Nie popieram wykorzystywania cudzych tekstów, nawet jeśli się nie narusza praw autorskich. Jak się nie ma nic do powiedzenia, to lepiej siedzieć cicho. Niedawno trafiłem jednak na tekst wyjątkowy. Gdybym miał pewność, iż nie zniknie on z sieci, dałbym sobie spokój. Zauważyłem jednak, iż większość serwisów co pewien czas czyści swe serwery i z usuwa stare felietony. Ponieważ artykuł, o którym mowa, jest bardzo ważny i nie straci niczego ze swej aktualności nawet za lat dziesięć czy dwadzieścia, więc przytoczę go w całości.
Rzecz jest o kryzysie w Polsce w latach międzywojennych. Część z nas nie wie o nim niczego. Inni, bardziej oczytani mają jakie takie pojęcie o temacie, jednak w ujęciu międzynarodowo-państwowym. Bardzo niewielu wie, jak wyglądał kryzys dla przedwojennej polskiej rodziny. Nieliczne informacje na jakie zwykle się trafia, jeśli już to dotyczą mieszkańców dużych miast. Problem w tym, iż przed wojną większość Polaków mieszkała na wsi lub w małych miasteczkach, a o tym jak tam wyglądało życie w kryzysie nie pamięta prawie nikt.
Artykuł, który zaraz przytoczę, jest wart zachowania w pamięci, gdyż echa tamtych lat wpływają na naszą Polską rzeczywistość aż do dzisiaj, choć nie zdajemy sobie z tego sprawy. Nieraz zastanawiamy się nad tym, dlaczego Polska w tak wielu aspektach negatywnie odstaje od innych krajów Europy. Nie podejrzewamy, iż u podłoża wielu naszych patologii stoi między innymi spuścizna tamtych lat. Choć oczywiście nie tylko to.
A teraz zapraszam do lektury:
Krach w Polsce, lud w sławojce
Kryzys. Kobiety trują się esencją octową. Samobójcy skaczą z mostów. Bezrobocie sięga nawet i 50 procent. A rząd? Podnosi cła i nakazuje chłopom budować sanitariaty.
Rozmowa z prof. Jerzym Tomaszewskim
Dlaczego kryzys zawsze zjawia się nieoczekiwanie?
- Bo za każdym razem inna jest jego natura i inne zjawiska go zapowiadają. Trudno rozpoznać te symptomy. Zapowiedzi krachu pojawiają się z reguły bardzo wcześnie, tylko nikt nie potrafi ich właściwie zinterpretować. Wielki kryzys międzywojenny formalnie wybuchł w Polsce pod koniec 1929 roku. Tymczasem już rok wcześniej pojawiły się zaburzenia, które były zwiastunem ciężkich czasów.
W branży odzieżowej handel lwią część obrotów uzyskiwał wtedy na Gwiazdkę i na Wielkanoc. Tymczasem w Polsce sprzedaż tekstyliów na wsi w okolicach końca 1928 roku zupełnie się załamała. Nikt się tym nie przejął, tłumaczono to silnymi śniegami i mrozami, które ograniczyły ruchliwość drobnych hurtowników i detalistów. A trzeba pamiętać, że w województwach wschodnich znaczna część drobnych handlarzy odzieżą wędrowała od wsi do wsi pieszo.
Odbicia sprzedaży oczekiwano na Wielkanoc 1929 roku, ale wieś nadal nie kupowała. I znów nikt się nie przejął, bo zima trzymała dłużej, na drogach leżał śnieg, łapał mróz. Znów wytłumaczono sobie, że kupcy towaru nie dowieźli, a klienci zniechęcili się fatalną pogodą. Ale potem przyszło lato, handlarze przemierzali wioski, a gospodarze nadal nie kupowali. Parę miesięcy później kryzys uderzył z całą siłą.
Co oznaczała ta niechęć chłopów do kupowania nowej odzieży?
- Gospodarze wyczuli, że ze wsi znika gotówka, że coraz trudniej o pieniądz. I przestali go wydawać. To był wyraźny sygnał, że w gospodarce dzieje się źle. Ale nikt tego tak nie postrzegał. W innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej, na przykład w Czechosłowacji, kryzys na dobrą sprawę też zaczął się rok wcześniej, niż wówczas sądzono. I też nikt tamtejszych symptomów załamania nie rozpoznał.
Przewidywanie kryzysu jest trudną sztuką także dlatego, że w gospodarce nieustannie pojawiają się drobne fluktuacje, mikrozałamania, korekty koniunktury. Rynek sam je likwiduje, znikają bez śladu. Odróżnienie takich lokalnych korekt od początków krachu jest tym trudniejsze, że kryzys w znacznej mierze jest zjawiskiem psychologicznym. Kryzys to stan umysłów - ludzie boją się, więc zaczynają zachowywać się, jakby zaraz miało nadejść najgorsze - i także dzięki temu najgorsze nadchodzi. Trafne przewidywanie terminu kryzysu i jego rozmiarów wymaga zatem także umiejętności prognozowania przyszłych zachowań zbiorowości.
