Sługa Boży
Erskine Caldwell
Tytuł oryginału: Journeyman
Tłumaczenie: Krzysztof Zarzecki
Wydawnictwo: Książka i Wiedza
Wydawnictwo: Książka i Wiedza
Liczba stron: 221
Głębokie Południe Stanów Zjednoczonych
to określenie, którego używa się w stosunku do południowo-wschodniej
części Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Region ten słynie z
konserwatyzmu oraz głębokiego umiłowaniu tradycji. W czasie wojny
secesyjnej wszystkie stany z tego okręgu należały do Konfederacji.
Głębokie Południe było rejonem typowo rolniczym, którego siłę roboczą
stanowili czarni niewolnicy. Zrozumiałe zatem, że w tym okręgu
zdecydowanie najbardziej widoczne były napięcia rasowe, co przejawiało
się m.in. wzmożoną aktywnością Ku Klux Klanu. Z Głębokiego Południa
wywodzi się także urodzony w Atlancie Martin Luther King, czarnoskóry
pastor, jeden z czołowych działaczy, walczący o równouprawnienie oraz
zniesienie dyskryminacji rasowej. Historia tej części Ameryki jest
ogromnie frapująca. Nic dziwnego, że wielu amerykańskich literatów brało
na warsztat właśnie Głębokie Południe, próbując przybliżyć czytelnikowi
tej zakątek swojego kraju.
Oczywiście najłatwiej jest pisać o
miejscach, które są nam doskonale znane, w których dorastaliśmy oraz
dojrzewaliśmy, psychicznie oraz fizycznie. Widać to na przykładzie prozy
Erskine’a Caldwella, urodzonego w stanie Georgia amerykańskiego
literata. Pochodzący z White Oak artysta był synem pastora, wędrownego
kaznodziei, który odbywał liczne misyjne podróże po południowych stanach
USA. Młody Erskine poznał od podszewki życie regionu, stykając się z
jego mieszkańcami, kulturą oraz religijnością. Ponadto Caldwell imał się
różnorakich zajęć, począwszy od pracy na plantacji bawełny, na zawodzie
kucharza oraz kelnera skończywszy. Życie odsłaniało przed przyszłym
pisarzem wszystkie swoje sekrety, ukazując zarówno swoje jaśniejsze
strony jak i te zdecydowanie mroczniejsze. Wykształcenie zdobyte w
college’u oraz na uniwersytecie w Wirginii pozwoliło Caldwellowi
podjęcie pracy dziennikarskiej w 1925 roku, w czasie której zwiedził
Amerykę Południową, Azję oraz Europę, w tym również Polskę. 10 lat
później, w roku 1935 Caldwell wydał swoją trzecią książkę, pt. Sługa boży, którą miałem przyjemność ostatnio przeczytać.
Powieść już od pierwszych stron uderza
swoim klimatem. Powietrze zdaje się wibrować od gorąca, bezlitosny żar
bezustannie bucha z nieba, słońce bezwstydnie ogrzewa nasz przybytek,
mimo, iż to dopiero kwiecień. Temperatura rozleniwia. Człowiek pozostaje
zastygły w jednej pozie, maksymalnie oszczędzając zużycie energii.
