Bardzo
istotą rolę w Tej niedzieli odgrywa
rodzina, o której autor pisze na kilku poziomach. Poprzez perspektywę
zmieniającą się razem z osobą narratora, José Donoso znakomicie uświadamia
czytelnikowi, że jeden i ten sam człowiek, z punktu widzenia różnych ludzi może
jawić się jako diametralnie inna osoba. Czuły kochanek przekształca się w
zimnego i obojętnego męża, przygłuchy staruszek o wyglądzie kruchej lalki
przeobraża się w przedwczesnego emeryta o wciąż młodej aparycji, usilnie
troszczącego się o własne zdrowie, a dbająca o kreatywność wnuków babcia
okazuje się osobniczką, której serce potrafi zalać platoniczna miłość. Dzięki
prozie Donoso odkrywamy także mroczne strony małżeństwa. Pożycie dwójki, ponoć
miłujących się kiedyś ludzi, jawi się nagle jako długa lista przestępstw nigdy
nieujawnionych, wykaz momentów ciszy, wybuchów wściekłości, wzajemnych oskarżeń
i niedomówień. Wszystkie te działania narratora przypominają branie do ręki
fotografii danej osoby, starannie wykonanej, eksponującej głównie atuty urody,
w której usilnie próbowano zakląć uśmiech oraz dobry humor. Po chwili
kontemplacji przychodzi jednak pora na wyjawienie wszystkich sekretów, które
nosi w sobie bohater bądź bohaterka danego zdjęcia – jak za sprawą
czarodziejskiej sztuczki fotografia zanurzana jest w ciasnym akwarium, a
uchwycona na niej postać zyskuje trzy wymiary, tak, że można ją bezwstydnie
obserwować niczym małą rybkę. I dopiero po wyczerpującej prezentacji, na którą
składa się także wyliczenie wszelkich wad, ułomności i słabości, czytelnik może
dojść do wniosku, że oto jest właśnie człowiek i cała jego grzeszna natura.
Dzięki
osobie Chepy, czytelnik zyskuje także sposobność, by zagłębić się w podmiejskich
slumsach i dogłębnie poznać ich topografię. Kulminacyjny punkt utworu rozgrywa
się w tytułową tę niedzielę, właśnie
w takiej tragikomicznej scenerii, osiedlu biedy będącym swoistą siecią,
wyłapującą tych, których miasto wyrzuca jako odpadki. Pośród labiryntu gruzów,
gliny i kamieni, zbudowanego z puszek, belek, gałęzi, pokruszonych cegieł i
blach, plątają się osobnicy zasiedlający porozrzucane bezładnie, na wpół walące
się domostwa. Przebywając w takim miejscu, bezwstydnie podglądając wegetację prowadzoną
przez mieszkańców faweli, uzmysławiamy sobie przerażający brak perspektyw dla
takich ludzi. Nędza jest przy tym wręcz namacalna, jej ostry fetor drażni
nozdrza, a przy tym zdaje się ona infekować dotkniętego nią osobnika, nie
pozwalając mu wyrwać się na stałe z jej oków. Na przykładzie Chepy, która jest
wolontariuszką, poświęcającą niemal cały swój wolny czas na pomoc biedakom, José
Donoso wspaniale prześwietla także interakcje, zachodzące pomiędzy personą
ofiarującą litość i miłosierdzie, oferującą materialne i duchowe wsparcie a
podmiotem, na który spływają te łaski. Ciekawie nakreślono sylwetkę darczyńcy,
jako osobnika wręcz nieszczęśliwego w momencie, gdy nie szuka się u niego
pocieszenia, opieki, współczucia, zdolnego do obdarzenia prawdziwym uczuciem
jedynie ludzi zrozpaczonych, bezsilnych, wycieńczonych, itd., a więc
wymagających stałej opieki i troski. W oczy rzuca się także oczekiwanie
wdzięczności oraz poczucie odpowiedzialności za cudze losy, mogące łatwo
przerodzić się w chęć totalnej kontroli podopiecznego, który stopniowo zaczyna
przypominać kukiełkę w lalkowym teatrzyku. Charakteryzując drugą stronę tej
zależności Donoso odmalowuje coś na wzór piętna, jakim zostaje naznaczony
odbiorca skierowanej ku niemu dobroci. Bo skoro jest on jedynie obiektem
litości, człowiekiem bezradnym, nie potrafiącym obejść się bez wsparcia innych,
to niemal z miejsca zarysowuje się wyraźna granica pomiędzy nim a dobroczyńcą,
który z założenia jest kimś lepszym, kreatywniejszym, a więc bardziej
wartościowym, itd.
