O „Potopie” Sienkiewicza napisano w Polsce już tyle, że więcej chyba nie można. Co roku rzesze uczniów męczą ten temat. Jest on pewnikiem również przedmiotem niejednej pracy naukowej. Dlaczego i ja postanowiłem się z nim zmierzyć?
Kiedy słyszę lub czytam opinie dotyczące tej powieści, mam wrażenie, że mówi się o całkiem innej książce niż ta, którą czytałem. Ja ją widzę zdecydowanie inaczej.
Powieść o szwedzkiej nawale, jak wie chyba każdy Polak, jest drugą, po „Ogniem i mieczem”, częścią Trylogii Henryka Sienkiewicza, którą kończy „Pan Wołodyjowski”. „Potop” jest znany w naszym kraju powszechnie, z racji umieszczenia na liście lektur, jak również ze względu na ekranizację pod tym samym tytułem, systematycznie odgrzewaną we wszystkich polskojęzycznych kanałach telewizyjnych. Z powodu wspomnianego zaliczenia do lektur, wersja filmowa jest poszukiwana w pewnych okresach roku szkolnego przez uczuloną na słowo pisane część naszej populacji. Tylko tym bowiem można tłumaczyć jej sezonową popularność ograniczoną zasięgiem terytorialnym naszego systemu oświaty. W związku z tą popularnością i głębokim zakorzenieniem dzieła w świadomości społecznej narodu, opisywanie tutaj fabuły nie ma sensu. Mgliste o niej pojęcie mają nawet analfabeci.
W kraju nad Wisłą podkreśla się, jako najważniejszy element oceny „Potopu” i Trylogii, patriotyczny wydźwięk dzieła napisanego właśnie z zamiarem pokrzepienia serc Polaków pozbawionych wówczas państwowości. I tu właśnie po raz pierwszy moja ocena zdecydowanie rozmija się z lansowaną przez urzędniczą doktrynę. W moim odczuciu Sienkiewicz, prawdopodobnie wbrew swojej woli, pokazał nam prawdziwe oblicze społeczeństwa Rzeczpospolitej Obojga Narodów, z którego uważny czytelnik odczyta znamiona przyszłych klęsk i upadku. Głupota mężnych, tchórzostwo mądrych, słabość prawych i potęga zdrajców wyzierają z każdej stronicy i tylko nieuważny czytelnik mógłby się krzepić taką oceną narodu. Jak widać jednak, tych uważnych jest jak na lekarstwo.
Jak mówi Weyhard Wrzeszczowicz, którego rozmowę z posłem cesarskim Lisolą podsłuchał Kmicic, główny bohater Potopu: „... jest-li na świecie drugi kraj, gdzieby tyle nieładu i swawoli dopatrzyć można?” i dalej: „Jeno szaleni, swawolni, źli i przedajni tę ziemię zamieszkują!”. A Kmicic, świeżo nawrócony zdrajca ojczyzny, nie wie jak, choćby we własnej duszy, obronić swój kraj przed tą oceną. Później znajduje odpowiedź: jedyną wartością, jaka pozostała Polakom, jest wiara. Większość czytelników, zaznaczmy – polskich czytelników, jest tą odpowiedzią zadowolonych. Mamy Wiarę! Jesteśmy lepsi od innych! Co tymczasem naprawdę oznacza ta odpowiedź znaleziona przez Kmicica zmierzającego do Częstochowy? Ano znaczy tyle, że jak to opisał Sienkiewicz, gdy Szwedzi targną się na Częstochowę, Polacy powstaną i zwyciężą. Tylko Sienkiewicz nie napisał, a Polacy nie chcą zauważyć, iż nikt już nigdy błędu Szwedów nie powtórzył. No i mieliśmy zabory, brak państwowości, potem, po krótkim oddechu niepodległości i samodzielności, okupację i dziesiątki lat komuny. Nikt się na Częstochowę nie połaszczył, gdyż w przeciwieństwie do nas, inni w Europie uczą się pilnie i szybko. Każdy kto ma chrapkę na Polskę wie, że można w niej robić co się chce, byle nie kalać świętości. Mam podejrzenia, że gdyby nie historyczny paradoks, który ostatnie lata podległości Moskwie połączył z ateizacją Rosji, być może nigdy byśmy się już spod władzy wielkiego brata nie wyrwali. Gdyby nie było ZSRR tylko Rosja, gdyby istnienie Kościoła w Polsce nie kolidowało w sposób oczywisty z linią partii, kto wie, jak by to wszystko wyglądało. Kościół był w latach komuny główną siła scalającą dysydentów, jeśli pominąć pieniążki z USA. Gdyby Rosja nie była radziecka, gdyby mogła jak w czasach zaborów mieć Watykan po swojej stronie, wszystko mogłoby się rozegrać inaczej. Pamiętajmy, że trzeba było aż wojny światowej, by Polska wypłynęła po zaborach. Kościół jako całość, który tylko wówczas ma siłę potężnej organizacji, nie robił sobie niczego z polskich dążeń niepodległościowych. Działania pojedynczych duchownych były tylko czynami prywatnych osób. Choć niejednokrotnie bohaterskie i pełne całkowitego poświęcenia nie bolały zaborców bardziej niż działalność innych dysydentów.
