wydawnictwo: Fronda PL, Sp. z o.o. 2013
Kiedy znajomy dał mi do przeczytania książkę trójki autorów (Dorota Kania, Jerzy Targalski, Maciej Marosz) o dziwnym tytule Resortowe dzieci. Media, miałem przeczucie, że będzie to droga przez mękę. Jak każdemu innemu dziełu, nawet najbardziej poronionemu, postanowiłem dać jednak szansę i Resortowym dzieciom, czyli przeczytać od deski do deski, nie zapoznając się wcześniej ze zdaniem innych, nie uprzedzając się w żaden sposób. Tym razem przeczucie mnie w pewnym sensie myliło, ale po kolei.
Już na wstępie rzuca się w oczy podpis pod wstępniakiem „OD WYDAWCY” - „Wydawca”. Dziwne, gdyż tekstu nie napisało przecież całe wydawnictwo łącznie z drukarzami, a w dodatku „Wydawca” napisane dużą literą, więc niby nazwisko albo pseudonim. Niestety Wikipedia na temat „Wydawcy” milczy, a szkoda, bo chętnie bym znał personę, gdyż miałbym kogo zjechać. Jakoś jednak przebrnąłem przez wspomniany wstęp, potem, choć już mną rzucało, przez wstęp właściwy, a nawet kawałek dalej. Później już nie dałem rady. Przeczytałem jeszcze tylko fragmenty odnalezione przy pomocy zamieszczonego na końcu skorowidzu nazwisk, a potem poległem. Pierwszy raz w życiu chyba, a na pewno odkąd zacząłem zapisywać me wrażenia z lektur. Strawiłem wszystko, od Pisma Świętego po Mein Kampf, ale tym razem mój literacki żołądek odmówił. To nie jest kwestia niestrawności, to po prostu trucizna. Taka w rodzaju alkoholu metylowego. Jednych zabija, innych oślepia. Uczuleni mają dobrze, nie mogą pić, i dziękuję Bogu, że na ten literacki specjał mam alergię, ale przerażają mnie ci, którzy go przyjmą w pełnej dawce. I los społeczeństwa, które takie rzeczy przyswaja, a że przyswaja, to podobno potwierdzają niezłe swego czasu wyniki sprzedażowe.
Czy można recenzować książkę, której się nie czytało? Dotąd myślałem, że nie, ale paradoksalnie, dzięki Resortowym dzieciom, wiem już, że można. Właściwie, jako umysł raczej ścisły niż humanistyczny, powinienem już dawno to przyznać, ale jakoś tak się wzdragałem.
Matematyk, fizyk czy chemik, analizując rozwiązanie problemu, nie musi go poznawać do końca, jeśli na samym początku zauważy kardynalny błąd, nie mówiąc o wielu błędach. Nie ma znaczenia, czy dalej rozumowanie będzie prawidłowe, obliczenia poprawne. Zadanie nie zostanie rozwiązanie. Dlatego właśnie, pomimo faktu, iż nie poznałem tej książki do końca, postanowiłem skreślić o niej kilka słów.
Całość kręci się wokół tezy, iż media w Polsce są we władaniu dzieci komuchów, co powoduje wiadome wszystkim konsekwencje, jak między innymi sprzeciwianie się dekomunizacji i lustracji. Od Okrągłego Stołu mija właśnie ćwierć wieku, więc wszystkie komuchy, z wyjątkiem tych, które w ostatnich dniach PRL-u dopiero zapisały się do Partii, już siedzą na rentach i emeryturach. Co więc dekomunizować i lustrować? Uniwersytety trzeciego wieku i Domy Opieki? Bo chyba nie prywatne firmy? Nikt rozsądny nie powinien na to tracić czasu, który można przeznaczyć na tworzenie przyszłości. Chyba, że u podstaw leży co innego. Na motywy powstania tej książki mogą rzucić światło następujące słowa z niej zaczerpnięte: „Przedstawienie przez nas relacji rodzinnych w żadnej mierze nie zmierza do obciążenia dzieci winami ojców, gdyż każdy sam ponosi odpowiedzialność za swoje czyny. Chodziło nam o ukazanie środowiska, w którym kształtowały się charaktery i które ułatwiało swoim dzieciom awans – choćby korzystający z tego nie miał świadomości otaczających go zależności.” I słowa te piszą Maciej Marosz – osoba szerszemu ogółowi praktycznie nieznana, a więc o tajemniczym politycznym rodowodzie, Dorota Kania, której macocha była członkiem PZPR i Jarzy Targalski, którego ojciec był w PZPR niezłą fiszą, m.in. redaktorem partyjnych pism i pracownikiem Zakładu Historii Partii przy KC PZPR*. Pięknie podsumował to jeden z recenzentów** słowami: „Dzieci działaczy PZPR, którym się nie udało (…) piszą o dzieciach działaczy PZPR, którym się udało (…). W dyskusji pominięte zostały dzieci działaczy PZPR, które nie pasowały do klucza (…).”
