Koty są dla mnie stworzeniami dość
obojętnymi. Nie przywiązuję do nich zbyt dużej wagi. Jak dotąd, nie
przygarnąłem ani jednego, nad żadnym z przedstawicieli tego gatunku nie
testuję mojego rodzicielskiego instynktu. Za to zupełnie inaczej sprawy
mają się z Dorotą Masłowską, autorką powieści Kochanie, zabiłam nasze koty, która swego czasu została okrzyknięta jedną z najzdolniejszych polskich pisarek młodego pokolenia. Jej debiutancka Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną
zrobiła zawrotną karierę i doczekała się nawet ekranizacji. Ja
osobiście bardzo przestraszyłem się tego całego szumu medialnego, który
został wywołany wokół młodej wówczas artystki – ów szum zagłuszył chyba
nawet dyskusję nad samą książką. Pani Masłowska nie zeszła jednak z
orbity moich zainteresowań. Cały czas bacznie śledzę rozwój jej kariery.
Do tej pory czyniłem to niejako z boku, zza kurtyny. Czytałem o
kolejnych laurach i sukcesach, nie zapoznając się z jej twórczością
osobiście. Sytuacja zmieniła się, kiedy pojawiła się okazja, by
najnowszą powieść Doroty Masłowskiej nabyć z 20 % rabatem. Dodatkowym
argumentem, który przekonał mnie do lektury Kochanie, zabiłam nasze koty jest fakt, że książka została opublikowana na łamach wydawnictwa Noir sur Blanc.
Tę oficynę literacką cenię sobie bardzo mocno, bo w końcu to ona wydaje
w Polsce dzieła Henry’ego Millera, Charles’a Bukowskiego, Blaise’a
Cendrarsa, Francisco Colonae czy Jonathana Coe’a. Pojawienie się Doroty
Masłowskiej w tak zacnym gronie wywołało u mnie impuls, by sprawdzić,
czy młoda polska pisarska rzeczywiście zasłużyła na to wyróżnienie.
Kochanie, zabiłam nasze koty to
na pierwszy rzut oka książka o niczym. Fabuła prosta jak drut. Dwie
przyjaciółki Farah, oraz Joanne powoli dobijają do tej jakże niechcianej
przystani zwanej trzydziestką. Obie to mieszkanki wielkiej,
amerykańskiej metropolii, w której równie łatwo o anonimowość jak i o
konanie na ulicy bez cienia zainteresowania przechodniów. Farah jest
pracowniczką agencji reklamowej. Przepełnia ją lęk przed brudem,
zarazkami, bakteriami i tym wszystkim, co może zdezynfekować swoim żelem
antybakteryjnym. Fobia zawęża jej perspektywę postrzegania – Farah
pogrąża się w izolacji, stroniąc od spotkań ze znajomymi, barykadując
się w swoim mieszkanku, będącym oazą czystości i nijakości. Jej jedyna
przyjaciółka, Joanne stanowi jej idealne przeciwieństwo. Na co dzień
pracuje jako fryzjerka w salonie Hairdonism, ulokowanym w jednej z bardziej alternatywnych dzielnic miasta, w której czuć ducha artyzmu.
Joanne jest typową przedstawicielką konsumpcyjnego społeczeństwa.
Literatura ogranicza się dla niej do kolorowej i brukowej prasy, książki
są już niezrozumiałym bełkotem jajogłowych. Telewizja jest źródłem
wiedzy wszelakiej. Informacyjny kał płynący z odbiornika zalewa mózg
Joanne, który wchłania wszystko jak leci. Umysł tego lekkoducha wyzbyty
jest jakichkolwiek filtrów. Mimo ogromu różnic, obie przyjaciółki żyją
ze sobą w idealnej symbiozie. Wspólne zakupy, zajęcia jogi, fascynacja buddyzmem oraz plotki i ploteczki – oto wszystkie składniki cementujące przyjaźń obu kobiet.
Nić porozumienia zostaje jednak
brutalnie przerwana, kiedy w życiu Joanne pojawia się mężczyzna.
