Wolna i niezawisła Ukraina jest jedynym prawdziwym gwarantem niepodległości Polski. Jeśli upadnie Ukraina, kwestią czasu będzie upadek Polski.

sobota, 30 listopada 2013

10 kilometrów na godzinę mniej

czyli robienie ludzi w balona




Od jakiegoś już czasu telewizja i radio katują nas „reklamą społeczną” mającą zachęcić ludzi do przestrzegania ograniczenia prędkości na terenie zabudowanym do 50 km/h. Główną postacią reklamy jest „ekspert”, który przekonuje, iż analizował setki wypadków, w trakcie których samochód potrącił pieszego i z których wynika, iż jeśli samochód jedzie z prędkością 60 km/h, to wypadek może być śmiertelny, a jeśli z prędkością 50 km/h, to obrażenia pieszego ograniczają się do stłuczeń. W miarę jak, wbrew swej woli zresztą, coraz większą ilość razy oglądam ten filmik, a przynajmniej jego pierwsze sekundy, wzrasta we mnie gniew i zaciekawienie. Gniew na to, że w kraju, w którym podobno nie ma pieniędzy na podstawowe dla społeczeństwa rzeczy, których brak jest niewyobrażalny nawet dla innych dawnych demoludów, wyrzuca się pieniądze na takie przedsięwzięcia, a znając ceny reklam w telewizji, są to pieniądze potężne. Wyrzuca, gdyż reklama taka jest z zasady nieskuteczna, a w dodatku jest głupa i kłamliwa.

Pamiętam, iż przed wielu, wielu laty, mój tata miał w biblioteczce książeczkę pod wymownym tytułem Prędkość bezpieczna 60 km/h. Nie czytałem jej, ale domyślam się, iż podobni temu z reklamy „eksperci” udowadniali w niej, iż właśnie ta prędkość jest granicą między życiem a śmiercią, gdyż wtedy właśnie do 60 km/h była ograniczona prędkość w terenie zabudowanym. Widać tu wyraźną służalczość „ekspertów” wobec władz i obowiązujących w danym momencie przepisów. Myślę, iż równie łatwo byłoby udowodnić, iż przy spotkaniu z samochodem jadącym 40 km/h szanse pieszego na przeżycie są jeszcze większe niż przy 50, i tak dalej, aż do oczywistego wniosku, że najlepiej jeśli samochód stoi, choć nawet wtedy pieszy może go nie zauważyć i doznać obrażeń uderzając w stojący mu nad drodze pojazd. Nawiasem mówiąc, sam byłem świadkiem dwóch przypadków, gdy idący, nie biegnący, pieszy uderzył w słup, którego nie zauważył, i doznał obrażeń głowy wymagających hospitalizacji, więc może ten ostatni motyw, czyli prędkość bezpieczna 0 km/h, też nie daje całkowitej pewności. Problem bowiem polega nie na tym, że w Polsce ludzie nie są przekonani do zasadności ograniczenia prędkości do 50 km/h w terenie zabudowanym, gdyż w Niemczech nasi rodacy, już kilka metrów od przejścia granicznego, nagle zaczynają tego ograniczenia przestrzegać, i to bez żadnej reklamy i lasu przydrożnych radarów. Po prostu olewamy prawo. W Polsce.

Przestrzeganie przepisów to jeden problem. W naszym kraju zdecydowana większość ludzi uważa, że prawo ich nie dotyczy. Jeśli nie wierzycie, spróbujcie przejechać trasę Rawa Mazowiecka – Łódź z maksymalną dozwoloną prędkością. Choć najeżona radarami, nawet jeśli nie będziecie ani na chwilę zwalniać, zapewni wam niezapomniane wrażenia. Wyprzedzi was pewnie setka samochodów. Niektórzy może nawet będą na Was trąbić, nerwowo siedzieć Wam na zderzaku nim Was wyprzedzą, a nawet zajeżdżać Wam po wyprzedzeniu drogę i zmuszać do hamowania czy wyczyniać inne chamskie i niebezpieczne kretyństwa. Oczywiście jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy jest całkowita irracjonalność oznakowania dróg w Polsce, ale jest to tylko jedna i wcale nie najważniejsza przyczyna. Nauka łamania prawa, zarówno pisanego jak i moralnego, zaczyna się już od najmłodszych lat, choćby poprzez powszechne przyzwolenie na oszukiwania w szkole czy w religii, bo czym innym jest ściąganie lub spowiedź bez zamiaru poprawy.

Truizmem byłoby przypominanie, że to nie jazda z taką, a nie inną magiczną prędkością gwarantuje bezpieczeństwo, ale dostosowywanie stylu jazdy do warunków na drodze i przewidywanie możliwych zagrożeń. Co ciekawe, jak pokazały badania przeprowadzone przez niemieckich specjalistów w Szczecinie, winnymi szokującej dla sąsiadów zza Odry liczby poważnych wypadków na polskich przejściach dla pieszych są po równo piesi i kierujący pojazdami. Jak to obrazowo skomentowano – kierowcy jeżdżą jak debile, a piesi łażą jak ślepi. I chyba nie ma w tym ni cienia przesady. Sam wielokrotnie widziałem pieszych, nawet kobiety z małymi dziećmi w wózkach, wchodzące na pasy w ten sposób, by ostentacyjnie pokazać, iż nie patrzą na samochody, bo są na pasach. Przyczyny takich patologicznych zachowań to chyba jednak temat na osobne, długie rozważania, a może nawet poważne badania. Jest jednak jak jest.

Przy okazji ciekawy aspekt naszego prawa o ruchu drogowym:
  • Jazda z prędkością utrudniającą ruch innym kierującym art. 19 ust. 2 pkt 1. – dwa punkty karne i 50-200 zł
  • Przekroczenie dozwolonej prędkości o 11 do 20 km/h - art. 20 lub art. 31 ust. 1 pkt 1 albo § 27, § 31 lub § 81 ust. 1 i 2 [1] - dwa punkty karne i 50-100 zł

Biorąc pod uwagę, iż wysokość kary, jaka jest przewidziana za dany czyn, jest odzwierciedleniem zagrożenia, jakie według ustawodawcy czyn wywołuje, widać wyraźnie, iż jadąc trasą Rawa – Łódź, żeby już się trzymać jednego przykładu, dwukrotnie większe zagrożenie powodujemy jadąc zgodnie z przepisami o dopuszczalnej prędkości, ale jednocześnie ewidentnie utrudniając ruch „znakomitej” większości uczestników ruchu, niż przekraczając magiczną prędkość 50 km/h nawet nie o „zabójcze” 10 km/h, ale nawet o 200% tej reklamowanej wartości. O co więc tu naprawdę chodzi? Czy Ustawodawca sam wie o co mu chodzi?