Wróćmy do Kmicica, polskiego herosa z Potopu. Głupi jak but. Przygłup po prostu. Odważny, ale tak głupi, iż zdradził kraj, nie wiedząc nawet, że zdradza. Oczywiście potem się poprawia, ale tylko dlatego, że książę Bogusław Radziwiłł przypadkiem, mając go za swego, odkrył przed nim karty. Gdyby nie to, nigdy by nie zmienił swego postępowania, choć próbowali go do powrotu na drogę cnoty namówić i przyjaciele, i ukochana. A przynajmniej nie poprawiłby się, dopóki nie byłoby za późno. Inna sprawa, to fakt strat, jakie Kmicic przyniósł Polsce. Gdyby od razu stanął po właściwiej stronie, nie zginęłoby wielu prawdziwych patriotów. Jego nawrócenie życia im nie przywróciło. Nie przywróciło siły, która bezpowrotnie uciekła z zasobów państwa. A ilu takich Kmiciców było i jest w naszym kraju?
Kmicicowi wszystko wybaczono. Jako usprawiedliwienie, poza późniejszą poprawą, podniesiono fakt, że zdradził z głupoty, a nie z wyrachowania. Bardzo ciekawe zjawisko. Mam wrażenie, iż w innych krajach aż takiej głupoty nie tolerowano. Któż bowiem może zaręczyć, że coś takiego się nie powtórzy? Jeszcze inny aspekt tego problemu; społeczeństwa trzeźwo myślące, jak choćby Niemcy czy Rosja, nigdy nie wierzą komuś, kto raz zdradził. Niezależnie od tego, jak bardzo się rehabilituje. Mogą takie osoby wykorzystywać, opłacać, ale nigdy już nie obdarzą ich zaufaniem, o chwale jakiejkolwiek nie wspominając.
Spójrzmy też na obraz ogólnej umysłowości wszystkich Polaków z Potopu. Polak to katolik. Każda inna wiara, nawet odłamy chrześcijaństwa, to dla nich „psia wiara”. Każda inna nacja to, z tego czy innego powodu, dziwacy godni co najmniej prześmiewek, jeśli nie jawnej pogardy. I, co bardzo symptomatyczne, ten specyficzny pogląd na miejsce Polaków i Polski w Europie trwa nadal. W zdecydowanej większości opracowań, recenzji, bryków i streszczeń made in Poland miejscem, w którym rozgrywa się akcja „Potopu” jest Polska. Tymczasem w opracowaniach zagranicznych, jest to Unia Polski i Litwy. Tak jakbyśmy do dziś uważali, że Unia Obojga Narodów była tak naprawdę Polską, a Litwa to tylko takie jakby województwo, coś jak Małopolska albo Śląsk. To świetnie pokazuje nasz specyficzny szacunek dla innych, który do dziś, pomimo górnolotnych deklaracji, nie tak znowu wiele odbiega od zadufania i ciemnoty pokazanej w „Potopie”. W większości z nas, gdzieś tam głęboko, pod warstwami większej lub mniejszej ogłady, nadal drzemie Zagłoba, jeśli nie wręcz Kmicic lub Zbrożek.