Jest coś, co się w kryzysach nie zmienia: ludzka bieda, głód, upokorzenie, rozpacz.
- Obywatele Rzeczypospolitej doświadczyli tego na ogromną skalę w czasie wielkiego kryzysu lat 30. Najdotkliwsze było wówczas bezrobocie. Wedle oficjalnych danych w najgorszym okresie kryzysu sięgnęło ono 700 tys. zdolnych do pracy. Na wschodzie kraju bezrobocie przekraczało 50 proc.
Przy tym oficjalne dane były poważnie zaniżone. Rejestrowano tylko poszukujących pracy, otrzymujących zasiłki. Tymczasem każda rejestracja jest niedokładna, m.in. dlatego, że bezrobotny, który przez dłuższy czas nie znajduje pracy, w pewnym momencie rezygnuje z rejestrowania się.
Ale nie tylko rezygnacja z rejestrowania się bezrobotnych prowadziła do urzędowego zaniżania rzeczywistej stopy bezrobocia.
W 1932 roku u starosty łańcuckiego odbyła się narada w sprawach bezrobocia. Byli na niej przedstawiciele największych pracodawców, przede wszystkim z dóbr Potockich. Wicestarosta zagaił ją tak: "U nas w powiecie problemu bezrobocia nie ma, ponieważ nie ma przemysłu, natomiast bardzo wielu rzemieślników w ogóle nie ma zarobku".
Tu był pies pogrzebany: rzemieślnik formalnie nie był bezrobotny, bo sam się zatrudniał, a że od miesięcy w ogóle nie pracował, bo nie było żadnych zamówień, to już w statystyce pokazywane nie było.
Tymczasem w przedwojennej Polsce z rzemiosła utrzymywały się, czy raczej usiłowały się utrzymać, licząc z rodzinami rzemieślników - setki tysięcy osób.
W istocie więc sytuacja była o wiele gorsza, niż pokazywały oficjalne statystyki.
Na fotografiach z lat 30. widziałem mężczyzn spacerujących po ulicach Warszawy z przyczepionymi do pleców marynarki kartkami: "Przyjmę każdą pracę".
- Praca była wielkim dobrem, nawet praca opłacana podle, poniżej minimalnych kosztów utrzymania zatrudnionego. Każdy grosz pomagał przetrwać.
W kogo wielki kryzys uderzył najsilniej?
- Prócz bezrobotnych i rzemieślników najbardziej poszkodowani byli robotnicy. Ich płace zależały od faktycznie przepracowanego czasu, a liczba zamówień dla przemysłu, a tym samym czas pracy zakładów przemysłowych, spadała. Robotników niezbyt wtedy chroniły negocjacje i umowy płacowe związków zawodowych z przemysłowcami, gdyż w czasie kryzysu siła przetargowa związków słabła.
Poszkodowani byli też przedsiębiorcy, i ci drobni, i wielcy. Firmy odcięte od kredytu, ze zmniejszającym się portfelem zamówień, tonęły w długach, plajtowały. Ich właściciele i udziałowcy tracili nieraz dorobek całego życia.
Osobliwa sytuacja wytworzyła się na wsi. O ile kryzys w przemyśle przejawiał się spadkiem produkcji, w rolnictwie wystąpił spadek cen, przy minimalnym wzroście produkcji zbóż. Spadek był drastyczny - cena zbóż, ziemniaków, wieprzowiny spadła o 66 proc., mleko i wołowina staniały niewiele mniej. W domach bogatszych gospodarzy głodu nie było - katastrofa zaczynała się, gdy przychodziło do płacenia podatków czy do tak banalnych zakupów za gotówkę jak zapałki czy sól. Wskutek spadku cen na produkty rolne na wsi rozpaczliwie brakowało pieniądza.
W czasie kryzysu na Wileńszczyźnie przeprowadzono badania ankietowe, ile gotówki było w gospodarstwie chłopskim pewnego konkretnego dnia. Często było to zaledwie 20 groszy - w Warszawie równowartość najwyżej czterech bułek.
Kryzys i brak gotówki na wsi spowodował też pojawienie się drastycznej różnicy w rzeczywistej wartości pieniądza na wsi i w dużym mieście. W Warszawie praktykant w banku zarabiał około 50 zł.
Mógł się za to utrzymać?
- Z najwyższym trudem, mocno nie dojadając. Tymczasem na wsi, w województwach wschodnich, 50 zł było dla chłopa ogromnym, niewyobrażalnym wręcz majątkiem.
Dlatego też, choć wieś produkowała mnóstwo żywności, w chłopskich domostwach często gościł głód. Wszystko, co tylko nadawało się do sprzedania, nawet dosłownie za grosze, niesiono na targ, a gdy tylko było to możliwe - prosto do miasta. Z chłopskich stołów znikło zupełnie mięso, masło, smalec, a zwłaszcza jajka, najmocniejsza waluta wsi.