Inna sprawa to fakt, że dla kierowcy TIR-a, który zarabia 5 tysięcy miesięcznie, mandat wysokości 100 czy 200 zł to… takie inteligentne niedomówienie. W niektórych krajach za przekroczenie dopuszczalnej prędkości o 30 km/h zabiera się prawo jazdy. Takie coś odstrasza dużo skuteczniej niż mandat, zwłaszcza ludzi, którym prawko jest niezbędne z powodów zawodowych. U nas jakoś nie ma woli politycznej, by to wprowadzić. Niektórzy politycy wręcz chwalą się tym, iż łamią przepisy, a skoro im wolno, to czemu nie Kowalskiemu. I tak od lat.

Genialność naszego prawodawcy jest powszechnie znana. Książki można o tym pisać. Przejdźmy więc do sprawy ważniejszej. Do tego, kto bzdury w telewizji emituje i na tym zarabia. I kto, pewnie w ramach swej „misji”, obok tej reklamy puszcza spoty, z których jasno wynika, że jeśli kupimy ten a ten model samochodu (oczywiście nazwy są coraz to inne), to możemy jeździć jak rajdowiec, nawet po mieście, bo zatrzymamy się zawsze na czas, dzięki genialnym hamulcom i cudownym systemom, których nazw nawet nie chce mi się przypominać. Ba, gdy przychodzi czas zimowy pojawiają się moje ulubione reklamy; opon zimowych, gdzie udowadnia się, że dzięki nim można się na drodze zachowywać jeszcze bardziej nieodpowiedzialnie niż w lecie. Wiele z nich korzysta nawet z motywu zatrzymywania się tuż przed pieszym. Większość ludzi to osobniki nienadzwyczajnie inteligentne. Nic więc dziwnego, że jeśli już się zrujnują na super furę z super tym i super tamtym, a w dodatku kupią super opony, to oczekują skuteczności z reklam, pod wpływem których tego zakupu dokonali i do tych właśnie reklam przywiązują wagę, a nie do nudnego gościa z reklamy „społecznej”.

Różne aspekty bzdurności tego spotu można by pewnie jeszcze trochę pociągnąć. Prawdziwy problem nie w tym, że infantylność naszej reklamy jest wielowymiarowa. Nawet gdyby nakręcono mądry, przekonujący film, do którego nie można się przyczepić, nic by to nie dało. Tu tkwi sęk. Jak uczy psychologia społeczna, reklamy tego typu trafiają tylko do ludzi, którzy myślą przyszłościowo. Nie mają więc w Polsce racji bytu. Gdyby nasze społeczeństwo nie było uwięzione w czasie teraźniejszym z domieszką negatywnej przeszłości, to przewidywałoby skutki i zachowywało się na drodze podobnie jak „normalne”. Tak jednak nie jest. Większość z nas, niczym więźniowie, żyje chwilą obecną, i choć przyczyny tego są tematem na całą książkę, to skutek jest taki, iż podobne reklamy nas nie dotkną, gdyż mówią o następstwach, o przyszłości. Porównajmy reklamy cudownych samochodów, opon i innych rzeczy – dotyczą czasu teraźniejszego – mam to auto – jestem lepszy. One nie używają czasu przyszłego. Mamy więc kwadraturę koła – reklama społeczna mówiąca o przyszłych skutkach może dotrzeć tylko do przyszłościowców, ale przyszłościowcom nie jest potrzebna, gdyż oni przewidują możliwe następstwa swych działań, a nawet działań innych, w tym nieodpowiedzialnych teraźniejszych.

Jedyne reklamy społeczne, które tak naprawdę mają sens, przynajmniej w pierwszym momencie ich rozpowszechniania, to reklamy informacyjne; niosące wiedzę, która z pewnych względów dotąd się nie upowszechniła. Potem jednak wiedza dociera do adresatów i dalsze ich kontynuowanie nie ma sensu. Chyba jednak nikt nie zaryzykuje tezy, że społeczeństwo polskie jest tak głupie, iż nie wie, że nadmierna prędkość zabija? Po co więc ta reklama?

Raz w telewizji widziałem symulator przeciążenia podczas wypadku. To po prostu fotel samochodowy przymocowany do wózka poruszającego na szynach po równi pochyłej. Delikwenta mającego poznać skutki wypadku sadza się na fotelu i przypina pasami bezpieczeństwa, po czym zwalnia wózek, który napędzany tylko siłą grawitacji rozpoczyna zjazd. W końcowym momencie ruchu delikwent ze swym fotelem ma prędkość 30 km/h i wtedy zatrzymują się w miejscu. Efekt szarpnięcia pasami, jak opisują ci, którzy to przeżyli, jest niezapomniany. I na pewno bardziej pozytywnie wpływa na przyszłe zachowania na drodze, niż podobne do opisanej reklamy. Można by coś takiego przewidzieć w trakcie szkolenia kierowców. Niestety takich symulatorów jest w Polsce niewiele, choć na pewno sprawiają, iż ci, którzy z nich skorzystali, będą jeździć ostrożniej. Brak pieniędzy. A na reklamy są. Nie będę już nawet wspominał o obowiązku jazdy na światłach, z którego urzędnicy się nie wycofali, choć nie przełożyło się to zwiększenie bezpieczeństwa, a na pewno przełożyło negatywnie na ekologię i finanse. Kraj Zulu Gula. A to tylko kolejny odcinek. Nowe codziennie. Nie u mnie. W realu.