Ta niedziela to całkiem interesująca
lektura, przy okazji której dowiedziałem się, że José Donoso to jeden z
popularniejszych przedstawicieli prozy iberoamerykańskiej. Pierwsze spotkanie z
Chilijczykiem przekonało mnie, że z pewnością warto sięgnąć inne dzieła tego
autora. Pisarz zaimponował mi portretem chrześcijańskiej miłości, caritas czy raczej zobrazowaniem
problemów, z jakim wiąże się wcielanie w jej życie – w końcu niełatwo jest
bezwarunkowo miłować tych, co kradną, oszukują, zabijają, nawet jeśli czynią to
głównie z nędzy, z ignorancji, z beznadziejności własnego położenia czy z braku
perspektyw. Do gustu przypadły mi także nieliczne, przemycone po cichu elementy
realizmu magicznego – kilka razy odniosłem wrażenie, że jeden z wnuków, dziadek
oraz narrator to jedna i ta sama osoba, chociaż opowieść snuta jest w taki
sposób, że trudno to jednoznacznie rozstrzygnąć. Ponadto świat tajemniczej,
wykreowanej podczas dziecięcych zabaw Marioli Roncafort, w którym egzystują
dziwaczne stworzenia jak weksowie czy
drapsowie, wciskał się niekiedy do
logicznej i poukładanej rzeczywistości ludzi dorosłych. Te subtelne i delikatne
transgresje to swoista wisienka na literackim torcie, jaki zaserwował
czytelnikom José Donoso.
Wasz Ambrose
Z jednej strony rzecz wygląda na interesującą lekturę, ale z drugiej... Zastanawiam się, na ile pochodzenie i społeczna pozycja autora ograniczają jego perspektywę, a nawet w ogóle percepcję. Jedne rzeczy wyglądają przekonująco, ale choćby jego sposób widzenia slumsów chyba nie do końca odpowiada rzeczywistości. Stoi wręcz w sprzeczności z ustaleniami nauk społecznych, a nawet nienaukowych, ale bystrych obserwatorów, jak choćby nasz Cejrowski. Szkoda, że nie mam tyle czasu, by też po tę książkę sięgnąć. Ciekaw jestem szczegółów...
OdpowiedzUsuńByć może zabieg jest celowy, bo slumsy prezentowane są tylko z perspektywy jednej bohaterki, której egzystencja skupia się wyłącznie na poszukiwaniu potencjalnych ofiar, którym należy nieść pomoc. Spoglądając na ludzi, zajmujących niższe szczeble na drabinie społecznej, dostrzega on wyłącznie szarą masę, breję, której nie sposób rozróżnić, rozdzielić i kolokwialnie rzecz ujmując pakuje wszystkich do jednego worka.
UsuńTak ciekawie napisałeś, że będę musiała pobiec do biblioteki po tę książkę :)
OdpowiedzUsuńO tak, Donoso tworzył także książki z akcją osadzoną w twardej rzeczywistości. W "Miejscu bez granic" nie ma elementów realizmu magicznego.
Pomagająca biedakom Chepa wydaje mi się bardzo interesującą postacią. Ciekawa rzecz, że urodzony w rodzinie lekarzy i adwokatów Donoso portretował mieszkańców slumsów, nędzarzy bez perspektyw oraz - w "Miejscu bez granic" - właścicielki domu publicznego :)
Mnie Twoje recenzja także bardzo zaintrygowała. Byłem niedawno w bibliotece i rozglądałem się za "Miejscem bez granic", którego niestety nie było na stanie. Upolowałem za to José Maríę Arguedas, którego także Ci polecam :)
UsuńNiestety, nie miałam okazji poznać żadnej z książek José Donoso, a przyznam, że lubię literaturę iberoamerykańską.Natomiast, jeśli chodzi o pisarzy z Chile, to swego czasu zaczytywałam się w Isabel Allende.