Chłopi, żeby oszczędzić mąkę żytnią, piekli chleb z dodatkiem ziemniaków i łubinu.
Badacz polskiej wsi Jerzy Michałowski pisał w 1935 roku: "Cukier na wsi nie istnieje. Większość dzieci w powiecie rzeszowskim nie widziała go nawet nigdy, chyba że w formie cukierków na odpustach. Sól używa się obecnie szarą, nieraz nawet czerwoną bydlęcą; na wiosnę w okresie przednówka z braku gotówki nawet na te najgorsze gatunki stosuje się kilkakrotne gotowanie ziemniaków w tej samej osolonej wodzie".
Gdy brakło pieniędzy na zakup nafty, chłopi oświetlali chałupy łuczywami. Kryzys oznaczał dla wsi zapaść cywilizacyjną, w skrajnych przypadkach cofnięcie się o stulecie.
A jak radziło sobie ziemiaństwo?
- We dworach stoły uginały się od jedzenia jak za dobrych czasów - w końcu żywność pochodziła z własnego, wielkiego gospodarstwa. Ale sytuacja z gotówką była równie trudna jak w chłopskich domach. Gdy przychodził czas płacenia podatków, ziemianie nierzadko musieli wyprzedawać się z ruchomości i brali pożyczki. Efektem kryzysu było znaczne zadłużenie majątków ziemskich.
Czy ktoś na kryzysie zyskał?
- Jak zawsze w trudnych czasach świetnie miewali się spekulanci - ludzie dysponujący sporym kapitałem, zaradni, pomysłowi. Zarabiali oni na odsetkach od pożyczek, nieraz zabójczych dla pożyczkobiorców, i na różnicach cen.
Była jednak jeszcze jedna grupa, która paradoksalnie na kryzysie zyskała. To pracownicy państwowi i sfery publicznej, którzy mieli stałe, gwarantowane płace. Doświadczyłem tego na własnej skórze, gdyż mój ojciec był powiatowym inspektorem Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych - najpierw w Radomsku, potem w Przasnyszu i w końcu w Mińsku Mazowieckim - i z racji swej posady należał do powiatowej elity towarzyskiej, a i finansowo w naszym domu było całkiem nieźle. Z tym że trzeba mieć świadomość, co w latach kryzysu znaczyło, że komuś się nieźle powodzi. W tamtych latach zamęczałem rodziców o dziecięcy rowerek. I oni chcieli mi używany rower kupić, ale do wybuchu wojny nie wystarczyło pieniędzy.
Jak Polacy radzili sobie w ciężkich czasach?
- Każdy chciał się jakoś ratować. Skala tego, co dziś nazywamy szarą strefą, była ogromna. Bardzo rozwinął się handel obnośny, którego dziś prawie nie ma, ostały się tylko jego relikty na bazarach. Praktycznie na każdym rogu stał sprzedawca z koszem bułek, często z nielegalnego wypieku.
Nadzwyczaj popularny w latach kryzysu był tak zwany handełes, drobny żydowski handlarz sprzedający i kupujący wszystko, czym dało się handlować. Najubożsi żydowscy domokrążcy skupowali za grosze stare ubrania i szmaty.
W centrum i na wschodzie kraju na wsiach pełno było wędrownych kupców i rzemieślników. Dla pejzażu wiejskiego klasyczną figurą stał się żydowski krawiec wędrowny, który zatrzymywał się u chłopów, by za nocleg i wyżywienie dokonać napraw chłopskiego przyodziewku. Prócz krawców po wsiach krążyli wędrowni szewcy, znachorzy, kołodzieje, druciarze.
Druciarze?
- Spece od drutowania starych, rozlatujących się garnków. To był kiedyś bardzo popularny fach. Pola Negri była córką słowackiego druciarza.
Charakterystycznym zjawiskiem dla lat kryzysu były nieprzebrane rzesze małych pośredników. Czytałem opowiadanie Abrahama Rajzena, bodaj nieprzetłumaczone na polski. To świetny obraz doli małomiasteczkowego handlarza, który najpierw musi pożyczyć parę złotych od miejscowego lichwiarza, potem, skoro świt, idzie kilka kilometrów przed miasto, by łapać tam idących z towarem chłopów. Cała sztuka polega na tym, że chłopi nie znają jeszcze aktualnych cen na jarmarku, i handlarz stara się kupić od nich żywność nieco taniej, by potem sprzedać na targu, oddać procenty lichwiarzowi i utrzymać rodzinę.
Ale z drugiej strony zbiedniali producenci i konsumenci robili wszystko, by pośredników uniknąć. Pamiętam, jak do naszego domu przychodziła ze wsi kobieta z jajkami. Po domach krążyły też kobiety z serem, kobiety z mlekiem. W Warszawie na Marymoncie były słynne krowiarnie, dokąd gospodynie chodziły po najtańsze mleko prosto od krowy.