Wasz Andrew

piątek, 29 listopada 2013

czwartek, 28 listopada 2013

środa, 27 listopada 2013

Wojownicy z Pendżabu

Dziś jeszcze jeden film z Mam talent. Zwrócił moją uwagę już dawno temu, więc skoro puściłem i inne, to i ten pokazuję. Dla mnie niesamowity i też daje do myślenia. Na wiele tematów. Warriors of Goja:

wtorek, 26 listopada 2013

Bezdomny, który skradł „Mam talent"

Znów muszę zrobić wyjątek od generalnej zasady nieumieszczania na blogu filmików z YouTube. Trafiłem na wyjątkowy temat. Warto obejrzeć od początku do końca i przeczytać całą historię życia tego zwycięzcy. Daje do myślenia. W wielu aspektach. No i można zawsze puścić młodym zbuntowanym, którzy uważają, że im źle...

poniedziałek, 25 listopada 2013

O miłości - różnie, przeróżnie

Okładka książki Na uwięzi. Ballada o miłości 

Na uwięzi

Ballada o miłości

Yukio Mishima


Tytuł oryginału: Gogo no Eikō. Shiosai
Tłumaczenie: Ariadna Demkowska-Bohdziewicz
Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy
Liczba stron: 265
 
 
 
Miłość, miłość, miłość. Jedno to krótkie, raptem sześcioliterowe i dwusylabowe, na pozór proste słowo zawiera w sobie tyle znaczeń. O miłości mówi się, pisze, czy rozmawia odkąd człowiek stworzył podwaliny swojej cywilizacji. Wyraz ten jednak mimo długotrwałych studiów, badań oraz dogłębnych analiz z pewnością nie odsłonił wszystkich treści, które w sobie kryje. Miłość to nadal pojęcie abstrakcyjne. Można co prawda sprowadzić ją wyłącznie do chemicznych przemian, zachodzących w mózgu, do fizycznego aktu rozkoszy, dzielonego przez dwójkę ludzi, czy do silnego przywiązania, ale całkowity sens pozostanie nieuchwytny i nie wyrażony. Obok prostych definicji i pojęć powstanie ziejąca pustką dziura, nicość, w którą klarować się będzie to co niedopowiedzianie, uproszczone, czy pominięte. Miłość, być może ze względu na tę skrywaną w sobie tajemnicę, jest także chętnie podejmowanym przez artystów tematem literackim. Ale przyznać trzeba, że nie jest to motyw łatwy, w starciu którym łatwo polec, wydając w efekcie dzieło płaskie i miałkie. By pisać o miłości wymagana jest nie lada odwaga, a tej z pewnością nie można odmówić japońskiemu pisarzowi, Yukio Mishimie (właściwie Kimitake Hiraoce).

Japoński literat to kolejny twórca z Kraju Kwitnącej Wyspy, z którego prozą postanowiłem się zmierzyć w ramach prób bliższego poznania dalekowschodniej literatury. I po raz kolejny, oprócz znakomitego dzieła, spotkałem niezwykłą osobę, której biografia jest równie intrygująca, co kreowana przez nią sztuka. Kimitake Hiraoka, urodzony w Tokio w 1925 roku w rodzinie dygnitarza rządowego, na kilka lat został odseparowany od najbliższych przez zaborczą babkę, która wychowywała chłopca samotnie, ograniczając jego kontakty z rówieśnikami. To właśnie babcia zaszczepiła w nim zainteresowanie literaturą – Kimitake czytywał zarówno klasykę japońską jak i światową. Powrót z izolacji nastąpił w wieku 12 lat, ale ojciec nie był zadowolony ze swojej latorośli, która znalazła się na łonie rodziny. Pragnąc wychować go w surowej wojskowej dyscyplinie nie akceptował silnego przywiązania do literatury. Kimitake uczęszczał do prestiżowej szkoły Gakushūin, gdzie współpracował ze stowarzyszeniem literackim. W efekcie w roku 1941 udało mu się zadebiutować opowiadaniem Las w Rozkwicie, które wydał pod pseudonimem Yukio Mishima, nie chcąc narażać się na gniew ojca. W roku 1945, symulując gruźlicę, wymigał się od służby wojskowej – w późniejszych latach traktował ten czyn jako największy błąd, jaki zdarzyło mu się popełnić w całym życiu. Kariera literacka Yukio Mishimy rozwijała się błyskawicznie – każde dzieło przyjmowane było z ogromnym poklaskiem, będąc niemal z miejsca tłumaczone na języki obce. Pod koniec życia Mishima zaangażował się w politykę, założył także militarne stowarzyszenie Tate-no-kai, czyli Towarzystwo Tarczy, które miało na cele wychowanie młodych ludzi w duchu bushidō, kodeksu samurajów. Mishima nie mógł pogodzić się z powojennym statusem Japonii, która była w pełni zależna od swojego najważniejszego sojusznika, USA. Pisarz bolał też nad tożsamością kulturową kraju, która bardzo szybko dewaluowała się na rzecz zachodnich wzorców życia. 25 listopada 1970 roku Mishima podjął desperacką próbę zmiany tego stanu rzeczy. Dostał się do bazy japońskich Sił Samoobrony, gdzie wygłosił żarliwy apel, wyzywając m.in. do zamachu stanu, przywrócenia władzy cesarskiej oraz zmiany militarnego statusu Japonii. Mowa została jednak skutecznie zagłuszona przez wojskowe helikoptery, a żaden ze słuchających go żołnierzy nie przyłączył się do buntu. Zrezygnowany Mishima, wzorem japońskich samurajów popełnił rytualne samobójstwo – seppuku.

Pobieżna notka biograficzna wyraźnie wskazuje na to, że Yukio Mishima bardzo poważnie traktował to co robił. Nie inaczej było z jego pisarstwem, z którym zapoznałem się za sprawą wydanego w 1972 roku przez PIW zbioru, w skład którego wchodzą powieści Na uwięzi oraz Ballada o miłości.

