Wolna i niezawisła Ukraina jest jedynym prawdziwym gwarantem niepodległości Polski. Jeśli upadnie Ukraina, kwestią czasu będzie upadek Polski.

środa, 5 lutego 2025

"Biały szum" Don DeLillo - O konsumpcji i lęku przed nicością

Biały szum

Don DeLillo

Tytuł oryginału: White Noise
Tłumaczenie: Radosław Zubek
Wydawnictwo: Noir sur Blanc
Liczba stron: 389
Format: .epub

 
 
Próbujesz wytchnąć i wyrwać się z objęć nużącej rutyny. Spędzasz czas na odludziu. Zapada zmrok. Przed momentem byłeś świadkiem malowniczego zachodu słońca. Pozłacana tarcza przyjęła kolejno odcienie pomarańczy i purpury, by wreszcie skryć się za horyzontem, pozostawiając Cię z wrażeniem pustki, potęgowanym przez przytłaczający bezmiar czarnego nieba, usianego gwiazdami – te dalekie, migocące punkty uzmysławiają Ci, jakie odległości panują we Wszechświecie, co znacząco zawęża prawdopodobieństwo natknięcia się na inteligentne formy życia. Choć póki co od innych pragniesz odpocząć, więc wizja samotności nie jest aż tak zatrważająca. Wysiada Ci jednak bateria w telefonie, a zapomniałeś zabrać dodatkowe źródła zasilania. Nie masz też ładowarki. Laptop został w domu. W takich okolicznościach ciemność potrafi zaciążyć. Można rozjaśnić ją elektrycznym blaskiem lamp. Ale żarówki są zbyt ciche, by zagłuszyć zatrważające odgłosy leśnej głuszy. Na szczęście w Twojej pustelni jest on – plastikowa obudowa wypełniona elektronicznymi i elektrycznymi bebechami. Telewizor, mimo iż nie w pełni sprawny, daje złudne poczucie bezpieczeństwa. Wystarczy go uruchomić i wsłuchać się w monotonny sygnał towarzyszący śnieżeniu – biały szum działa kojąco, bo oto jest znak, że jedno z najważniejszych dzieł współczesnego człowieka (prawie) działa. Zresztą czy ów szum nie jest tym, czego w istocie potrzebujemy? Na cóż nam wiadomości, newsy, talk showy, programy rozrywkowe, eksperci i ich komentarze czy reklamy, skoro w gruncie rzeczy wszystko sprowadza się do jednego – do zagłuszenia oczywistej, acz bolesnej, że każdy z nas opuści ziemski padół. Tu, na odludziu, wystarczy nam biały szum. Bo skoro go słyszymy, to znaczy, że jeszcze żyjemy, czyli jak dotąd nie umarliśmy. A jeśli jeszcze na bibliotecznej półce przypadkiem znajdzie się Don DeLillo (rocznik 1936) i jego Biały szum, to czegoż chcieć więcej?
 
Książka to historia Jacka A.K. Gladneya, uznanego i cenionego wykładowcy z 21-letnim stażem, piastującego stanowisko wydziału studiów nad Hitlerem w College-on-the-Hill w amerykańskim miasteczku Blacksmith. Jack jest głową patchworkowej rodziny (to jego piąty związek małżeński), którą tworzą dwoje chłopców i dwie dziewczynki oraz aktualna (czwarta) partnerka, Babette (przewijają się jeszcze inne dzieci, które obecnie nie mieszkają w Blacksmith). Dotychczasowe żony Jacka, w mniejszym bądź większym stopniu powiązane są z amerykańskimi służbami (Dana pracowała w wywiadzie na pół etatu. Tweedy wywodziła się ze starej, znamienitej rodziny z długą tradycją wywiadowczą i kontrwywiadowczą, a teraz miała za męża wysoko postawionego szpiega do zadań specjalnych. Janet, zanim osiadła w aśramie, pracowała jako analityk walutowy i prowadziła badania dla tajnej grupy teoretyków, powiązanej z jakimś kontrowersyjnym instytutem wojskowym. Wyjawiła mi tylko, że nigdy nie spotykają się dwa razy w tym samym miejscu [1]). Na ich tle Babette – odziana w dres gospodyni domowa, oddana matka własnych i przybranych dzieci, biegająca by zrzucić nadmiarowe kilogramy, wygłaszająca w salce kościoła kongregacjonalistów wykłady dla dorosłych na temat prawidłowej postawy, należąca do grupy ochotników czytających niewidomym – wypada dość zwyczajnie i przeciętnie, ale to właśnie z nią łączy Jacka bardzo silna więź, jaką jest paniczny lęk przed śmiercią, którego rozmiary małżonkowie starają się przed sobą nawzajem ukrywać. Biały szum jest zapiskiem jednego roku z życia Jacka oraz jego najbliższych, zapiskiem stanowiącym złożony, choć nieco przerysowany, obraz współczesnego amerykańskiego społeczeństwa, wraz z trapiącymi go lękami i obsesjami.
 