OdpowiedzUsuńO Donoso obecnie niezbyt wiele się mówi, ale swego czasu był to chyba w naszym kraju twórca dość popularnym - jego powieści wydawano na łamach PIWu ("Plugawy ptak nocy", "Ta niedziela"), Wydawnictwa Literackiego ("Moja osobista historia boomu", wspomniane przez koczowniczkę "Miejsce bez granic") oraz Oficyny Literackiej ("Ogród tuż obok"). O Allende sporo słyszałem, ale nie miałem jeszcze okazji czytania żadnej z jej dzieł. Znam natomiast i serdecznie polecam prozę F. Coloane - zbiór opowiadań "Opowieści z Dalekiego Południa" oraz powieść "Szlakiem wieloryba (obie pozycje wydane na łamach Noir sur Blanc) to naprawdę ciekawe literackie propozycje. Sporo w nich realizmu oraz afirmacji przyrody.
UsuńDawno już nie czytałem niczego z Ameryki Pd., więc może to jest pora najbardziej odpowiednia? Tym bardziej że jakoś nie wpadł mi w ręce dwadzieścia lat temu, kiedy próbowałem przeczytać w całości całą tę serię, bo ukazywały się w niej naprawdę dobre rzeczy.
OdpowiedzUsuńJa niedawno postanowiłem gościć tam zdecydowanie częściej, stąd powyższa lektura. A zamiar, by przeczytać całą "czarną serię" PIWowską jest naprawdę godny podziwu - książek ukazało się tam co nie miara (chyba ze 150!)
UsuńDonoso, Donoso, mój wyrzut sumienia, bo ciągle "przeczytam, przeczytam" i jakoś do dziś nie czytałam. A Ty mi go tutaj tak pięknie opowiadasz...
OdpowiedzUsuńKażdy ma własne czytelnicze wyrzuty :) Ja biorąc do ręki powieść Donoso, kompletnie nie znałem tego autora, ale teraz, z perspektywy czasu, bardzo się cieszę, że zawarłem z nim znajomość :)
UsuńBardzo ciekawa propozycja:) Uwielbiam prozę iberoamerykańską, choć ostatnio prawie u mnie nie gości. Z Chile spotkałam się tylko z autorem Roberto Bolaño i jego Gwiazdą daleką - pamiętam z tej lektury jedynie, że była dziwna, niepokojąca. Myślę, że ten Twój wpis pozwoli mi ponownie zaczytać się w lekturach wpisujących się w kanon realizmu magicznego, jeśli nawet nie uda mi się w tym roku sięgnąć po Donoso to może w ręce złapię jakiegoś innego latynoskiego pisarza.
OdpowiedzUsuńJa z Chilijczyków znałem tylko Coloane, ale to już realista do szpiku kości, który jednak kreśli wspaniałe literackie pejzaże dzikiej i groźnej przyrody, wśród której człowiek zdaje się obcym elementem :) Czekam zatem na Twoje relacji z podróży do Południowej Ameryki - ja też tam ostatnio często goszczę :)
UsuńJa już po recenzji "Miejsca bez granic" u Koczowniczki pomyślałam, że muszę poczytać Donoso i zasadzałam się raczej na "Plugawego ptaka nocy", ale książki, o których piszecie wyglądają naprawdę ciekawie. Nie wiem, jak to możliwe, że nie czytałam wcześniej Donoso!
OdpowiedzUsuńDonoso doczekał się całkiem wielu tłumaczeń w naszym kraju, więc jeśli pragniesz nawiązać z nim znajomość, to masz z czego wybierać :) Mnie bardzo pociąga "Miejsce bez granic", ale niestety nie spotkałem go na półkach moich lokalnych bibliotek. Może przy następnej wizycie będę mieć większe szczęście :)
Usuń