Pierwsza pozycja, Na uwięzi to historia skomplikowanej relacji, łączącej młodą wdowę Fusako, jej syna Noboru oraz marynarza Ryuji Tsukazakiego. Fusako to nadal atrakcyjna kobieta, mogąca pochwalić się pięknym oraz ponętnym ciałem, która jednak dba o dobro imię zmarłego męża. Swoje codzienne życie podporządkowuje pracy, polegającej na prowadzeniu luksusowego sklepu z zagraniczną odzieżą oraz wychowaniu jedynego syna. Wydaje się, że żadna z tych ról nie przynosi jej całkowitego spełnienia. Fusako przypomina nieco królewnę, która cierpliwie czeka na swojego bohatera, gotowego wyzwolić ją ze skorupy samotności. Kandydatem na wybawiciela zostaje przypadkowo poznany marynarz Ryuji Tsukazaki. Ten skryty w sobie oraz małomówny człowiek postanowił za młodu opuścić ląd, ze względu na żywioną do niego nienawiść. Twarda ziemia za sprawą spędzonego na niej życia, które spokojnie można porównać do pasma nieszczęść, kojarzy się Ryujiemu wyłącznie ze śmiercią, nędzą oraz cierpieniem. Z tego powodu wybrał egzystencję na morzu, które także nie wzbudza w nim ciepłych uczuć. Niewielki statek, będący pyłkiem wobec bezmiaru oceanicznych wód jawi się jako zamknięta, metalowa puszka, dryfująca na wzburzonych falach. Ryuji znosi pokornie trudy marynarskiego żywota, głęboko wierząc, że to właśnie na morzu przyjdzie mu dokonać rzeczy, która uczyni zeń bohatera. Ryuji jest przekonany, że przypadnie mu w udziale chwała, która w marzycielskich majakach wiąże się również z kobietą oraz śmiercią. Czy miłość, w pełni zresztą odwzajemniona, pozwoli, czy może uniemożliwi mu spełnienie tych rojeń?

Najciekawszą postacią powieści Na uwięzi jest syn Fusako, Noboru. To trzynastoletni chłopiec, nad wyraz dojrzały jak na swój młodzieńczy wiek. Czas spędza ze znajomymi, którzy wspólnie tworzą bandę. Nie jest to jednak zwykła banda małolatów, którzy wspólnie próbują zabić ciągle doskwierającą im nudę. Grupa przypomina bardziej intelektualny krąg, któremu przewodzi charyzmatyczny szef. Chłopcy wspólnie rozprawiają nad zbytecznością rodzaju ludzkiego, głęboko gardząc światem ludzi dorosłych, kojarzonym głównie z obłudą, fałszem oraz kolejnymi kłamstwami, które gęsto ścielą mało ambitną ścieżkę życia. Młodzi inteligenci, na co dzień zdolni uczniowie, postrzegani jako przyszłość narodu, kwiat młodzieży, nadzieja na przyszłość, etc. negują sens istnienia wierzących w nich ludzi. Na swój sposób, krok po kroku, starają się oni rozsadzać społeczny system od samych podstaw, poprzez odebranie mu racji bytu. Sam proces trwania, postrzegany jest jako niebezpieczeństwo – chaos egzystencji, plątanina przypadkowych ruchów, pierwotny strach i niepewność, w których należy się zanurzyć, które jednocześnie trzeba w pełni odsłonić i odkryć, by zredefiniować samo pojęcie bytu. Buntownicy, przekonani o własnej sile, racji i nieomylności nie są skorzy do wysłuchiwania jakichkolwiek rad starszych, których traktują jako ślepców, niewolników systemu bądź materialnych wartości, ewentualnie jako nieudaczników. Sami szkolą się w obojętności i nieczułości. Wewnętrzny ład oraz harmonię starają się osiągnąć poprzez odrzucenie gotowych i przyjętych wzorców. Z kolei pustkę, która zdaje się rządzić otaczającym światem młodzi ludzie pragną wypełnić czynami absolutnymi, nieodwracalnymi – gwałtem, rozbojem, morderstwem. Poczucie niekompletności rzeczywistości, metafizyczny brak wiąże się prawdopodobnie z pustką, jaka bez przerwy panuje w domu. Część chłopców pochodzi z zamożnych rodzin, w których rodzice własną obecność pragną zastąpić materialnymi uciechami, unikając realnego angażowania się w życie dorastających synów. W rezultacie młodzi bohaterowie Yukio Mishimy sprawiają wrażenie nietzschowskich nadludzi, którzy bezbrzeżnie gardzą moralnością dorosłych.

Sam tytuł powieści, Na uwięzi można zastosować jako klucz interpretacyjny tego ciekawego dzieła. Na uwięzi żyje Fusako, której ruchy krępuje niepokorny syn. W sposób niezwykle wyrafinowany jak na tak młody umysł, Noboru trzyma swoją rodzicielkę w swoistej klatce, której wyjścia zazdrośnie strzeże. Regularnie więziony jest również sam Noboru, który jako krnąbrne i nieposłuszne dziecko, często zostaje zamykany w swoim pokoju na klucz. Wreszcie Ryuji Tsukazaki popada w sidła nudnej i spokojnej egzystencji, którą stopniowo zaczyna prowadzić. Ponadto marynarz staje się niewolnikiem mitu, w którym uwięził go Noboru. Dla trzynastoletniego chłopca postać wilka morskiego nieodzownie kojarzy się z niezwykłymi przygodami, przeżywanymi na niespokojnym morzu. Stopniowa odkrywana prawda o życiu i osobie Ryujiego może okazać się bardzo rozczarowująca. Wreszcie więźniami są także młodzi ludzie, głoszący chęć destrukcji zastanego porządku rzeczy poprzez mimowolne zmuszanie się do negacji wszystkiego, wykluczającego możliwość kreacji jakichkolwiek wartości, stanowiących podwalinę dla nowej wizji świata.

Drugi z utworów zawartych w tomie, Ballada o miłości, jest dokładnie tym, na co wskazuje tytuł. Krótka powieść to piękna baśń, czy też ballada o niewinnej i szczerej miłości dwojga młodych ludzi. Jak w każdym tekście o nieszczęśliwych kochankach, niegasnące uczucie musi przejść odpowiednie próby, które poświadczą o jego sile i autentyczności, a w przypadku pomyślnego zakończenia testu również wzmocnią je i scementują.