Które z nas umrze pierwsze? [2], to pytanie, które prześladuje Jacka oraz Babette – i choć oboje prowadzą przed sobą grę, w której przekonują się, że wolą odejść pierwsi, bo widmo samotnej wegetacji jest zbyt przerażające, to w istocie ich strach przed własnym zgonem osiąga gargantuiczną postać, co katalizuje zachowania irracjonalne, skrajne i nieprzewidywalne. Żadne próby racjonalizowania śmierci (Czy śmierć nie jest granicą, której potrzebujemy? Czyż nie ona daje życiu smak, określony sens? [3]; Czy świadomość naszej śmiertelności nie czyni życia cenniejszym? [4]) nie są skuteczne, wszystkie Jack podsumowuje stwierdzeniem: Każda śmierć jest przedwczesna [5]. Ów zwierzęcy, atawistyczny lęk przechodzący w fobię bardzo dobrze uwypukla pozorne paradoksy, wynikające z cywilizacyjnego postępu – z jednej bowiem strony, jako ludzkość, możemy poszczycić się coraz szybciej przebiegającym rozwojem technologicznym, z drugiej zaś, owa techniczna maestria nadal nie jest w stanie uchronić naszych cennych istnień przed zagładą, zaś co gorsza, poprzez ujmowanie wszystkiego w karby liczb, formuł i wzorców, odziera umieranie ze strefy sacrum; pozostawieni z profanum, pozbawieni zaklęć, modlitw, przesądów, wierzeń i gęstej mgły mistycyzmu przemieszanego z tajemnicą, zmuszeni zostajemy do zmagania się z kostuchą w pojedynkę, bez duchowego wsparcia czy pocieszenia czerpanego z religii, kultury i tradycji przodków: Żyje niezależnie od nas. Rośnie jej prestiż i zasięg. Zbiera żniwo jak nigdy. Prowadzimy nad nią obiektywne badania. Umiemy przewidywać jej postać, potrafimy poznać w ciele jej ścieżki. Robimy jej zdjęcia, nagrywamy na taśmę emitowane przez nią wibracje i fale. Nigdy nie byliśmy tak blisko śmierci, nigdy nie byliśmy tak dobrze oswojeni z jej obyczajami i nawykami. Znamy śmierć od intymnej strony. Ale ona wciąż rośnie, nabiera rozmachu, chłonności, pozyskuje nowe śluzy, nowe szlaki i środki. A im więcej o niej wiemy, tym bardziej się rozrasta [6]. Tę daremność, próżność, jałowość wiedzy, nauki i wyobraźni w konfrontacji z umieraniem niektórzy usiłują stłumić wiarą w medyczną prewencję: Ludziom niekiedy wydaje się, że dbając o siebie, pokrzyżują plany śmierci [7]. Tyle, że i tutaj wielu z nas ponosi klęskę, bowiem kiedy kapryśny los zakręci kołem fortuny, sytuacja, w jakiej się znajdujemy nierzadko daleko odbiega od naszych zamiarów i prognoz. DeLillo umiejętnie portretuje to marzenie o sprawczości, o możności decydowania o własnym położeniu, piętnując przy okazji hipokryzję, fałsz, elitaryzm i rozbuchane ego tych, którzy są przeświadczeni, że większe bogactwo to gwarant bezpieczeństwa i schronienia przed wszelkimi katastroficznymi wydarzeniami: Nieszczęścia dotykają wyłącznie ludzi ubogich, którzy zamieszkują tereny narażone na działanie żywiołów. Społeczeństwo skonstruowano w taki sposób, że główne uderzenie klęsk żywiołowych i będących dziełem człowieka katastrof dosięga nędzarzy i ignorantów. Mieszkańców nizin zalewają powodzenie, mieszkańców lepianek nawiedzają tornada i huragany. A ja jestem profesorem uniwersytetu. Widziałeś kiedyś w telewizji, aby podczas powodzi profesor uniwersytecki machał wiosłami po zalanej wodą ulicy? Mieszkamy w miłym, czystym miasteczku, niedaleko uniwersytetu o baśniowej nazwie. Nieszczęścia nie dotykają miasteczek takich jak Blacksmith [8]. DeLillo sygnalizuje też, że gdy już nadciągnie brutalna weryfikacja naszych planów i raz jeszcze, jako jednostka, okażemy się bezradni w starciu z nieokiełznanymi siłami fatum, naszą następną nadzieją jest towarzystwo innych, jak największej ilości innych, co stanowi jeszcze jeden podszept podświadomości i naszej stadnej natury, zresztą niebezzasadny – w końcu, ze statystycznego punktu widzenia, im większą stworzymy ławicę, gromadę czy stado, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że to my padniemy ofiarą zagrożenia: Tłumy zbierały się, aby stworzyć tarczę, która miała uchronić ich przed własną śmiercią. Być w tłumie – to trzymać śmierć w szachu. Wyłamać się z tłumu – to zaryzykować śmierć w pojedynkę, to samotnie stawić czoło umieraniu [9]. Choć w dobie postępującej atomizacji społeczeństwa i kultu indywidualizmu, w epoce zanikających międzyludzkich więzi i relacji, stanie się na powrót częścią grupy wcale nie jest łatwe.
 