Zawiść jako motyw działania nie jest szczególnie godna pochwały, ale choć powoduje niesmak, nie byłaby w stanie odrzucić mnie od lektury. Gorszy jest fanatyzm i zakłamanie.
Nienawidzę nietolerancji i fanatyzmu, ale jeszcze bardziej nienawidzę zakłamania. Od pierwszych akapitów tej książki myślałem o Macieju Giertychu, przebrzmiałej już ikonie polskiej ortodoksyjnej, nacjonalistycznej kato-prawicy, który w 2005 roku, w wyborach prezydenckich, był oficjalnym kandydatem Ligi Polskich Rodzin z pełnym poparciem Młodzieży Wszechpolskiej, a którego syn również jest postacią i medialną, i polityczną. I nie przeszkadzało to tym środowiskom, utożsamianym z tendencjami nacjonalistycznymi, prawicowymi i dekomunizacyjnymi, iż tenże sam Maciej Giertych aż do 1989 roku (sic!) nawoływał do popierania Stanu Wojennego i Jaruzelskiego w ogóle. I oczywiście (sprawdziłem w skorowidzu) w książce nazwisko Giertych (Roman) występuje tylko raz, ale absolutnie nie w kontekście komunistycznego rodowodu. To samo, co u „innych” jest najcięższym grzechem, u „naszych” nie jest nawet warte zauważenia. Ta cecha jest charakterystyczna dla polskich ortodoksyjnych środowisk katolicko-prawicowych i była ona chyba jednym z powodów, dla których obóz skupiony wokół Kaczyńskich nie zdołał długo utrzymać się przy władzy. Nie można się zresztą dziwić, skoro łączy te środowiska nienawiść do Żydów i miłość do Jezusa oraz jego rodziny, mimo iż wszyscy tam byli Żydami z dziada pradziada.
Manipulacja. Totalna i perfidna manipulacja czy po prostu głupota? Sam nie wiem, co gorsze. Spójrzmy na takie zdanie: „Bo czy wypada, aby dziennikarka nowoczesnej telewizji była przeciwniczką aborcji albo zwolenniczką autonomii członków Unii Europejskiej?” Naprawdę przecież nie chodzi o aborcję, bo nikt tego nie popiera, to nie fason żakietów na najbliższy sezon, tylko o karalność aborcji. Nie chodzi o autonomię członków Unii Europejskiej, tylko o poziom tej autonomii. Zamienianie dyskusji o karalności aborcji na dyskusję o aborcji i rozważań o poziomie autonomii na pytanie o istnienie autonomii to ewidencja manipulacja. Najgroźniejsze jest to, że wśród szerokich mas, z definicji niezwyczajnych uważnej lektury, nienawykłych do krytycznego myślenia, a często po prostu ciemnych, manipulacja ta ma duże szanse na sukces.