Shinji Kubo, osiemnastoletni mieszkaniec wyspy Uta-jima jest biednym rybakiem, który wspiera swoją matkę, łączącą samotne wychowanie dwójki synów z pracą poławiaczki pereł. Ojciec Shinjiego zginął w ostatnim roku wojny na statku, który został zbombardowany przez amerykański samolot. Pewnego dnia na Wyspę Pieśni przybywa tajemnicza, olśniewająco piękna dziewczyna o imieniu Hatsue. Kiedy okazuje się, że jest to córka lokalnego bogacza, Terukichiego Miyata, Shinji traci nadzieję, że uda mu się kiedykolwiek zwrócić uwagę tej cudnej istoty. Ale przewrotny los wyraźnie chce zapleść ze sobą losy tych dwojga ludzi. Na przeszkodzie stoją jednak Yasuo Kawamoto, potomek jednej z bardziej wpływowych rodzin na wyspie, liczący na rękę Hatsue oraz Chiyoko, córka latarnika, żywiąca gorące uczucie względem Shinjiego. Skomplikowana miłosna figura stanie się pretekstem do przedstawienia pięknej, miłosnej historii.

Tak jak wspomniałem, utwór Yukio Mishimy żywo kojarzy się z baśnią. Pojawia się motyw zakochanych bez pamięci ludzi, miłości których starają się przeciwstawić złe moce, reprezentowane przez zazdrosnych Chiyoko i Yasuo oraz surowego ojca Hatsue, który w Shinjim widzi jedynie biednego jak mysz kościelna młokosa, dybiącego na cnotę córki. Sceneria, w której rozgrywa się cały miłosny dramat została odtworzona z niezwykłym pietyzmem oraz starannością. W tekście pojawiają się plastyczne obrazy, które jak żywo kojarzą się z malowaniem słowem. Miłosne uniesienia harmonijnie przeplatają się ze znakomitymi opisami przyrody, która również zdaje się sprzyjać młodym kochankom. Nawet pora na amory jest odpowiednia, bowiem na urokliwej Wyspie Pieśni gości właśnie budząca wszystko do życia wiosna. W efekcie końcowym, Yukio Mishima serwuje czytelnikowi budującą historię trwałości uczucia, które jeśli jest wystarczająco silne i autentyczne, przetrwa nawet największe zawirowania.

Zbiór japońskiego pisarza, który na polskim rynku możemy przeczytać dzięki Państwowemu Instytutowi Wydawniczemu, jako całość prezentuje się wybornie. Stosunkowo lekka i bardzo optymistyczna Ballada o miłości wyraźnie kontrastuje, a równocześnie ciekawie współgra z mrocznym oraz smutnym dziełem Na uwięzi. W obu utworach Mishima poruszył tematy, które żywo go interesowały. Na uwięzi, lektura zdecydowanie trudniejsza, ze względu na ukazaną w niej bezwzględność i brutalność, żywo kojarzy się z fascynacją tematem śmierci. W obu pozycjach nie brakuje także oczarowania cielesnością. W powieści Na uwięzi znajduje się niezwykły, wręcz poetycki opis stosunku między Fusako i Ryujim. Autor pisze o seksie przy użyciu zdań, za sprawą których kopulacja jawi się jako niebywały akt, ocierający się wręcz o cud, scalenia się ze sobą dwóch ciał. W powieści Ballada o miłości Mishima ogromną wagę przywiązuje do uważnego zaprezentowania czytelnikowi fizycznego piękna zarówno Hatsue jak i Shinjiego.

Ponadto Na uwięzi podobnie jak dzieła Tanizakiego, z którymi miałem przyjemność się zetknąć, charakteryzuje się otwartym zakończeniem. Fabuła powieści urywa się w momencie, kiedy akcja zostaje postawiona na ostrzu noża, tuż przed dokonaniem się rzeczy ostatecznych, przesądzających jednoznacznie o wymowie utworu. Poprzez taki zabieg nie możemy pozwolić sobie na pełną ocenę postępowania bohaterów, bowiem nie wiemy, czy w ostatniej chwili nie zdecydowali się oni wycofać z wcześniej powziętych zamiarów. Z tego też względu Na uwięzi nie posiada wyraźnie zarysowanej pointy. Nie brakuje za to ciekawych przemyśleń oraz mądrości, które są porozsypywane po całej powieści, niczym grzyby na leśnej ścieżce.

O czytelnikach (kryminałów i kryminałków)



Co się zaś tyczy […] tłuszczy czytającej gazety, to łatwo byle czym schlebić jej gustom, byle było to dostatecznie krwawe. Atoli umysł o pewnej wrażliwości wymaga czegoś więcej.


Syreni śpiew Val McDermid

niedziela, 24 listopada 2013

O PRL i RP



Bo w imię czego mam być solidarny z jakąś tam Polską? Z Peerelem mogłem być. Dał pracę, dach nad głową i miliony dziewczyn, które nie zaglądały ci w kieszeń, bo wszyscy mieli z grubsza po równo.

Dobry powód, by zabijać Artur Baniewicz

sobota, 23 listopada 2013

O ślubnym kobiercu




Większość facetów żeni się z kurwami. Myślisz, że po co dziewczynie ślub? Żeby ją miał kto dymać? (…) Dla forsy, frajerze. Żona sprzedaje się ryczałtem, kurwa na akord. To cała różnica.

Dobry powód, by zabijać Artur Baniewicz

piątek, 22 listopada 2013

O nowym patriotyzmie



Właśnie to mnie w tej nowej Polsce wkurwia: że dobry Polak to taki, co pół życia ma siedzieć za granicą, znać angielski i płakać po WTC. Że o wolności, suwerenności i takich tam najgłośniej krzyczą faceci z prostym przepisem na życie: załapać się do roboty płatnej w euro, mieć podwójne obywatelstwo i dzieci na Harvardzie.


Dobry powód, by zabijać Artur Baniewicz

czwartek, 21 listopada 2013

Fascynujący początek





Val McDermid

Syreni śpiew

tytuł oryginału: The Mermaids Singing
tłumaczenie: Kamil Lesiew
seria/cykl wydawniczy: Tony Hill / Carol Jordan*
wydawnictwo: Prószyński i S-ka 2011

Choć w kolejce czeka nowy Zimbardo i listopadowa lektura mojego DKK**, przypadkowo napotkania i przeczytana szósta odsłona cyklu powieściowego o profilerze Tonym Hillu i policjantce Carol Jordan pióra szkockiej pisarki Val McDermid, czyli Gorączka kości, tak mi się spodobała, że postanowiłem chwycić wpierw za książkę, która tę serię otwiera. Decyzja ta przyszła mi tym łatwiej, iż Gorączkę wręcz połknąłem, więc miałem nadzieję, iż i ta lektura też nie zabierze mi zbyt wiele czasu.