Hungarysta, który chwilowo z racji braku wolnego etatu w instytucie,
pracuje na posadzie sprzedawcy armatury (Krany na Tip-tap, kupujcie krany na Tip-tap)
staje się kością niezgody pomiędzy obiema przyjaciółkami, które
obiecały sobie, że w ich wspólnie prowadzonej, mającej pozory
szczęśliwości egzystencji, nie znajdzie się już nigdy żaden chromolony chłopak.
Farah pozostaje zatem z pustką, którą stara się jakoś zapełnić.
Odpowiednim kandydatem na pewno nie jest sąsiad Albert, z którym
dotychczas nie zamieniła ani słowa. Widać jednak wyraźnie, że młody
samiec faszerujący się lekami uspokajającymi podejmuje wyraźne próby
zwrócenia na siebie uwagi Farah. Z tego powodu, staje się on bodźcem dla
Farah do wyprawy na wernisaż, wystawę sztuki współczesnej, na której
dziewczyna poznaje Goszę, emigrantkę z Polski. Głośna, hałaśliwa,
chaotyczna oraz mocno zakręcona Go jest dla Farah objawieniem, stąd
usilne zabiegania o zdobycie uznania w jej oczach.
Całość przeplatana jest snami bohaterów,
w których dominują morze i syreny. Nie są to jednak bajkowe wizje,
bowiem ogromne masy wody roją się od śmiecia i całego badziewa, które
produkuje ludzkość, by później pozbyć się go i zatopić w odmętach
oceanu. Syreny są schorowanymi stworzeniami, które toczą różne przykre
dolegliwości, zarówno fizyczne jak i psychiczne. Za sprawą ludzi są one
również uzależnione od alkoholu oraz tanich świecidełek. Poprzez
ukazanie tego surrealistycznego świata Masłowska zdaje się prezentować
naszą ludzką cywilizację głównie jako wytwórcę śmiecia i chłamu.
Ludzkość w obecnej formie popadła w stagnację i zgnuśnienie. Cel naszego
istnienia został przysłonięty przez różnego rodzaju substytuty,
namiastki. Buddyzm znany jedynie z ustnych przekazów znajomych, czy
wegetarianizm, od którego robimy chwilowe przerwy, by móc delektować się
w pełni smakiem kebaba z baraniną. Do tego tanie poradniki typu Życie pełne cudów z radami pokroju uświadom sobie, ile szans codziennie zaprzepaszczasz; pogarda oddziela cię od sedna sprawy, czy rozpuść toksyczne uczucia w oddechu są dobitną diagnozą, jaką wystawia pisarka obecnej kondycji naszego społeczeństwa.
Powieść, w której doszukamy się taniego
humoru oraz płytkiego absurdu sprawia wrażenie jednego głośnego
westchnienia, rozgoryczenia. Plastikowe życie zdaje się być wózkiem, do
którego wrzucamy różne niepotrzebne graty, pchanym bezmyślnie do przodu.
Krok. Jeszcze jeden krok. I tak dalej. Ale po co właściwie? Tego nie
wiemy, bowiem jakiekolwiek zagadnienia onkologiczne, od których przecież
mogłaby rozboleć nas głowa lepiej zagłuszyć jest toną gadżetów.
Ekologia, żywność naturalna, joga, facebook, plastik, kicz – jest tyle
ciekawych tematów, których próbuje uchwycić się człowiek, by jakoś
wykaraskać się z poczucia beznadziejności i bezcelowości żywota.
Masłowska podjęła się tematu, który ostatnimi czasy jest mocno
eksploatowany w literaturze. Było to z pewnością zagranie dość
ryzykowne, bowiem siłą rzeczy następuje porównanie z innymi dziełami o
tej tematyce, ale w moim mniemaniu polska pisarska całkiem zgrabnie
poradziła sobie z tym zagadnieniem.