Wydaje się, że w okresie pokoju, gdy na horyzoncie nie zarysowuje się żadna groźba, jednym z ostatnich miejsc, gdzie gromadzą i w pewnym sensie jednoczą się ludzie (z punktu widzenia przeżywanych doświadczeń) jest supermarket. Supermarket, któremu Don DeLillo poświęca bardzo wiele uwagi w swojej książce, co rusz umieszczając w nim sceny, oraz nasycając tę przestrzeń intrygującymi rozmowami i zdarzeniami. Supermarket tętni życiem – to nieustannie pulsujące serce konsumpcjonizmu (W pewnej chwili uświadomiłem sobie, że supermarket tonie w szumie – bezdźwięcznym szumie urządzeń elektrycznych, dzwonieniu i skrzypieniu wózków, dźwiękach głośnika, ekspresu do kawy, okrzykach dzieci. A nad tym wszystkim, a może pod tym wszystkim, wibrowało tępe, nieokreślone wycie, wydawana przez jakąś formę życia kotłującą się poza granicami ludzkiego postrzegania [10]), pozwalające zaspokoić wszelkie, a przede wszystkim te sztucznie wykreowane przez innych i wciśnięte nam jako własne, potrzeby. Według Murraya, znajomego Jacka, gościnnie wykładającego na College-on-the-Hill na temat ikon popkultury, supermarket to przestrzeń o religijnym wręcz znaczeniu, to świątynia współczesnego człowieka: To właśnie tu ładujemy nasze duchowe akumulatory, to tu się sposobimy, ten sklep to poczekalnia, przedsionek. Patrz, jak tu jasno. W supermarkecie aż się roi od metapsychicznych danych. (...) Ukrywają się pod symbolami, są przykryte welonem tajemnicy, pokładami tworzywa kulturowego. Ale to bez wątpienia dane metapsychiczne, mówię ci. Wielkie wrota rozwierają się i samorzutnie zasuwają. Fale energii, promieniowanie elektromagnetyczne. Mamy tu każdą literę, każdą cyfrę, wszystkie kolory widma, wszystkie głosy i dźwięki, każdy szyfr i zaklęcie. Wystarczy tylko te dane zdekodować, przebudować, zeskrobać z nich warstwy niewysławialności [11].
 