W fikcyjnym mieście Bradfield w Yorkshire w północno-wschodniej Anglii dochodzi do brutalnych zabójstw. Jak to w kryminale. Ofiarami są mężczyźni, co już rzadziej spotykane. Policja początkowo nie dopuszcza do siebie myśli, iż za wszystkie morderstwa odpowiada ten sam sprawca. Pikanterii dodaje sprawie fakt, iż zwłoki są znajdowane w dzielnicach czerwonych latarni, w dodatku w rejonach zdominowanych przez homoseksualistów obu płci, co sprawia, że gdy media dowiadują się o istnieniu seryjnego mordercy, dają mu ksywkę Homobójcy, co jeszcze podsyca medialną, a co za tym idzie i społeczną gorączkę.

Zbrodnie zbiegają się w czasie z momentem, w którym władze dochodzą do wniosku, iż należy wzorem USA wspomóc piony zwalczające najcięższe rodzaje przestępstw psychologami specjalizującym się w tworzeniu profili psychologicznych sprawców. To powoduje, iż w śledztwo zostaje włączony Tony Hill, wybitny specjalista od mrocznych umysłów. Z tego, co wcześniej napisałem, nietrudno się domyślić, iż w ramach postępowania zmierzającego do wykrycia seryjnego zabójcy zetknie się on z piękną, no bo jakżeby inaczej, policjantką Carol Jordan, i że nie będzie to tylko służbowa znajomość. Szczegółów tego wątku oczywiście nie zdradzę, podobnie jak schematu fabuły, która jest jednym z wielu atutów powieści.

Podoba mi się styl tej szkockiej pisarki. Pomimo tematyki i mrocznego nastroju lekki, sprawiający, iż jej książki dosłownie mnie wciągają. Akcja jest wartka, urozmaicona niespodziewanymi zwrotami, o zmiennym tempie; nie brak i długich fragmentów, gdzie pozornie nic się nie dzieje. I tu ciekawa cecha prozy McDermid. Te fałszywe zatrzymania wcale nie są mniej intrygujące. Parafrazując słowa profesora Starowicza o seksie, można powiedzieć, że najważniejsze dzieje się w głowie. A właściwie w głowach; bohaterów i czytelnika. W przeciwieństwie do wielu innych autorów Val McDermid pięknie łączy akcję, refleksję i opisy. Wydaje się, iż nie ma żadnych niechcianych dysonansów między nimi. Czasami nawet, gdy w konkretach nic się nie dzieje, wtedy właśnie odnosimy wrażenie, iż przeznaczenia pędzą na złamanie karku. To niezwykle rzadka umiejętność, ale by ją docenić trzeba mieć albo wyobraźnię, albo przeżyć kiedyś choć jeden taki moment.

Mocną stroną książki jest niepowtarzalny klimat; tej części Wielkiej Brytanii, pracy w policji, pracy w mediach, środowiska gejów i lesbijek. Wszystkie te koloryty pisarka oddaje z wielkim wyczuciem, zarazem podkreślając ich odmienność i to, jak zlewają się, oczywiście wraz z jeszcze innymi, w jeden system naczyń połączonych zwany społeczeństwem. Postacie wydają mi się, wbrew zdaniom niektórych krytyków, odmalowane plastycznie i dość dogłębnie, raczej nawet ze wskazaniem na psychikę, niż zewnętrzność. Interakcje nietypowych osobowości, a w szczególności związek wiodącej pary głównych postaci, bardzo nietuzinkowych, jest odmalowany z urzekającą wrażliwością. Pięknie jest ukazana waga jaką, zwłaszcza w takich znajomościach, odgrywa początek. Czas, gdy dwie skomplikowane natury próbują się poznać, a te ich spotkania przypominają pierwszy kontakt dwóch jeży.

Jednym z wiodących wątków jest temat środowiska homoseksualnego na Wyspach i jego stosunku do reszty społeczeństwa oraz vice versa, ale nie brak i innych elementów tła społecznego, jak wewnętrzne stosunki w policji, układy policji i władzy czy seksizm. Oczywiście nie są one aż tak wyeksponowane, jak w szwedzkim kanonie kryminału społecznego, ale jednak wyraźnie widoczne. Wszystko, choć idealnie wplecione w inne aspekty powieści, podporządkowane jest wiodącej zagadce kryminalnej. Złote pytania kryminalistyki; co, gdzie, kiedy, jak, czym, dlaczego, kto? One to napędzają czytelnika, powieść i jej główne postaci. Za wyjątkiem mordercy i ofiar oczywiście. Mamy więc, wbrew niektórym ocenom, do czynienia z klasycznym kryminałem z silnym dodatkiem warstwy psychologicznej. Wbrew części recenzentów nie widzę tu podobieństwa do seriali typu CSI, które są beznadziejne już choćby tylko z tego powodu, iż zafiksowały się na wybranej metodzie rozwiązywania zagadek kryminalnych. Niestety, niektórzy naukowcy i śledczy też wpadają w tę infantylną pułapkę, co w życiu i w rzeczywistym świecie miewa skutki wręcz tragiczne. McDermid unika tego potrzasku i wyraźnie ukazuje, iż tylko racjonalne korzystanie z wszystkich dostępnych środków, od zbierania i interpretowania śladów materialnych, przez umiejętne korzystanie ze źródeł osobowych, po osiągnięcia nauk ścisłych (choćby matematyka) i psychologii daje możliwość ujęcia również co bardziej inteligentnych przestępców. Smakosze i znawcy gatunku znajdą wiele perełek w przebiegu procesu wykrywczego w Syrenim śpiewie, choć trzeba przyznać, że powieść wciąga całościowo i trudniej wychwycić ewentualnie błędy, jeśli takie istnieją. Ja ich nie zauważyłem.