Dla chłopów ratunkiem była spółdzielczość - pod warunkiem że znalazł się dobry organizator. W latach kryzysu miał miejsce rozwój spółdzielczości. Ale spółdzielczość pomagała chłopom kosztem interesów drobnych handlarzy i sklepikarzy.
Pamiętniki bezrobotnych i chłopów z lat kryzysu pokazują ludzi w trudnej, wręcz rozpaczliwej sytuacji, ale niepoddających się, twardo walczących o przetrwanie.
- Trzeba jednak podchodzić do nich, jak do każdego źródła historycznego, krytycznie. Jeden z tych pamiętników, który zresztą w latach 30. otrzymał nagrodę, bodaj 50 zł, wznowiono po wojnie, w PRL-u, w reedycji pamiętników bezrobotnych. Wydawcom udało się dotrzeć do autora. W trakcie rozmowy nieoczekiwanie przyznał się on, że pamiętnik był fikcją. W czasie kryzysu od dłuższego czasu był bez pracy, głodował i przymuszony potrafił wymyślić tak dramatyczną sytuację, że jego fikcyjny pamiętnik dostał nagrodę.
Powodzenie konkursów na pamiętniki czasów kryzysu nie brało się z przemożnej chęci przegranych opowiedzenia o swym losie, lecz z szansy zdobycia nagrody. Skromnej, ale w gotówce.
O tych zaradnych wiemy więcej, bo pozostawili po sobie ślad w pamiętnikach, we wspomnieniach innych ludzi.
Na Żoliborzu, w pobliżu dzisiejszej galerii handlowej Arkadia, za torami kolejowymi, w latach kryzysu wybudowano prymitywne baraki dla bezdomnych, wyrzuconych z mieszkań. Prasa z tamtych lat pełna jest notatek o samobójcach skaczących z mostów do Wisły czy kobietach w beznadziejnej sytuacji życiowej, które truły się esencją octową.
Przegrywający byli zostawieni samym sobie?
- Tak powiedzieć nie można. Państwo, samorządy starały się dożywiać głodujących, zapewnić jakiś dach nad głową, przede wszystkim rodzinom z małymi dziećmi. Stałym elementem miejskiego pejzażu były w tamtych latach długie kolejki przed garkuchniami wydającymi darmową zupę. Najbardziej ceniona była pożywna tzw. zupa rumfordzka, od imienia jej angielskiego wynalazcy, który skomponował ją tak, by zapewniła ona przetrwanie bezrobotnym pozbawionym innego pożywienia. Jeszcze do niedawna rozmaite warianty tej zupy serwowane były w stołówkach, ale nikt już nie pamiętał, jakie były jej początki.
Bardzo silne poczucie odpowiedzialności za tych, co spadli na dno, było wśród lewicowej inteligencji. Pamiętam, że moja matka aktywnie działała w Kropli Mleka, organizacji społecznej starającej się zapewnić najuboższym dzieciom choć jedną szklankę mleka dziennie.
W czasach kryzysu przychodziła do naszego domu żona bezrobotnego, by nam zrobić pranie. Przychodziła z córeczką, z którą bawiłem się cały dzień, bo wtedy pranie to była operacja trwająca wiele godzin. W czasach kryzysu utarło się, że kobiety robiące pranie prócz wynagrodzenia dostawały obiad. Obiad dostawały także dzieci, z którymi przyszły. To był taki popularny gest pod adresem ludzi głodnych, bez stałego zatrudnienia.
Mówiąc o pomocy, trzeba jednak stale pamiętać, że organizacji pozarządowych, charytatywnych było przed wojną nieporównanie mniej niż dzisiaj i pomoc mogły świadczyć nielicznym.
Jak z kryzysem walczyło państwo?
- Zaczęło od prób prowadzenia protekcjonistycznej polityki celnej. Niektóre towary wręcz obłożono administracyjnym zakazem przywozu. Następnym krokiem było szybkie wprowadzenie ograniczenia swobodnych rozliczeń dewizowych. Odtąd przedsiębiorca musiał uzyskać urzędowy przydział dewiz na opłacenie importu. Wszystkie rozrachunki importowe i eksportowe musiały iść przez specjalnie do tego celu powołaną instytucję rozliczeniową. Za tym krokiem poszły dalsze restrykcje: zakaz wywozu pieniędzy za granicę bez zezwolenia, wprowadzenie bardzo wysokich opłat za paszporty, by zniechęcić do podróży zagranicznych i wydawania cennych dewiz.
O hojnym wspomaganiu publicznym groszem upadających firm prywatnych, jak to dzieje się dzisiaj po obu stronach Atlantyku, nie było mowy.
- To było wręcz nie do pomyślenia. Przeciwnie, państwo bezwzględnie zaostrzyło politykę fiskalną. Nowych form opodatkowania raczej nie wprowadzano, ale podatki ściągano z całą surowością, nie bacząc na kondycję finansową podatnika.
