklu również nie oglądałem. Książka, choć w miękkiej oprawie, sprawia wrażenie solidnej, co ważne, gdyż przy takiej ilości stron nie byłoby chyba niczego bardziej denerwującego niż ich wypadanie. Szata graficzna okładki ma w sobie coś intrygującego, niepokojąco sugerującego, iż lektura, która nas czeka, albo jest inna, niż wszystkie dotychczasowe, w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu tego określenia, albo też okaże się totalnym kiczem. Pełen nadziei na to pierwsze, choć nie bez obaw przed tym drugim, zacząłem czytać.
Po zachodzie słońca do Nowego Yorku przylatuje rejsowy samolot ze Starego Kontynentu. Jak na maszynę najnowszej generacji przystało, lądowanie przebiega bez zakłócen. Po przyziemieniu i wzorowym dobiegu wieża, jak zwykle w takich razach, przestaje sobie maszyną zawracać głowę. Nie od razu więc zostaje ujawnione, iż samolot z całkowicie nieznanych przyczyn zatrzymał się na drodze kołowania i stoi tam cichy, mroczny i tajemniczy. Wszystkie systemy wyłączone, światła pogaszone, zaciągnięte zasłony w oknach, brak jakichkolwiek ruchów czy ludzkich głosów wewnątrz.
Od pierwszych stron widać, iż tandem autorski Hogan & del Toro potrafi po mistrzowsku budować napięcie; aurę grozy i tajemniczości. Gdy do martwej maszyny, martwych pasażerów i martwej załogi zostaje wraz ze swoją ekipą wezwany Ephraim Goodweather z Centrum Zwalczania i Prewencji Chorób, akcja zaczyna nabierać tempa i odtąd będzie przypominać rozpędzającą się lokomotywę; będzie wciąż przyspieszać aż do ostatniej strony.
Pomimo tego niesamowitego, z wielkim polotem i wyczuciem budowanego nastroju grozy, pomimo coraz szybszej się akcji, zastanawiałem się w trakcie lektury, czy to wszystko nie skończy się tak jak zwykle. Nie lubię horrorów, gdyż najczęściej, nawet u najbardziej uznanych mistrzów gatunku, w największych ich dziełach, w końcówce objawiają się zjawiska nadprzyrodzone, nie dość, że stanowiące niejednokrotnie dysonans w stosunku do wcześniejszej części utworu, to w dodatku infantylne często aż tak, że żenujące. Wiem, że w tym kanonie jest taka praktyka uprawniona, ale nie znaczy to, iż się w tym lubuję. W Wirusie praktycznie od pierwszej strony autorzy dają nam do zrozumienia, że tym razem rzecz będzie o wampirach. Wątek ograny do szczętu i choć na szczęście pojawiają się nowe i oryginalne jego reinkarnacje, to budzi poważne obawy. I tu niespodzianka.
Del Toro i Hogan ujęli temat niezwykle przewrotnie. Całkowicie nowatorsko, całkowicie, przynajmniej w Wirusie, gdyż nie wiem jak będzie wyglądać dalszy ciąg trylogii, bez pomocy mocy nadprzyrodzonych (nie należy mylić wykraczania poza wiedzę naukową na obecnym jej poziomie z nadnaturalnością). Jednocześnie pojawiają się wszystkie tradycyjne atrybuty rodem z wampirzych opowieści – zaostrzone kołki, srebrne pociski, światło słoneczne, krzyże i lustra. Nie wszystkie jednak okazują się mieć takie znaczenie, jak nas przyzwyczajono. Fabuły nie będę oczywiście zdradzał, choć nie jest specjalnie skomplikowana. Prawdziwa siła tej powieści to świeżość pomysłu, przełomowość koncepcji ukrytej w starym temacie, niesmowity klimat, obrazowość scen i zagadki. Nie tylko te – co dalej, kto wygra i jak?
Zastanawiam się, jaki wpływ na kreatywność i mroczną wyobraźnię del Toro wywarła jego babka, która w imię katolickiej dbałości o jego duszę torturowała go psychicznie i fizycznie. Może zło w imię dobra wydaje jednak dobre owoce? Mnie się na pewno te owoce podobają. To jedna z tych powieści, które są na tyle odmienne od wszystkich wcześniejszych podejść do tematu, iż nie można ich uczciwie umieszczać w rankingach z innymi, tak jak nie można w jednej kategorii mieszać sportowych bolidów i wielkich wywrotek. W dodatku Wirus jest w pewnym sensie kategorią samą dla siebie.
Czy nie ma w tej beczce ani łyżki dziegciu? A jakżeby inaczej. Laser to synonim lampy UV! Wizjer to synonim teleskopu czy też lunety! Do tego kilka wpadek, których nie można zwalić na chochlika drukarskiego, a które kwalifikowałyby się na humor zeszytów, gdyby spłodził je uczeń podstawówki albo jakiś bloger, a przecież książka to nie dzieło jednej osoby, a całego zespołu. Ktoś powinien takie babole wyłapać. Dlaczego tak się nie stało?
Za szkodliwe uważam również powielanie stereotypu hitlerowców jako psychopatów, sadystów, jako bestii w ludzkich skórach. Łatwo jest wierzyć, że to źli ludzie czynią zło, lecz to pułapka godna napiętnowania, gdyż ona właśnie pozwala złu się szerzyć i umacniać.
Osobliwy jest również fragment, gdzie przystępnie i łopatologicznie wyjaśnione jest, czym się różni okultacja od zaćmienia, jak przebiega „zaćmienie słońca”, a potem czytamy, iż „To połączenie ciał niebieskich, wejście Słońca w cień Księżyca...”. Wiem, że czytanie ze zrozumieniem jest problemem dla wielu, ale pisanie bez zrozumienia jak widać też staje się powszechne.
Te błędy, choć dość nieliczne, są wyjątkowo denerwujące, zwłaszcza, że powieść wciąga, a przy szybkim czytaniu nawet sporadyczne wpadki sprawiają wrażenie częstych, niczym słupy trakcyjne migające za oknem pędzącego pociągu. To jednak zarazem świadectwo klasy Wirusa. Pomimo owych zupełnie niepotrzebnych potknięć, których na pewno przy większej dozie staranności można było uniknąć, całość jest świetną, wciągającą i prawdziwie mroczną lekturą, po której zakończeniu najważniejsze staje się tylko jedno pytanie:
- Kiedy będę mógł przeczytać następną część?
Okazuje się, że Wirus jest wspaniałą lekturą nie tylko dla miłośników horroru, ale nawet dla takich zagorzałych racjonalistów jak ja. Oczywiście jedynie czysto rozrywkową, ale w swej klasie niezwykle udaną.