Szukanie wszędzie agentów. Temat, który by mnie śmieszył, gdyby nie był naszą narodową tragedią, jedną z wielu zresztą. Nie zdziwiło Was nigdy, że prawica znajduje całe rzesze agentów, PRL-owskich agentów, w… szeregach dawnej i obecnej lewicy. Jakieś głupie musiały być te komunistyczne służby, skoro bezpieka większość agentów miała u siebie, zamiast u autentycznej opozycji. I jakoś nikt nie zapyta, gdzie agentura sowiecka. Biorąc pod uwagę jej rozmiary i specyfikę służb radzieckich, nastawionych raczej na osobowe niż techniczne źródła informacji, powinniśmy mieć obok agentów naszej rodzimej bezpieki również kupę agentów sowieckich. A w tym temacie cisza…
Wszystko to wielkie, przepotężne minusy przedmiotowej publikacji, ale nawet one nie zniechęciłyby mnie do niej ostatecznie. Do omówienia najgorszego niech posłuży Wałęsa, który się też w tej książce przewija od samego początku. Niechby sobie Wałęsa nawet był tym Bolkiem. Skoro zdążył już zrobić to, co zrobił, czyli stać się ikoną demokracji i upadku komunizmu, dyskusja o tym powinna już interesować tylko historyków. Polska zaś wciąż jest uwikłana w wojnę o Bolka, czego najlepszym przykładem i Resortowe Dzieci. Tak jakby Wałęsa już zakończył byt polityczny. W normalnym kraju, w którym nie panuje zaraza politycznej amnezji, ludzie pamiętaliby, jakie były postulaty Wałęsy oraz MKS z sierpnia 1980 roku i rozliczyli go z prawdziwej zdrady - zdrady ideałów. Zdrady, jaką są jego obecne wypowiedzi, jak choćby te o konieczności i akceptowalności wydłużenia wieku emerytalnego będące hańbą dla bojowników sierpnia. To zafiksowanie na przeszłości blokujące reakcję na teraźniejszość i rozliczanie nie za czyny, ale za przekonania, jest chyba jedną z najgorszych rzeczy, jaka mogła się nam przytrafić, tym bardziej, iż trapi wszystkie opcje polityczne. Kiedyś na zajęciach z prawa wykładowca kładł nam do głowy, iż do więzienia nie idzie się za to, że się jest psychopatą, tylko za zabójstwo, nie za nieakceptowalne upodobania seksualne, ale za zgwałcenie czy czyn pedofilski, nie za pożądanie cudzej własności, a za kradzież. Nie za etykietkę, a za popełnienie czynu zabronionego. Niestety, ta reguła absolutnie nie przystaje do naszej polityki i mechanizmów społecznych. Co gorsza, ostatnio i w prawie karnym pojawiają się dziwne rzeczy, gdyż gangrena osądzania na podstawie etykiet przenika z polityki i dziennikarstwa już nawet do tej dziedziny.
Nie lubię pisać o sobie. Moje doświadczenia są jednostkowe i trudno na ich przykładzie cokolwiek uogólniać. Muszę jednak wyjaśnić jedną sprawę. Moi rodzice nigdy w żaden sposób nie zbliżyli się do władz PRL-u, a o wstąpieniu do partii nawet nie było mowy. Zachowali pamięć o pochodzeniu z przedwojennej inteligencji, nie chcieli układać się z władzą, ale Polska była tylko jedna. Nie w Londynie, ale tutaj. Przez całe życie uczciwą pracą, bez żadnych układów, z mozołem dorabiali się mieszkania i renomy dobrych specjalistów. Nigdy nie szli na kompromis, nie łamali przepisów, nie ulegli korupcji ani nie korumpowali. Nie wojowali z systemem ani nie prowadzili krucjaty przeciwko złu i głupocie, ale gdy musieli dokonywać wyboru, zawsze wybierali dobro i prawość, a potem ponosili konsekwencje. Inni awansowali szybciej, szybciej się bogacili, ale przecież, gdy trzeba było naprawdę dobrych fachowców, i tak sobie o nich przypominano. Bywało ciężko. I tak to szło. Po gierkowskiej odwilży ojciec został nawet dyrektorem dużej państwowej firmy i mimo tego nikt nigdy nawet nie insynuował, iż