Bardzo energicznie zabrano się też do walki z przemytem. Fascynująca jest w tej mierze lektura nieznanych tekstów Wańkowicza. Był on w latach kryzysu szefem komisji propagandy konsumpcji cukru, która także zajmowała się zwalczaniem przemytu do Polski sacharyny. Pierwsze sprawozdanie tej komisji znajduje się w bibliotece Szkoły Głównej Handlowej, kolejne - w Archiwum Akt Nowych. To jest doprawdy literatura sensacyjna. Jej obszerne fragmenty wyszły spod pióra Wańkowicza: o technice przemytu, o jego rozmiarach, o funkcjonowaniu firm rozprowadzających na rynku nielegalną sacharynę, wreszcie o technikach wykrywania nielegalnych fabryczek pastylek sacharynowych. W skład pastylki prócz sacharyny wchodziły jeszcze jakieś wypełniacze, więc nie opłacało się przemycać gotowych pastylek, lecz sacharynę czystą, sproszkowaną. Dopiero w kraju z proszku produkowano pastylki. Jedna z większych wpadek nielegalnych fabryk sacharyny miała miejsce w Wilnie.
Inną drogą zwiększania przychodów państwa było drenowanie kieszeni obywateli poprzez państwowe monopole: zapałczany, spirytusowy, solny.
Państwo generalnie nie mieszało się do sektora prywatnego gospodarki. Nacjonalizacja była niewyobrażalna z powodów prawnych. Był jednak pewien istotny wyjątek - wielka własność niemiecka na Górnym Śląsku. Tam administracja państwowa prowadziła skoordynowaną akcję przejmowania niemieckiego przemysłu. Wielki kryzys zadanie to ułatwił. Skrupulatnie wyszukiwano niezapłacone podatki, tropiono opóźnienia w płatnościach wszelkich należności publicznych i nadużycia finansowe w firmach, w których większość miał kapitał niemiecki. Każdy powód był dobry dla ich upaństwowienia.
Dlaczego rząd nie próbował uruchomić wielkich programów robót publicznych, jak budowa autostrad w Niemczech?
- W Europie Środkowej brakowało środków finansowych na takie programy. Polski rząd uważnie śledził skuteczność wielkich robót w zwalczaniu kryzysu. Badałem kiedyś raporty konsulów RP w Niemczech. Początkowo, w 1933 roku, donosili, że spadek bezrobocia wskutek hitlerowskiego programu robót publicznych jest tylko statystyczną fikcją na użytek propagandy. Z czasem jednak polscy dyplomaci zaczęli potwierdzać wchodzenie niemieckiej gospodarki na wyższe obroty wskutek militarnej mobilizacji społeczeństwa, rozbudowy autostrad i przemysłu zbrojeniowego. W 1936 roku informowali już, że w niemieckiej gospodarce zaczyna brakować fachowców.
Ta droga pobudzania koniunktury była dla Polski zamknięta.
Budowy takie jak Gdynia, Centralny Okręg Przemysłowy nie mogły stać się kołem zamachowym gospodarki?
- Gdynia, której budowę z przyczyn politycznych przyspieszono znacznie już w roku 1926, to tylko pojedyncze przedsięwzięcie.
Budowa Centralnego Okręgu Przemysłowego, która została rozpoczęta bardzo późno, miała znaczenie gospodarcze raczej w skali regionalnej niż całego kraju. Czteroletni plan inwestycyjny Eugeniusza Kwiatkowskiego został opracowany dopiero w 1935 roku.
Polska była za biedna, żeby skutecznie przyspieszyć wychodzenie z kryzysu. A zagraniczny kapitał prywatny omijał Europę Środkową szerokim łukiem, uważając ją za obszar wysokiego ryzyka inwestycyjnego. Słusznie zresztą, jak się wkrótce miało okazać.
Polskim wkładem w łagodzenie skutków kryzysu miał być koncept płacenia podatków w naturze. W prasie pojawiły się rysunki przedstawiające wydekoltowane damy lekkich obyczajów, które oświadczają, że czekają na pana ministra finansów, by zapłacić mu podatek w naturze.
- To nie była głupia koncepcja, lecz próba uruchomienia programu robót publicznych w warunkach braku pieniędzy. Nie chodziło o to, aby chłopi płacili podatki koszami jaj i pękami marchwi, piekarze - świeżym, czy raczej jednak czerstwym, pieczywem, żołnierze - niewystrzelanymi na poligonie nabojami, a panie lekkich obyczajów - swoimi wdziękami. Podatek miał być płacony przez obywateli w naturze, czyli w formie robocizny. To umożliwiłoby na początek choćby naprawę znajdujących się w fatalnym stanie dróg. Ale ponieważ koncepcję tę wysunął któryś z Potockich, to chłopi zaczęli się awanturować, że próbuje się w Polsce przywrócić pańszczyznę. Wybuchł skandal i wszystko, z polskimi drogami na czele, zostało po staremu.
Jakie były polityczne skutki kryzysu?