Każdy ruch jest bardzo wnikliwie przemyślany, żaden gest nie jest ani
gwałtowny, ani tym bardziej zbędny. Siedzimy bezmyślnie na werandzie,
oczekując ożywczego chłodu, który powinien nadejść wraz z nastaniem
zmierzchu. Jedyne oznaki życia dochodzą z murzyńskich bud, które
znajdują się niedaleko zabudowań gospodarczych. Hałasy hasających
dzieciaków, czy odgłosy szybko poruszających się łyżek. Czarnoskórzy
robotnicy pewnie posilają się prędko w krótkiej przerwie pomiędzy
kolejnymi zajęciami na polach uprawnych. Cała sielanka kończy się, kiedy
na horyzoncie pojawia się rosnący punkcik. Z każdą chwilą początkowo
bezkształtna kropka zaczyna nabierać konturów. Widać już zdezelowaną
karoserię, wyraźnie przegrzaną chłodnicę, opony, trudem niosące
brzuchate cielsko wozu, za kierownicą którego siedzi wysoki, tyczkowaty
jegomość. Czegoż takiego może szukać ten koleś w Rocky Comfort, dziurze
zabitej dechami, do której nawet diabeł nie zagląda? Samochód ostatkiem
sił dojeżdża pod ogrodzenie, wydaje ostatnie tchnienie, wypuszcza chmurę
smrodliwego dymu, po czym milknie na dobre. Z gruchota wydostaje się
ubrany na czarno mężczyzna, uważnie taksuje wzrokiem gospodarza majątku,
zaintrygowanego pojawieniem się niespodziewanego gościa. Nagle wyciąga
przed siebie ogromną łapę – oto Semon Dye we własnej osobie.
Główny bohater tej krótkiej powieści to
właśnie Semon Dye, wędrowny kaznodzieja, który podróżuje po Południu
Stanów Zjednoczonych, głosząc słowo boże oraz walcząc z siłami
nieczystymi, nawracając niepokorne dusze zatwardziałych grzeszników. Ale
od samego początku Dye nie sprawia wrażenia typowego duchownego.
Bohater niemal siłą wprasza się do domu Clay’a Horey’a, u którego
mieszka oraz pożywia się od środowego momentu przybycia aż do
niedzielnego wygłoszenia kazania w lokalnej szkole. Ponadto kaznodzieja
niemal w ogóle nie kryje się ze swoim pożądaniem, któremu wyraźnie
próbuje dać upust w zetknięciu z każdą niewiastą, która napatoczy mu się
pod rękę. Wreszcie za sztandarowego sługę bożego nie może uchodzić
osobnik raczący się ziemskimi uciechami, do których z pewnością można
zaliczyć namiętne spożywanie alkoholu, czy grę w kości, w której stawki
są zdecydowanie większe niż niewinne ćwierćdolarówki. Ale pomimo
wszystkich tych zgrzytów, widocznych gołym okiem, Clay Horey oraz jego
znajomy Tom Rhodes ani przez moment nie kwestionują prawdziwości słów
Semona Dye’a co do jego duchowych kwalifikacji. W rezultacie otrzymujemy
zabawną historię, w której wygadany szarlatan owija sobie wokół palca
niewielką wiejską społeczność, która dosłownie zaczyna jeść mu z ręki.
Króciutka książka Erskine’a Caldwella to
bardzo negatywny, ale również mocno przejaskrawiony obraz Głębokiego
Południa. Autor celowo wyolbrzymia wady swoich bohaterów, nadając im
groteskowy charakter. W ten sposób Caldwell podkreśla bezmyślność
egzystencji, prowadzonej przez południowoamerykańskich farmerów, którą
śmiało można przyrównać do wegetacji. Całe dni spędzane są na werandzie,
przeplatane nielicznymi wypadami do miasta oraz spożywaniem bimbru z
kukurydzy. Umysłowa ciemnota oraz intelektualna niemoc wręcz biją po
oczach. Ale najbardziej poraża bezwolność i marazm, którego nic nie jest
w stanie zburzyć. Ludzie ożywają jedynie na mgnienie chwili, np. po
ekstatycznym kazaniu charyzmatycznego sługi bożego, ale wkrótce z
powrotem zapadają w letarg, z którego udało ich się na moment wyrwać.
Wszystko to czynione jest bezrefleksyjnie i apatycznie. Żadna głębsza i
dłuższa myśl zdaje się nie gościć w umysłach tych ludzi. Również
ekscentryczny kaznodzieja z biegiem czasu staje się jedynie kolejnym
elementem krajobrazu, składową rzeczywistości, którą mimowolnie się
asymiluje, unikając w ten sposób walki, która wiązałaby się z
koniecznością działania, a więc wysiłku. Wszystko w powieści wydaje się
wyblakłe i przygasłe. Nawet słynny rasizm w południowoamerykańskim
wydaniu sprowadza się jedynie do pogardliwego traktowania kolorowych
oraz głębokiej odrazy na samą myśl o stosunku płciowym, odbytym z
czarnym. Natomiast wrodzony lęk przed obcym rozprasza się jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki, kiedy tylko okazuje się, że
tajemniczy nieznajomy jest sługą bożym – wtedy to wszystkie drzwi stają
przed nim otworem, ze strony każdego mieszkańca może liczyć na gościnę.