mógł mieć jakiś układ z komuną. Dlatego, gdy rodziła się Solidarność, mamie zaproponowano wstąpienie do nowego ruchu, by podkreślić, że władzę przejmą fachowcy. Odmówiła, a gdy spytałem o przyczyny, odpowiedziała, iż zna zbyt wielu ludzi, którzy już się tam wkręcili, i w takim towarzystwie nie ma się zamiaru obracać. Ojcu nawet nie proponowali, gdyż wiedzieli, że jest jeszcze bardziej cięty na nierobów, nieudaczników i kombinatorów, czyli jest niepolityczny. Teraz, gdy rodzice widzą, co się dzieje, mówią, że w dzisiejszych realiach chyba wylądowaliby na bruku i pomarli z głodu, gdyż chyba żadna polska firma, ani państwowa, ani prywatna, nie potrzebuje ludzi, którzy wszystko robiliby zgodnie z prawem, zasadami sztuki i po prostu uczciwie. Wychowany w takich klimatach nie mogę patrzyć na obecną władzę i to, co się dzieje w Polsce, z sympatią. Najtragiczniejsze jest to, że opozycja wydaje mi się jeszcze bardziej odrażająca, podobnie jak PSL, który zawsze jest gotów związać się ze zwycięzcą. Wyniki wyborów wskazują na to, że nie tylko ja tak mam, a wyborcy w rozpaczy miotają się od skrajności do skrajności. Obalili socjalizm (komunizm to może był za Gomułki) tylko po to, by niedługo potem znów prawie jednogłośnie wybrać lewicę z PRL-owskim rodowodem. Potem rzut na drugą bandę i Kaczyńscy. Teraz znów liberalne centrum, które jak się okazało niczego nie zrobiło, by skierować kraj ku uczciwości i normalności. Co dalej? Czekać na faszystów? Jednym z głównych problemów jest to, że mechanizmy, które w „normalnych” krajach są podstawą działania kapitalizmu i demokracji, w ogóle w Polsce nie działają. Wśród nich niestety ocenianie ludzi i polityków po czynach, a nie po obietnicach, nazwach i programach. Wiara, iż etykieta „nasz” sprawi, że ktoś stanie się dobry, a etykietka „obcy” jest tożsama ze złem, zdaje się mieć coraz więcej wyznawców. Nie jest ważna inteligencja, fachowość czy uczciwość, tylko przynależność. I niestety Resortowe dzieci idealnie się w tę patologię wpisują od pierwszej strony. Interesującemu się historią i polityką nie przyniosą niczego nowego, ale wśród szerokich rzesz, którym za wiedzę wystarczy kazanie raz na tydzień, telewizja, plotki pod budką z piwem i może jakaś książka raz na rok, dadzą „prawdziwą wiedzę” prowadzącą do… nawet nie chcę o tym myśleć. Wolę na tym zakończyć. Jeśli chcecie się z tą publikacją zmierzyć, spróbujcie, choć to strata czasu i nerwów. Ale broń Boże nie polecajcie jej nikomu, kto jeszcze nie ma szerszej wiedzy o świecie, historii i polityce, albo wykazuje skłonności ku teoriom spiskowym i wierze w naród wybrany. W tym kraju coraz więcej jest ludzi uważających, iż wszystko co złe, to wina Żydów, komuchów i innych „Innych”. I coraz mniej tych, którzy zauważają, że ci inni są tacy sami jak my, jak te resortowe dzieci, które piszą o innych resortowych dzieciach, ale tylko o niektórych, nie o swojakach.
Nie ulega wątpliwości dla nikogo, kto interesuje się historią, polityką i mechanizmami społecznymi, iż część dawnej PRL-owskiej nomenklatury oraz jej spadkobierców ma spore udziały w dzisiejszym układzie władzy w Polsce, również, a może zwłaszcza, w tym bardziej nieformalnym. Nie można jednak z samego rodowodu człowieka wyciągać wniosku o jego moralności i pisać wywodów pod z góry założoną tezę. Tym bardziej, że autorzy sami przyznają, iż ta oś ich poglądów jest bez sensu, gdyż o samych sobie nie myślą tego, czego o resortowych dzieciach, choć przecież też się do nich zaliczają. Typowa moralność Kalego.