„Potop”, podobnie jak cała Trylogia, jest poza Polską praktycznie nieznany. Nawet Nagroda Nobla przyznana autorowi za całokształt twórczości nie jest w stanie tego zmienić. Dlaczego? Nie wiem. Odpowiedź na to pytanie jest bardzo złożona, o ile w ogóle możliwa do jednoznacznego sformułowania. Przypuszczalnie, jeśli Trylogia dotąd nie przebiła się na światowych rynkach wydawniczych, poza środowiskami polonijnymi, to jest już na to za późno na drodze promocji literatury jako takiej. Zwłaszcza, jeśli pojawiają się w niej hasła podobne do tych z opracowań szkolnych, które są całkowicie niezrozumiałe i nieinteresujące dla zagranicznego odbiorcy, o ile w ogóle czasem nie są sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Jedyną drogą do popularyzacji tego dzieła Sienkiewicza byłaby ekranizacja. Mam jednak wrażenie, że nie taka, jaką mamy obecnie. Oglądając dzieła naszej kinematografii, mam wrażenie, że tylko hasła patriotyczne i polska zasada, iż świętości kalać nie wolno, powstrzymują wielu przed określeniem tego mianem totalnej chały. Zwłaszcza „Potop”, który jest w moim odczuciu najlepszym elementem Trylogii, został w ekranizacji wręcz zbezczeszczony. Główna bohaterka, powszechnie uznawana piękność – Oleńka. Wytnijmy kadr z filmu i pokażmy naszą Oleńkę jakiemukolwiek facetowi. Różne padną określenia, ale by usłyszeć „piękna” musielibyśmy zajść do okulisty, do poczekalni dla tych, co jeszcze bryli nie nabyli. To jednak tylko detal, jeden z wielu. Najgorsze jest to, iż film jest sieczką złożoną z niepowiązanych ze sobą scen. Ktoś, kto zna pierwowzór literacki jest mniej lub bardziej zniesmaczony, ale ktoś, kto go nie poznał i kto nie zna polskich realiów, w których świadomości elementy Trylogii istnieją na wielu płaszczyznach odniesień, raczej tego filmu pozytywnie nie odbierze, o ile cokolwiek z niego zrozumie. Potwierdzają to zresztą bardzo mierne efekty promocji filmowych wersji Trylogii za granicą. A szkoda.
„Potop” Sienkiewicza, podobnie jak cała Trylogia, jest bowiem majstersztykiem literackim. Nie ma znaczenia, że odbiega od prawdy historycznej. Fikcja i przeinaczenia z niedościgłą biegłością zostały wplecione w prawdę historyczną tworząc świat pełen życia, zaludniony mnóstwem wyrazistych, niezapomnianych postaci. Całość napisana przepięknym, stylizowanym językiem, może służyć za wzór po wsze czasy. Ja osobiście przedkładam Potop nad inne części cyklu. Nie ze względów językowych jednakże. Na tym polu wszystkie części są równie doskonałe. Chodzi o inne rzeczy. „Pan Wołodyjowski”, pozbawiony happy-endu, nie tylko w wydźwięku osobistym (śmierć głównego bohatera), ale i moralnym, społecznym, jest dla mnie po prostu dołujący. Z kolei powieść „Ogniem i mieczem”, pełna posągowych postaci (zwłaszcza dominująca postać Skrzetuskiego), jest sztuczna i dęta przez te postacie właśnie. Większość osób podświadomie czuje nierealność konstrukcji psychologicznej wspomnianego rycerza i stosunkowo rzadko jest on wymieniany wśród ulubionych bohaterów Trylogii. „Potop” jest pod tym względem najlepszy. Mamy amerykańskie zakończenie; nasi zwyciężają a potem żyją długo i szczęśliwie. Mamy najlepsze postacie z poprzedniej części (Zagłoba, Wołodyjowski) i nową postać numer jeden: Kmicica. Niezbyt rozgarniętego, ale odważnego aż do przesady (może pierwsze jest warunkiem drugiego) i zakochanego do szaleństwa (coś nie tylko dla kobiet). Idol mężczyzn i bożyszcze kobiet. Niesamowita akcja godna ekranizacji Hollywood. Pełne heroizmu czyny, zdrady i rozterki sumienia, podstępne knowania i siła wiary dokonująca niesłychanych czynów, pełne epickiego rozmachu sceny batalistyczne i sympatyczne, tryskające specyficznym humorem dialogi. Namiętności i walka. Uczciwość przeciw podłości, miłość przeciw nienawiści. Jest w tej książce wszystko. Przeczytałem ją około trzydziestu razy i za każdym znajdowałem w niej nowe smaczki i inny odcień mistrzostwa. Gdyby napisał to Anglik, a sfilmował Amerykanin, byłby to przebój list bestellerów i rankingów oglądalności. Niestety. Nawet w Polsce, tylko nieliczni czytelnicy potrafią przezwyciężyć odium lektury, obciążenie patriotyzmem i wiarą, obrzydzenie wersją kinową. Szkoda, że dla tak niewielu jest „Potop” tym, czym byłby dla dzisiejszego czytelnika bez tych wszystkich dawno zmurszałych zaszłości: świetną powieścią na pewno wartą przeczytania. Jeśli jeszcze nie czytaliście, spróbujcie odrzucić to wszystko, co wiecie na temat tej lektury, zapomnijcie o tym, że to szkolna cegła, i przeczytajcie to tak, jak choćby Krzyżowców Guillou. Na pewno się nie zawiedziecie