Z pewnością niepoślednią rolę odegrał tu
język oraz styl pisarski. Pełen jest on słownej ekwilibrystyki oraz
zabaw formą. Momentami przypomina on sztukę dla sztuki. Jest niczym
maska, jedna z wielu, którą wkładamy na siebie, kiedy wchodzimy w
interakcje z innymi ludźmi. Odpowiednia prezencja, niepowtarzalny styl,
wyjątkowe poglądy, silenie się na oryginalność – o jakże często musimy
grać w wielkim teatrze życia postacie, którymi wcale nie jesteśmy. Ale
jak może być inaczej, skoro tak ciężko przychodzi nam komunikacja z
drugim człowiekiem? Ileż rozmów przeprowadziliśmy w naszym życiu, które z
czystym sumieniem możemy określić mianem dialogu, a nie wzajemną
wymianą informacji, ale bez wysłuchiwania drugiej strony? Masłowska w
swojej krótkiej powieści całkiem śmiało poczyna sobie również z
groteską, wyolbrzymieniem i kpiną. Oczywiście w fabule nie mogło
zabraknąć również samej pisarski, która w pewnym momencie zostaje
sąsiadką Farah. Autorka nie omieszkała wspomnieć, ile trudów oraz
wyrzeczeń kosztowało ją napisanie tej powieści, wyraźnie sygnalizując,
że jej praca pisarska często przepełniona jest momentami twórczej
niemocy. Nie wiem, czy akurat te fragmenty są niezbędne dla powieści,
chociaż przyznać trzeba, że są one całkiem zgrabnie wplecione w całość.
Reasumując, najnowsze dzieło Doroty
Masłowskiej nie jest tworem wybitnym. Posiada ono jednak wszelkie cechy,
dzięki którym może pretendować do miana bardzo solidnej literatury.
Interesująca tematyka, krytyka naszej codziennej ludzkiej głupoty oraz
bogaty język, pełen słownych wygłupów dość dobrze maskują pewne
niedociągnięcia, z których największym jest brak wyraźnie zarysowanej
fabuły. Chociaż pewnie można się spierać, czy ta fabularna pustka nie
jest zabiegiem celowym – odzwierciedleniem naszej niewyraźnej i
niemrawej egzystencji. Wydaje mi się, że to książka odpowiednia
szczególnie dla pokolenia twarzoksiążki, ukazanego tutaj w krzywym
zwierciadle. Powieść w pełni ukazuje bezzasadność jakże powszechnego
lansu i trendu bycia cool za wszelką cenę.
Wasz Ambrose
Ja się czaję na Masłowską i czaję, ale jakoś po tym jak obejrzałam wojnę polsko - ruską z paskudnym Szycem, to się przyczaić nie mogę...
OdpowiedzUsuńAle trochę mnie zaintrygowałeś tą recenzją, kto wie, może to ruszę?
Mnie również ekranizacja "Wojny polsko-ruskiej" nie przypadła do gustu, Ale książka a film to zazwyczaj 2 różne światy.
UsuńA jeśli chodzi o "Kochanie, zabiłam nasze koty" to powieść wydaje mi się warta uwagi :)
Owszem, książka jest zawsze lepsza. Problem polega na tym, że najpierw obejrzałam to badziewie i teraz, choć słyszałam, że książka świetna, ciężko mi się za to zabrać. Wydaje mi się, że nie będę w stanie się odciąć od tej paskudnej mordy Szyca i będę ją widzieć cały czas podczas lektury...
Usuń"Kochanie, zabiłam nasze koty" - jak dla mnie już sam tytuł jest zachęcający. Z resztą podobnie na mnie zadziałał tytuł najnowszej powieści Dardy, "Zabij mnie, tato", którą ostatnio recenzowałam ;)
Zatem odpuść sobie na razie "Wojnę polsko-ruską" i sięgnij po inne pozycje Masłowskiej. Jeśli pozostałe dzieła przekonają Cię do twórczości tej pisarki, to pewnie przyjdzie czas, kiedy zdecydujesz się na "Wojnę polsko-ruską" i nie będzie ona kojarzyć Ci się wyłącznie z facjatą pana Szyca :)
UsuńCzyżbyś miała zabójcze oczekiwania wobec książek :) ?
Właśnie taki jest mój plan ;)
OdpowiedzUsuńNo cóż, lubię takie mordercze klimaty. Horror, groza i te sprawy. Zarówno czytać jak i pisać. Pisać z naciskiem na takie odłamy jak gore czy bizarro, dlatego trupy mile widziane. Jak masz ochotę poczytać, to zapraszam. Cały czas odczuwam niedobór konstruktywnej krytyki, więc zapraszam tym bardziej ;)