Sam język, który Caldwell zastosował w
powieści jest ubogi i prosty. To język farmerów, prymitywnych osobników,
którzy stosują go wyłącznie do komunikacji, ograniczając jego ilości do
niezbędnego minimum. Opisy przyrody, czy otoczenia są równie oszczędne,
ale napisane z ogromną wprawą, tak, że czytelnik od razu odnajduje się w
scenerii tworzonej przez autora, który przypomina doświadczonego
malarza, potrafiącego kilkoma zgrabnymi ruchami pędzla nakreślić
kluczowe elementy krajobrazu.
Całą historię można odczytać również w
szerszej perspektywie. Prezentuje ona naturę ludzką, która na ogół
niechętna jest jakimkolwiek zmianom, burzącym dotychczasowy porządek
rzeczy. Człowiek jest na ogół istotą dosyć elastyczną, posiadającą spore
zdolności adaptacyjne, co pozwala przystosować się do niemal każdych
warunków. Ale te umiejętności wykorzystywane są dopiero w ostateczności,
kiedy nie ma już innego wyjścia. Najczęściej, jako ludzkość,
społeczność stoimy na straży tradycji, pozostając w głębokiej opozycji
do jakichkolwiek nowinek, czy to kulturowych, czy moralnych, czy nawet
technicznych. Cenimy to co sprawdzone, a nowe często kojarzy się z
niepotrzebnie podejmowanym ryzykiem, które wcale nie musi się opłacić.
Ludzka społeczność jest niczym ogromne koło zamachowe, które bardzo
trudno jest wprawić w ruch postępu. Nasza natura jest niczym głęboka
woda, w której bezkresnej toni topi się wiele innowacyjnych idei, nie
akceptowanych ze względu na to, że zbyt diametralnie różnią się one od
dotychczas stosowanych rozwiązań. Podobnie jest z tytułowym sługą bożym -
Semon Dye tylko na chwilę burzy spokojną taflę georgiańskiej
społeczności, która już po kilku dniach wygładza się, nie pozostawiając
ani śladu po ekscentrycznym kaznodziei, który na swój niepowtarzalny
sposób próbował nią wstrząsnąć.
Sługa boży to druga książka autorstwa Erskine’a Caldwella, którą miałem przyjemność przeczytać. Podobnie jak Ostatnia noc lata
to raczej krótka, acz dosyć interesująca lektura, która prezentuje
czytelnikowi południowy obraz Stanów Zjednoczonych na początku XX wieku.
W powieści nie brakuje ironii oraz hiperbol, tak, że całość ma mocno
groteskowy charakter. Zabawna, niezbyt obszerna treść sprawia, że w
mojej opinii Sługa boży tak jak i Ostatnia noc lata
znakomicie nadawałby się na teatralne deski. Z chęcią wybrałbym się na
tego typu komedię, odsłaniającą przed widzem wszelkie absurdy żywota na
amerykańskiej prowincji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Czytamy wnikliwie każdy komentarz i za wszystkie jesteśmy wdzięczni. Zwłaszcza za te krytyczne. Jeśli chcesz o czymś porozmawiać, zapytać, zwrócić uwagę na błąd, pisz śmiało. Każda wypowiedź, zwłaszcza na temat, jest przez nas mile widziana. Nie odrzucamy komentarzy anonimowych, jeśli tylko nie naruszają prawa. Można zamieszczać linki do swoich blogów i inne, jeśli nie są ewidentnym spamem. KOMENTARZE UKAZUJĄ SIĘ DOPIERO PO ZATWIERDZENIU przez nas :)