- W II Rzeczypospolitej opozycja wszelkiej orientacji próbowała politycznie wygrać kryzys, ale nie odniosła istotnych sukcesów. Odpowiedzią obozu rządowego na społeczne frustracje i niepokoje nie były ustępstwa, lecz przykręcenie śruby. To były przecież rządy autorytarne, przeciwników zwalczano wszelkimi metodami, prawnymi i pozaprawnymi. Gdy pojawiało się prawdziwe zagrożenie polityczne, na przykład masowe strajki chłopskie, policja strzelała ostrą amunicją jak na wojnie.
Tam, gdzie sytuacja ludności była najcięższa, na wsi i w małych miasteczkach, policjant był władzą absolutną. Dwa lata temu prof. Śleszyński z uniwersytetu w Białymstoku opublikował ciekawe dokumenty międzywojennej policji państwowej z archiwów białoruskich. Była tam m.in. relacja inspektora policji z Warszawy, który przyjechał skontrolować sytuację w Brześciu po pogromie. Inspektor ten donosił do Warszawy, że w budynku komendy policji spotkał funkcjonariusza, który prowadził jakiegoś Żyda na smyczy, jak psa.
Tadeusz Szturm de Sztrem, który zawsze to, co widział, relacjonował sumiennie, w najdrobniejszych nawet szczegółach, opowiadał o swym pobycie w malutkim miasteczku na Kresach, w którym policjant zakazywał Ukraińcom chodzenia po, nielicznych po prawdzie, chodnikach.
Na głębokiej prowincji policjant mógł wszystko, mógł bezkarnie pobić, mógł nawet strzelić. Świadomość tego paraliżowała ludzi zastraszonych, niepiśmiennych. Ten strach i niewiara w możliwość zmiany stabilizowały sytuację polityczną.
Czy kryzys spowodował radykalizację społeczeństwa?
- Byłbym ostrożny w stawianiu takiej tezy. W przeszłości z powodów politycznych lekką ręką rzucane były oskarżenia, że w czasie kryzysu spora część społeczeństwa uległa komunizacji, lub - przeciwnie - nieledwie faszyzacji. Wydaje się jednak, że większość Polaków była pochłonięta walką o przeżycie i skrajnie zmęczona trudami codzienności; na rzeczywiste, aktywne zaangażowanie polityczne nie miała siły ani czasu.
Oczywiście nędza i brak perspektyw powodowały złość i agresję. Na komunistyczne wiece przychodziły tłumy, ale przecież tylko niewielka część ich uczestników akceptowała komunistyczne pryncypia i głosowała w wyborach na kandydatów popieranych przez komunistów. Chodziło raczej o protest, o danie ujścia swej frustracji i bezsilności. Ludziom w kryzysie bardzo odpowiadała gwałtowna retoryka komunistów.
Nie tylko zresztą ich. Na skrajnej prawicy retoryka też była nad wyraz gwałtowna, ale nie szedł za nią prawdziwy radykalizm działania.
Antysemickie rozruchy na uczelniach wyższych, ranni studenci i profesorowie, nawet nieliczni zabici - czy to nie działania radykalne?
- W ocenie moralnej - tak. Ale nie w kontekście stabilności obozu władzy. W istocie rzeczy awantury antysemickie były wyrazem politycznej bezsilności formacji endeckiej, która nie potrafiła wykorzystać kryzysu do zagrożenia monopolowi władzy piłsudczyków. Rasistowskie sympatie na głębokiej prawicy były odrażające, ale realnej możliwości dokonania prawicowego przewrotu w latach kryzysu nie było.
Ale mniejszości narodowe niewątpliwie się zradykalizowały.
- I tak, i nie. Bez wątpienia miały one więcej powodów, by czuć się pokrzywdzonymi. Kryzys szczególnie silnie uderzył w mniejszości, które, może z wyjątkiem mniejszości niemieckiej, były relatywnie niezamożne. W mniejszościach niski był też odsetek zatrudnionych na stałych, państwowych etatach, dających niezłą ochronę przed kryzysem. Mniejszości ratowały się m.in. organizowaniem spółdzielni. Wielkie sukcesy mieli na tym polu Ukraińcy.
Uważam, że stopień politycznej radykalizacji mniejszości nie był wielki. Wbrew potocznym wyobrażeniom Ukraińcy i Białorusini zdali wtedy egzamin państwowy. I egzamin z odporności na kryzys.
A mniejszość niemiecka?
- Tę kryzys zradykalizował w dwojaki sposób. Słabość państwa polskiego w zwalczaniu depresji i sukcesy III Rzeszy w tej materii pomogły Hitlerowi w zawładnięciu emocjami i umysłami mieszkających w Polsce Niemców.
Kiedy II Rzeczpospolita wydobyła się z wielkiego kryzysu?
- Polska z kryzysu nie podźwignęła się aż do września 1939 roku.
Jeśli chodzi o produkcję przemysłową, to można ostrożnie szacować, że pod koniec lat 30. osiągnęliśmy poziom z czasów przed I woj-ną światową, oczywiście ze zmienioną strukturą. Podupadły przemysły tradycyjne, jak włókienniczy, cukrownictwo, także górnictwo węgla, rozwinęły się zaś gałęzie nowoczesne: chemia, elektrotechnika, na niewielką skalę produkcja samochodów i samolotów.