Przekonanie, iż udział we władzy, będący dla autorów synonimem granicy między dobrem i złem, przebiega między rodowodem komunistycznym i niekomunistyczny, jest tak infantylna lub tak perfidna, albo jedno i drugie jednocześnie, że tylko nienawiść wykluta z zawiści mogła być początkiem takich poglądów. O wiele bliższe prawdy spojrzenie ma na temat przyczyn tragicznej kondycji polskiej IV władzy choćby Mariusz Zielke w swych powieściach kryminalnych. To polski drapieżny kapitalizm okazał się największym wrogiem demokracji i dobrego dziennikarstwa. Przytaczając słowa Zielke, cenzura ekonomiczna okazała się dużo bardziej drapieżna i bezwzględna, niż ideologiczna z czasów PRL-u. Potwierdzenie słuszności tej tezy widać i w życiorysie Mariusza Zielke, i w dzisiejszych mediach. Wystarczy uważnie słuchać i patrzeć. Można snuć najbzdurniejsze nawet teorie, nawet o światowym spisku Żydów i komuchach rządzących Polską. Można nawet wydać książkę taką, jak Resortowe dzieci. Tak naprawdę nikomu to nie przeszkadza. Może nawet jest na rękę, gdyż odsuwa w cień sedno problemu. Jednak wszelkie próby dobrania się do rzeczywistego układu, którym rządzi, niczym w królestwie Gomorry, sieć doraźnych interesów nie dbających o korzenie polityczne, obecną orientację ani o nic innego poza pieniądzem, są torpedowane z całą bezwzględnością. Popatrzcie jak zamiatane pod dywan są przez wszystkie kolejne rządy wszelkie afery gospodarcze. Media rozdmuchują je tylko przez chwilę, a potem sprawy się wyciszają, gdyż to szkodzi interesom. Kuriozalnie, takie książki jak Resortowe dzieci są wodą na młyn prawdziwego układu władzy, gdyż czynią ludzi ślepymi na tę gangrenę, która toczy Polskę, na prawdziwą Gomorrę, która nie ogranicza się do Warszawy, ale coraz bardziej przenika cały kraj, od gmin i wiejskich probostw zaczynając. Chorobę, która przeżarła tkanki biznesu i społeczeństwa od najmniejszych zakładów pracy po największe firmy, od lokalnych gazetek wysławiających miejscowych włodarzy po wielkie koncerny medialne. Mam wrażenie, że gdyby ludzie więcej czytali o psychologii społecznej, zwłaszcza przystępnie napisane i pełne autentycznej wiedzy książki Zimbardo, takie rzeczy jak Resortowe dzieci miałyby mniej czytelników i niech to będzie zarazem oceną książki i przesłaniem dla tych, którzy chcą poznać naszą (i nie tylko naszą) rzeczywistość
Wasz Andrew
* http://www.fakt.pl/dorota-kania-zdemaskowana-jej-macocha-byla-w-pzpr,artykuly,438493,1.html
** Artur http://lubimyczytac.pl/profil/74066/artur
Bardzo inteligenty tekst. Nadawałby się do publikacji w jakiejś porządnej prasie. Pokazuje przykrą prawdę o polskiej rzeczywistości. Może coś by się zmieniło, gdyby ludzie zaczęli na ten temat myśleć i rozmawiać. Tylko czy mamy jeszcze prawo wierzyć, że zmiana jest możliwa?
OdpowiedzUsuńJestem raczej pesymistą, ale każdy układ społeczny jest dynamiczny. Nawet jeśli nie będzie lepiej, to trzeba robić wszystko, by nie było jeszcze gorzej :)
UsuńMyślę, że błędem jest natychmiastowe składanie raportu o swojej rodzinie (z obowiązkowym podkreśleniem, że nic wspólnego ze złą komuną nie miała), bo jest to w gruncie rzeczy taniec do muzyki, czy raczej rzępolenia, osobistości pokroju autorów opisywanej publikacji.