Nie jest to książka, która by mogła aspirować do literackiego Nobla, to oczywiste. Jednak jako kryminał jest świetna. Z drugiej strony rzecz rozpatrując, pewne jej wielkie atuty są zarazem poważnymi wadami. Skomplikowana zasadzka głównej osi fabuły, która wywiedzie w pole chyba każdego czytelnika, i wynikające z niej niespodziane zakończenie, sprawiają, iż to lektura chyba nieco jednorazowa. Również ciekawostki, których w książce sporo, pewnikiem nie będą już zaletą, gdybyśmy chcieli sięgnąć po tę lekturę po raz drugi. Jako jednorazowa, krwawa i interesująca perełka kryminału, stanowi świetną propozycję dla wszystkich szukających dobrej rozrywki, choć na pewno nie śmiechu.

Syreni śpiew w części recenzji, pomimo ogólnej przychylnej oceny, spotyka się z pewnymi zarzutami. Ich różnorodność wynika chyba z tego, że autorzy krytykują najczęściej to, co nie odpowiada ich z góry założonym oczekiwaniom. Nie można w kryminale szukać tego, czego w podręczniku psychiatrii lub psychologii, romansie, sensacji i thrillerze, i to w dodatku jednocześnie. Najbardziej zaś ubawiła mnie opinia, której fragment zacytuję, litościwie pomijając nazwisko krytyka:

Jedynym grzeszkiem szkockiej autorki jest stereotypowość w ukazaniu środowiska homoseksualnego. W powieści ze świecą możemy szukać neutralnie ukazanego geja – wydaje się, że pisarka zbierając materiały do książki nie zagłębiła środowiska mniejszości seksualnej, ale bazowała na powszechnych, rozpropagowanych, stereotypowych opiniach, przesiąkniętych wrogością i niechęcią.

Chciałbym zobaczyć minę tej recenzentki, gdy się w końcu dowie, że autorka jest od wieków zadeklarowaną i praktykującą lesbijką. Wiem, że nie jest w dobrym tonie ukazywać błędy kolegów po piórze, ale czasami trzeba wybrać właśnie taką drogę; drogę mniejszego zła. Ta wpadka idealnie pokazuje najczęściej popełniany przez krytyków błąd – zamiast smakować każde nowe dzieło niczym nieznaną orientalną potrawę i odkrywać szukając nowego piękna, szuka się znanych smaków, które kiedyś się polubiło, lub, co jeszcze gorsze, takich smaków się wymaga. Właśnie po to, by pokazać, czym grozi takie podejście, skorzystałem z fragmentu cudzej recenzji.

Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak zachęcić do lektury Syreniego śpiewu nie tylko miłośników kryminałów, ale wszystkich szukających dobrej, dającej do myślenia lektury, będącej jednak przede wszystkim mocną, ale jednak rozrywką, i mieć nadzieję, że druga część perypetii sympatycznej pary głównych bohaterów będzie równie udana, co pierwsza.


Wasz Andrew


* seria Tony Hill & Carol Jordan

  1. 1995 - The Mermaids Singing (wyd. pol. pt. Syreni śpiew, przekł. Magdalena Jędrzejak, Otwock 2005, II wyd. Warszawa 2011)
  2. 1997 - The Wire in the Blood (wyd. pol. pt. Krwawiąca blizna, przekł. Magdalena Jędrzejak, Otwock 2005, II wyd. Warszawa 2011)
  3. 2002 - The Last Temptation (wyd. pol. pt. Ostatnie kuszenie, przekł. Maciejka Mazan, Warszawa 2012)
  4. 2004 - The Torment of Others (wyd. pol. pt. Żądza krwi, przekł. Tomasz Wilusz, Warszawa 2012)
  5. 2007 - Beneath the Bleeding (wyd. pol. pt. Trujący ogród, przekł. Katarzyna Kasterka, Warszawa 2013)
  6. 2009 - The Fever of the Bone (wyd. pol. pt. Gorączka kości, przekł. Kamil Lesiew, Warszawa 2010)
  7. 2011 - The Retribution (wyd. pol. pt. Odpłata, przekł. Jan Hensel, Warszawa 2013)
  8. 2013 - Cross and Burn
** Dyskusyjny Klub Książki

środa, 20 listopada 2013

Rzeczy trudne i niewygodne

Okładka książki Cienie i ślady 

Cienie i ślady

Bogdan Białek

Wydawnictwo: Charaktery
Liczba stron: 260
 
 
 
 


Są w naszym kraju kwestie, w przypadku których zabieraniu głosu na ich temat wymaga od zainteresowanego ogromnego wyczucia, porównywalnego wręcz do wyostrzonego zmysłu równowagi, umożliwiającego balansowanie na cieniutkiej linie, zawieszonej nad bezdenną przepaścią. Aby nie być gołosłownym, jako przykład można przytoczyć próby otwartej dyskusji na temat polskiego antysemityzmu, które mogą zakończyć się masową histerią. Wystarczy spojrzeć na podejście współczesnych Polaków do zbrodni popełnionej w Jedwabnem, żeby dobitnie przekonać się jak czarną breją, lepką od kłamstw i pokrętnych tłumaczeń jest nasz stosunek do Żydów. W przepastnych trzewiach Internetu można nawet doszukać się publikacji, które wyjaśniają, że Polacy nie mogli spalić żywcem w stodole ponad 300 Żydów, ponieważ w okresie wojennym nie posiadali niezbędnych zapasów benzyny. Mimo, że wina i udział polskich obywateli została udowodniona, cały czas próbuje się zaprzeczać rzeczywistości, traktując fakty jako kalumnie, prowokacje, oszczerstwa siane i propagowane przez wrogie siły, mające na celu rozbicie dumnego i szlachetnego narodu polskiego. Obraz Polaka w czasie II wojny światowej to wciąż schemat Polak-ofiara. Jako naród nie jesteśmy jeszcze dostatecznie dojrzali, żeby z pokorą przyjąć do wiadomości, że oprócz bohaterów, którzy dzielnie walczyli z niemieckim okupantem, czy z narażeniem życia starali się ocalić Żydów, istnieli także Polacy-oprawcy, którzy m.in. dopuszczali się zbrodni na Narodzie wybranym oraz rodakach, podejrzanych o pomoc Żydom. W powszechnej świadomości, od zawsze oprawcami byli Niemcy, naziści, hitlerowcy, czyli ludzie z drugiej strony barykady. Jakież zdziwienie moglibyśmy zatem przeżyć, goszcząc w waszyngtońskim Muzeum Holocaustu, w którym ekspozycja dotycząca męczeństwa Żydów zakończona jest wspomnieniem Kielc i datą 4 lipca 1946 roku. To właśnie tego dnia w Rzeczypospolitej Polskiej, przemianowanej później na Polską Rzeczpospolitą Ludową, a więc kraju niepodległym, chociaż na pewno nie wolnym doszło do ostatniego zbrodniczego aktu na społeczności żydowskiej. Niedługo po wojnie do Kielc powróciło około 200 Żydów (przed wojną stanowili oni ok. 30 % mieszkańców, Niemcy wymordowali niemal wszystkich) z zamiarem wyemigrowania do Palestyny. Feralnego dnia 4 lipca 1946 roku zaginął chrześcijański chłopiec. W mieście natychmiast rozsiano plotkę, że został on porwany przez Żydów, którzy zamierzali użyć jego krwi do zrobienia macy. Na tę wieść wzburzony, rozszalały motłoch, żądny krwi i ofiar wybiegł na ulicę w poszukiwaniu Żydów. Bilans ofiar to 42 żydowskich istnień. Chłopiec odnalazł się kilka dni później w jednej z pobliskich wsi.