Nie zdołało natomiast podnieść się z zapaści rolnictwo.
Wielki kryzys pozostawił głębokie ślady w cywilizacyjnym rozwoju społeczeństwa. Lata gospodarczej zapaści to czas powszechnego przyzwolenia na prowizorkę, na bylejakość, brud, brak elementarnej higieny. Trzeba przyznać władzom, że problem dostrzegały i starały się z nim walczyć. Na nieszczęście tak, jak potrafiły - nakazami i zakazami. Stąd w latach 30. słynne akcje przymuszania do budowy wiejskich sanitariatów, szybko ochrzczonych przez lud "sławojkami", od imienia forsującego je ministra, stąd urzędowe akcje malowania płotów w województwach wschodnich czy rozbiórki domów, które wedle urzędniczych ocen nie spełniały standardów estetycznych.
Tragiczny był stan higieniczny sklepów. Władze aż do końca lat 30. próbowały ucywilizować handel. W 1938 roku wydano przepisy określające minimum wyposażenia sklepu spożywczego. Masło miało być trzymane pod kloszem, by nie łaziły po nim muchy, i w wodzie, która zapewnić miała namiastkę chłodzenia. Nieopakowane produkty spożywcze trzeba było trzymać w szafkach szklanych, także z powodu much. Proszę sobie wyobrazić, że jako pierwsi zaprotestowali kupcy z województwa poznańskiego, najbogatszego. Prosili o odroczenie wprowadzenia tych przepisów w życie z powodu braku pieniędzy na kupno kilku szklanych szafek i kloszy.
Społeczeństwo, mimo małej skuteczności władz w zwalczaniu kryzysu, nie odwróciło się od państwa.
- Pod koniec lat 30. nastroje były bardzo złe, ale na pewno nie było rozczarowania do państwa jako takiego. Przecież społeczeństwo wspaniale odpowiedziało na apele o zbiórkę pieniędzy na armię. Pamiętam, jak zanosiłem do szkoły, na zbiórkę Funduszu Obrony Narodowej, rosyjskie srebrne ruble odłożone przez ojca na czarną godzinę. Mnóstwo moich kolegów przynosiło oszczędności rodziców, biżuterię czy jakieś wartościowe drobiazgi. Co ważniejsze, nikt nie traktował tego jako wielkiego wyrzeczenia, wielkiej ofiary, lecz jako oczywistą powinność.
Skoro społeczeństwo tak ciężko zostało doświadczone przez wielki kryzys, dlaczego zniknął on ze zbiorowej pamięci Polaków? Przecież w obrazie II Rzeczypospolitej jest on praktycznie nieobecny.
- W porównaniu z okupacją największa kryzysowa bieda wyglądała całkiem atrakcyjnie. Tak zaczął się fałszywy mit szczęśliwych lat II Rzeczypospolitej.
Czy lata 30. służą nam dziś jakąś nauką?
- Na pewno tamto doświadczenie pokazuje, że czekanie, aż sytuacja ekonomiczna jakoś sama się oczyści, wiara, że wszystko kiedyś przecież i tak musi ruszyć z kopyta w dobrym kierunku, jest taktyką najgorszą z możliwych. Wielki kryzys wymaga wielkiej aktywności, wielkiej pracy - zarówno władzy, jak i społeczeństwa. Można bardzo złagodzić społeczne dolegliwości depresji i przyspieszyć moment wyjścia z niej.
A drugi wniosek z tamtych czasów jest taki, że wszelkie formy protekcjonizmu są bardzo niebezpieczne, także dla stosujących go. Kryzys najłatwiej przełamać we wspólnym działaniu. To bardzo źle, że nie mamy jeszcze euro. W tym sensie ostatnie lata zostały w Polsce zmarnowane. Ale i tak sytuację w obliczu wielkiego kryzysu mamy, w porównaniu z położeniem II Rzeczypospolitej, komfortową.
Do dziś nie potrafimy przewidzieć krachu . A pewne zjawiska zdają się nieuchronnie zapowiadać kryzysy. Gdy narasta wielka bańka spekulacyjna, która jak wir porywa oszczędności całych społeczeństw, nietrudno przewidzieć, że katastrofa jest już blisko. Tak było już przed wiekami - i w czasie słynnej bańki spekulacyjnej w handlu cebulkami tulipanów w połowie XVII wieku w Holandii, i w roku 1720 w Anglii, w czasie spekulacyjnej bańki w przypadku akcji angielskiej Kompanii Mórz Południowych, oraz we Francji, gdzie bańka spekulacyjna wywindowała nieprzytomnie akcje Kompanii Missisipi.