OdpowiedzUsuń"Ferajna tańczy, ja nie tańczę"
Mam odmienne zdanie w tym aspekcie. Nie miała nic wspólnego z PZPR, ale z komuną miała. Wszak z całych sił budowała ten PRL, choć na własnych warunkach i zgodnie z własnym sumieniem, a nie z tym, co inni uważali za dobre. Dobrze jest czytać ze zrozumieniem, i widzieć to, co jest napisane, a nie co się chce widzieć. Nie ma to być żadna próba obrazy ani pouczenia, tylko zwrócenia uwagi, by nie zakładać z góry intencji autora, tylko doszukiwać się ich w tekście :)
UsuńAle ja nie pisałem o komunie tylko o "złej komunie".
UsuńHa, miała być antyrecenzja, a wyszedł felieton! O "Resortowych dzieciach" dowiedziałem się za sprawą rewelacyjnej recenzji Artura, której fragmenty przytoczyłeś. Książki nie znam, ale mimo wszystko opinii trudno nie przyklasnąć :)
OdpowiedzUsuńA wracając do Twojego tekstu - ta książka to w pewnym sensie odbicie rzeczywistości, w której przyszło nam egzystować - paranoiczny lęk przed tym co nie nasze, co nie swojskie. Gdy po raz pierwszy ujrzałem tę pozycję, skojarzyła mi się ona nieco z Mariuszem Maksem Kolonko i jego "odkrywaniem" sieci powiązań w polskim światku telewizyjnym. Spodziewałem się, że autorzy "Resortowych dzieci" pójdą bardziej w tym kierunku, tj. ukażą wszechobecny nepotyzm, który doprowadza do patologicznych sytuacji, w których wielu fachowców ma olbrzymie problemy ze znalezieniem godziwej pracy, jako, że intratne stanowiska są rezerwowane dla krewnych, bez względu na to, czy posiadają oni jakiekolwiek kompetencje, czy też nie. No cóż, można stwierdzić, że Polska po raz kolejny okazała się gniazdem niegodziwych spiskowców, którzy pragną przejąć kontrolę nad światem. A szkoda, bo temat można było pociągnąć ugryźć w sposób zdecydowanie ciekawszy.
Właśnie przyszło mi do głowy, że gdyby w mediach rzeczywiście rządziła jakaś czerwona klika, to nie przechodziłyby coraz to nowe prowokacje na Dyzmę. Student, który pisze maila z ładnie wyglądającego adresu i od razu dostaje pracę w kierownictwie telewizji, dziennikarz wpuszczający w maliny sędziego zajmującego się najgłośniejszą w danym momencie aferą, itd. W schemacie opisanym w Resortowych dzieciach, w stylu klasycznej, hierarchicznej mafii, wszyscy się znają, i to od lat, więc takie rzeczy by nie przeszły. Natomiast jest to zrozumiałe zjawsko, jeśli jest to sieć luźnych powiązań „biznesowych” a la Gomorra, gdzie nie ma jednego wodza, gdzie tak naprawdę nikt nad niczym nie panuje, a każdy patrzy tylko na to, co mu się w danej chwili opłaca i jest gotów dać diabłu świeczkę i Bogu ogarek, albo odwrotnie, zależnie od okoliczności.
UsuńZdecydowanie wyszedł felieton i pozwolę sobie znów zasugerować, że warto byłoby, żeby takie teksty były szeroko rozpowszechniane. Tu nie powinno być problemu - przecież tzw. media głównego nurtu ('resortowe') powinny być zachwycone ;-)
UsuńSamej książki nie miałam ochoty czytać, bo rozliczanie dzieci z przeszłości rodziców (autorzy jedynie deklarują, że tego nie robią, ale jednak) jest dla mnie wyrazem braku klasy i dobrych argumentów. Czy to, że ktoś nie robił znaku krzyża na chlebie i nie łamał się opłatkiem ma z niego robić człowieka niegodnego zaufania? Co za podła insynuacja!
Wielkie dzięki za fragment o manipulacji - cała prawda (może nie cała...)
Słychać wycie - znakomicie :) Boli cię Polska? Bardzo dobrze, ma boleć. O ile obcięli ci SBku emeryturkę resortową?
OdpowiedzUsuńTwój komentarz świetnie oddaje poziom tej książki i świetnie się wpisuje w prezentowany w niej światopogląd ;)
Usuń