Supermarket, w szerszym ujęciu, jest kwintesencją konsumpcjonizmu, o którym mocno rozpisuje się Don DeLillo. Autor przywołuje liczne przykłady tego zjawiska, pokazując do jakich absurdów prowadzi bezmyślne i gwałtowne gromadzenie ogromnych pokładów towarów, zaznaczając przy tym, że konsumpcyjne zaślepienie to dla wielu nie tyle erzac, co pełnoprawny zamiennik poczucia spełnienia i sensu wiedzionej egzystencji: Miałem wrażenie, że w masie różnorodnych pakunków, w samej obfitości, na jaką wskazywały przepełnione torby, w wadze, rozmiarach i ilości, w znajomych dla oka wzorach opakowań i jaskrawym liternictwie napisów, w gigantycznych rozmiarach, w tanich zestawach dla całej rodziny, z fluorescencyjnymi etykietami wyprzedaży, w poczuciu uzupełnionych zapasów, dostatku, bezpieczeństwa i zadowolenia, jakim produkty te wypełniały tajemne zakamarki naszych dusz, odnajdywaliśmy pełnię bytu, niedostępną dla ludzi o skromniejszych potrzebach i oczekiwaniach, ludzi, których życiowe plany sprowadzają się do samotnych wieczornych spacerów [12]. Pogoń za tym, co wciskają nam reklamodawcy (Do jakiej grupy konsumenckiej zaliczają was specjaliści od marketingu? [13]) ma jednak także swoje mroczne strony, do których zalicza się dysonans wykreowanych potrzeb i trendów, czego najlepszym przykładem jest żywność dietetyczna – nabywa się ją (nierzadko wbrew sobie), obiecując sobie przy tym pozytywną zmianę w żywieniu, a gdy zbyt długo się po nią nie sięga (bo wcale nie mamy na nią ochoty), to zaczynają nas gryźć wyrzuty sumienia: Czuje się winna, gdy go nie kupi, czuje się winna, gdy kupi, a potem nie zje, czuje się winna, gdy widzi, jak leży w lodówce, i czuje się winna, gdy je wyrzuca [14]. Jak jednak nie kupować, skoro kupowanie to jeszcze jeden akt potwierdzający i konstytuujący nasze ziemskie trwanie: Kupowałem dla przyjemności kupowania, syciłem się widokiem i dotykiem przedmiotów, obmacywałem towary, których wcale nie miałem zamiaru nabyć, po czym je kupowałem. Posyłałem ekspedientów po katalogi tkanin i deseni, kazałem im wyszukiwać niepowtarzalne wzory. Czułem, jak rośnie we mnie poczucie własnej wartości i szacunek dla samego siebie, jak realizuję się, odkrywam nowe pokłady mojej osobowości, odnajduję trop osoby, o której istnieniu zapomniałem. Otaczała mnie jasność. Przenieśliśmy się ze stoiska mebli do odzieży męskiej, po drodze przechodząc przez dział z kosmetykami. Nasze odbicia zatańczyły na ekranach telewizyjnych w pokoikach sklepowej ochrony. Wymieniałem pieniądze na towary. Im więcej pieniędzy wydawałem, tym mniejszą przedstawiały dla mnie wartość. Byłem ponad wydawane sumy. Spływały po mnie ja woda deszczowa po skórze. W rzeczywistości pieniądze powracały do mnie w formie wziętej na kredyt egzystencji [15]. "Kupuję, więc jestem", chciałoby się sparafrazować słynną sentencję René Descartesa (Kartezjusza) – dla Jacka, człowieka niewierzącego w życie pozagrobowe, jedynym antidotum, choćby częściowo kojącym obawę przed nieuchronnością opuszczenia ziemskiego padołu, jest kupno towarów, które wedle jego logiki, muszą zostać przez niego zużyte przed zgonem. Stąd, im więcej rzeczy posiada, tym odleglejszy jest moment śmierci.
 