- To wszystko wiemy jednak dziś, setki i dziesiątki lat po pęknięciu tamtych i późniejszych baniek spekulacyjnych. Nawiasem mówiąc, nawet wybitni myśliciele nie byli stanie obronić się przed pokusą udziału w spekulacyjnej bańce. Isaac Newton, który w aferze Kompanii Mórz Południowych stracił 20 tys. funtów, poniewczasie zauważył gorzko, że może przewidzieć ruchy gwiazd, ale nie szaleństwo tłumów.
W czasie narastania bańki, gdy pieniądze włożone w nią dają ogromne zyski, wszyscy starają się racjonalnie tłumaczyć nieprzytomne wzrosty cen. Tak było przecież i na naszych oczach. Gdy w ostatnich latach w Polsce ceny mieszkań rosły i rosły, domorośli eksperci przekonywali, że w Hiszpanii nieruchomości drożeją dużo dłużej niż u nas i osiągnęły znacznie wyższe poziomy cen, licząc od punktu startu, zatem do końca budowlanej hossy jeszcze w Polsce daleko. Proszę zwrócić uwagę, że załamania rynku nie przewidzieli nawet doświadczeni przedsiębiorcy, którzy w ostatniej fazie hossy kupowali po wyśrubowanych cenach grunty i rozpoczynali nowe projekty budowlane.
Pękanie baniek spekulacyjnych w jakichś segmentach rynku nie musi zresztą prowadzić do generalnego krachu. Przed ośmiu laty na światowych giełdach pękła bańka akcji firm internetowych i poza sporymi, ale przejściowymi korektami notowań akcji nic strasznego się w światowej gospodarce nie stało.
Dawne dzieje to raczej historia postępujących krótko po sobie katastrof wszelkiego rodzaju. Skąd zatem bierze się to niezłomne przekonanie, że skoro sprawy zaczęły iść w dobrym kierunku, to będzie już tylko lepiej?
- Z czasem wielkie epidemie wygasły, sztuczne nawozy zapobiegły klęskom nieurodzaju i wielkiego głodu, zmiany w budownictwie sprawiły, że pożary przestały niszczyć do fundamentów całe metropolie. Naturalne przyczyny kryzysów zostały w nowożytnej Europie wyeliminowane, bo przecież wielki głód na Ukrainie był zjawiskiem politycznym, a nie naturalnym. Wielkie kryzysy XX wieku są zjawiskami czysto ekonomicznymi, rozgrywają się wewnątrz gospodarki i społeczeństwa. Może to powoduje, że uważamy je za bardziej oswojone, że żywimy nadzieję, iż uda się nad nimi zapanować i przegnać je do historii.
Ale to nadzieja złudna?
- Zdecydowanie tak. Przecież źródła kryzysu zawsze tkwią w szybkim rozwoju gospodarki spowodowanym przez wcześniejsze otwarcie się nowych możliwości inwestowania i osiągania zysków. To się nie zmieni. Po globalizacji, gdy w przyszłości otworzą się jakieś nowe bramy do ekonomicznego raju, znów świat będzie się szybciej rozwijać i zapewne znów pojawi się jakaś groźna nierównowaga.
I znów nikt nie rozpozna na czas symptomów nadchodzącego kryzysu?
- Zapewne. Doświadczenie poprzednich kryzysów ma dość ograniczoną wartość przy prognozowaniu przyszłego krachu, bo za każdym razem inna jest rzeczywistość ekonomiczna i społeczna.
Pierwszy europejski kryzys ekonomiczny w XX wieku zaczął się w 1900 roku. A właściwie o rok wcześniej w Rosji, od bankructwa wielkich finansistów Derwisa i Mamontowa, które stało się bezpośrednią przyczyną kryzysu finansowego. Kursy akcji, zawyżone w spekulacyjnej bańce, zaczęły spadać, banki ograniczyły akcję kredytową. Z Rosji kryzys finansowy rozlał się na całą Europę i Amerykę. Spadała produkcja przemysłowa, konsumpcja, rosło za to bezrobocie.
To wszystko brzmi dziś dla nas dziwnie znajomo. Gdyby zmienić nazwy państw, byłoby tak, jakbyśmy czytali gazetę sprzed kilku tygodni. Ale to złudzenie. Pod tymi samymi nazwami kryje się zupełnie inna rzeczywistość. Banku sprzed stu lat ze współczesnym konglomeratem bankowym nie łączy właściwie nic, no, może poza wielką chęcią zysku.
Oczywiście można powiedzieć, że i dziś, i przed stu laty kryzys rozpoczął się od krachu sektora bankowego. Tylko że to niczego nie wyjaśnia. Teraz załamanie sektora bankowego wynikło ze złego oszacowania ryzyka wprowadzenia instrumentów finansowych, o których przed stu laty nie śniło się nawet fantastom.
Jest taka żydowska anegdota, że synowie umierającego bardzo mądrego rabina pytają go: co nam zostawisz, ojcze, ze swojej mądrości? A on długo myśli i wreszcie mówi: wszystko jest inaczej. Tak właśnie jest z wielkimi kryzysami.
Źródło: Duży format; Gazeta Wyborcza
Fot. ADM/NAC