Wspomniany konsumpcjonizm, rozumiany jako nadmiar, widoczny jest również w przesyceniu bodźców, jakie na nas spływają – nasza codzienność to zalew informacji, których nie jesteśmy w stanie przetworzyć, ba, których nie sposób posortować na te znaczące, ważkie, istotne, których bardzo często nie umiemy zweryfikować. W efekcie niemal wszystko tonie w szumie, spośród którego rzadko udaje się nam wyłowić coś wartościowego. Ta imersja prowadzi też do przestymulowania, czego owocem jest zobojętnienie, stupor, z którego wyrywa nas dopiero bardzo intensywne przeżycie: Znajdujemy się pod ciągłym ostrzałem. (...) Słowa, obrazy, liczby, fakty, grafika, statystyka, plamki, fale, cząsteczki. Tylko katastrofa zdolna jest nas,  poruszyć. Pragniemy katastrof, potrzebujemy ich, jesteśmy od nich uzależnieni. Pod warunkiem że zdarzają się daleko od nas [16].

Biały szum, to także intrygujące rozważania poświęcone językowi, znakom czy ogólnie porozumiewaniu się (wydaje się, że to jeden z koników DeLillo, bowiem tematyka ta poruszona zostaje również w End Zone czy Nazwach). Autor w pełni rozumie, jak fascynującym, a zarazem złożonym procesem jest międzyludzki system komunikacji, będący całą paletą sygnałów o różnym znaczeniu i natężeniu, którego kodowanie i dekodowanie warunkowane jest inteligencją, umiejętnością przetwarzania danych, empatią czy bystrością zarówno nadawcy jak i odbiorcy, gdzie przestrzeń potencjalnych niedociągnięć, nieporozumień, nadinterpretacji jest niemal nieskończona (Jaka mnogość kodów, szyfrów, jaka społeczna spuścizna zawiera się w tym prostym ułożeniu ciała? [17]; Rodzina to kolebka dezinformacji. Jest widocznie w życiu rodzinnym coś, co doprowadza do powstawania błędów faktograficznych. Może to kwestia nadmiernej bliskości, szumu i żaru współistnienia. A może to sprawa czegoś głębszego, dajmy na to, pragnienia przetrwania [18]). Znakomite są też przemyślenia dotyczące sprawczości języka – w zasadzie cała część druga książki to opowieść o sile autosugestii, jaka może zostać wywołana zewnętrznymi komunikatami (na przykład radiowymi); Które symptomy są gorsze: rzeczywiste czy wywołane autosugestią, i czy ma to jakiekolwiek znaczenie? [19]. Część druga to jednocześnie trafne ukazanie ludzkich tendencji, by wszystko odpowiednio i precyzyjnie nazywać, kategoryzować, określać – w rezultacie tej pogoni za perfekcją bohaterowie najpierw stykają się z "pióropuszem dymu", który po pewnym czasie staje się "czarną, skłębioną chmurą", by finalnie zostać "napowietrznym zdarzeniem toksycznym". Co ciekawe, zmianom nazwy, towarzyszą też zmiany objawów, jakie może wywoływać kontakt z niebezpieczną substancją, która wydostaje się z kolejowej cysterny (niegroźne podrażnienia skóry i wzmożona potliwość dłoni przechodzą w ciut poważniejsze nudności, wymioty i bezdech, potem zaś w palpitacje i wrażenie déjà vu, by skończyć na grubym kalibrze, jakim są drgawki, śpiączka i poronienia). Dodawać nie trzeba, że mimo iż zmienia się zdanie ekspertów, co do skutków zetknięcia z chmurą chemikaliów, to nie brak osób przechodzących przez niemal wszystkie "stadia" symptomów.

Biały szum utrzymany jest w stylu znamiennym dla Dona DeLillo, którego wyróżnikiem jest, jak już wspomniano na początku tekstu, tendencja do przerysowywania, w znaczeniu komicznego  wyolbrzymiania. Autor grubą kreską kreśli poszczególne postacie, akcentując ich przywary i słabostki, co pozwala mu skutecznie podkreślać i ośmieszać wybrane zjawiska, tendencje, trendy, ale i społeczne grupy oraz panujące w nich układy i stosunki. Zaznaczyć przy tym trzeba, że ironia, którą posługuje się Amerykanin jest ciepła i pogodna, bardziej mająca na celu uzmysławiać dane wady niż je piętnować. Ponadto DeLillo mistrzowsko buduje partie dialogowe, które czyta się z zapartym tchem i uśmiechem stale kwitnącym na ustach. Zresztą konwersacje (niekiedy przechodzących w monologi) prowadzone przez głównych bohaterów to nie tylko błyskotliwe wymiany zdań i myśli – to właśnie za ich sprawą pisarzowi udaje się poruszyć tak bogaty wachlarz zagadnień. Nie mniej udany jest pomysł, by dzieci (przeważnie nastolatków) obdarzyć umysłami ostrymi niczym brzytwy – większość przewijających się w powieści nieletnich jest znacznie dojrzalsza emocjonalnie i intelektualnie od rodziców, co pozwala na ukazanie zakłamania, fałszu i sztuczności świata ludzi dorosłych, którzy świadomie taplają się w niedopowiedzeniach, kłamstwach czy nieszczerości.

Wypadkową tych wszystkich, jakże wielu składowych, jest rewelacyjna książka, którą kończy się i odkłada z niekłamanym żalem. Błyskotliwość języka połączona z atrakcyjną linią fabularną, paleta niezwykłych postaci oraz ich niebanalne wywody tworzą piękną opowieść o lęku przed umieraniem, przed nicością, przed niebytem; o tym, że dla współczesnego systemu człowiek to nierzadko jedynie zbiór liczb ((...) dane genetyczne, osobowe, medyczne, psychologiczne, policyjne i szpitalne [20]); o zagrożeniach, jakie niesie za sobą pogrążenie się w konsumpcyjnym szale i telewizyjnym ogłupieniu ((...) telewizyjne medium to pierwotna siła w każdym amerykańskim domu. Wyalienowana, ponadczasowa, samowystarczalna, stanowiąca sama dla siebie punkt odniesienia. To tak, jakby w naszych domach rodził się jakiś mit, coś, co znamy ze snu, z podświadomości [21]); o postępującym nadmiarze informacji, z którym współczesny człowiek coraz gorzej sobie radzi. Zarazem Biały szum to wspaniała satyra na społeczeństwo akademickie, którego zadufanie i elitaryzm zostają bezceremonialnie obnażone. Nic tylko czytać, a w przypadku zachwytu, dzielić się z innymi tymi pięknymi słowami, jakimi raczy nas Don DeLillo, tak zgrabnie komponując z nich frazy, które można cytować, cytować i tak bez końca.
 
---------------------------------
[1] Don DeLillo, Biały szum, przeł. Radosław Zubek, Wydawnictwo Noir sur Blanc, Kraków 2023, s. 257
[2] Tamże, s. 25
[3] Tamże, s. 275
[4] Tamże, s. 341
[5] Tamże, s. 340
[6] Tamże, s. 188 – 189
[7] Tamże, s. 42
[8] Tamże, s. 148
[9] Tamże, s. 101
[10] Tamże, s. 54
[11] Tamże, s. 55 – 56
[12] Tamże, s. 33
[13] Tamże, s. 71
[14] Tamże, s. 16
[15] Tamże, s. 115
[16] Tamże, s. 91
[17] Tamże, s. 85
[18] Tamże, s. 111
[19] Tamże, s. 161
[20] Tamże, s. 177
[21] Tamże, s. 71 – 72

2 komentarze:

  1. Supermarkety i telewizja – jako źródła złych emocji i klucz do obłędu? "Biały szum" to książka wydana w 1985 roku. Prawdę mówią ci, którzy twierdzą, że DeLillo wyprzedził swoje czasy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha, można powiedzieć, że to prorok nowych czasów, czasów konsumpcji i telewizji :)

      Usuń

Czytamy wnikliwie każdy komentarz i za wszystkie jesteśmy wdzięczni. Zwłaszcza za te krytyczne. Jeśli chcesz o czymś porozmawiać, zapytać, zwrócić uwagę na błąd, pisz śmiało. Każda wypowiedź, zwłaszcza na temat, jest przez nas mile widziana. Nie odrzucamy komentarzy anonimowych, jeśli tylko nie naruszają prawa. Można zamieszczać linki do swoich blogów i inne, jeśli nie są ewidentnym spamem. KOMENTARZE UKAZUJĄ SIĘ DOPIERO PO ZATWIERDZENIU przez nas :)