Właśnie temu straszliwemu wydarzeniu jest poświęcona pierwsza część książki Cienie i ślady, zawierająca wybrane przez Piotra Żaka teksty, publikacje oraz wystąpienia Bogdana Białka, polskiego dziennikarza, psychologa, redaktora czasopisma Charaktery oraz aktywisty społecznego. Pan Białek od wielu lat działa na rzecz pojednania polsko-żydowskiego oraz chrześcijańsko-żydowskiego. Można pokusić się o stwierdzenie, że jego misja rozpoczęła się właśnie od Kielc, od przypomnienia, co wydarzyło się w tym mieście tuż po wojnie, jak okrutnie zostali potraktowani Żydzi, ofiary Holocaustu przez Polaków, również ofiary niemieckich oprawców. Białek notorycznie przypomina nam Polakom bardzo trudną prawdę – że niektórzy z nas mordowali, a myśmy zwyczajnie milczeli. Na powierzchnię zostają wyłowione bardzo niewygodne fakty, dotyczące przede wszystkim solidarnego milczenia na temat kieleckiego pogromu. Nie wspominała o nim ani komunistyczna władza, ani kościół katolicki, ani szarzy obywatele. Do roku 1981, kiedy to w trakcie festiwalu Solidarności Białek zorganizował upamiętnienie krwawej masakry, sprawa mordu dokonanego na 42 Żydach praktycznie nie istniała w świadomości społecznej ani kielczan, ani Polaków. Teksty, które rozciągają się na przestrzeni kilkunastu lat pozwalają śledzić zmianę stosunku kielczan oraz Polaków do tego tragicznego wydarzenia. W latach ’80 żywe było przekonanie, że za mord na Żydach odpowiedzialna była komunistyczna władza, która podjudziła tłum do popełnienia tak niegodziwych czynów. Hołd złożony żydowskim ofiarom był bardziej antykomunistyczną manifestacją niż wynikiem zadumy i refleksji nad dokonaną przez Polaków zbrodnią. Tak naprawdę dopiero na przełomie XX i XXI wieku w wyniku długotrwałych, sukcesywnych oraz mozolnych wysiłków Bogdana Białka pogrom kielecki zaczął mienić się pełną paletą barw, wywołując całą gamę uczuć. Zdarzenie to stało się przedmiotem żywych dyskusji, a jego coroczne wspomnienie okazją do przemyśleń, choćby na temat skomplikowanej i nieodgadnionej natury ludzkiej.

W swoich tekstach Bogdan Białek uświadamia nam, że głośne, zdecydowane i otwarte mówienie o sprawach trudnych jest kluczem do budowy rzetelnego i wiarygodnego obrazu przeszłości, w którym nie będzie polskich obozów koncentracyjnych. Ale obok niemieckich obozów zagłady współistnieć muszą także polscy kolaboranci, czy polscy antysemici, pomagający w unicestwieniu Żydów. Białek przekonuje, że nie da się malować czarno-białego obrazu historii, w którym dokonuje się prostego podziału na ofiarę oraz oprawcę. Nie można ukrywać ciemnych plam, tj. przewinień oraz grzechów, których dopuszczali się także polscy obywatele. Oczywiście odgrzebywanie o tego typu spraw jest trudne i niewygodne, ale rany muszą być rozdrapywane, by w ich miejsce nie pojawiły się blizny niepamięci. Równie istotne jest uzmysłowienie sobie faktu, że my, tj. współcześni obywatele nie jesteśmy odpowiedzialni za zbrodnie dokonane przez naszych przodków, ale winniśmy za to strzec pamięci o tych tragicznych wydarzeniach, tak by nigdy się one nie powtórzyły.

Książka Bogdana Białka to także piękna lekcja na temat szeroko rozumianej różnorodności, m.in. kulturowej. Autor wspomina o konieczności uzmysłowienia sobie faktu, że każda kultura jest po prostu inna, ani lepsza, ani gorsza od naszej. Akceptacja tego faktu pozwala uniknąć wartościowania, od którego niedaleko jest do rywalizacji, od której już tylko o krok znajduje się walka. Pozwalając innym ludziom wyrażać siebie, nie próbując wtłoczyć ich w gotowe wzorce, wciskać w ciasne ramy norm, możemy stać się o wiele bogatsi w doświadczenie, czy życiową mądrość, oferowane przez różne kultury.

Białek serwuje także ciekawe uwagi na temat dość popularnych ostatnimi czasy festiwali kultury żydowskiej. Autor podkreśla, że często mamy do czynienia z pamięcią odrębności. Część inicjatyw tego typu zamiast zbliżać, pogłębia jedynie dystans pomiędzy oboma narodami, ukazując Żydów jako zupełnie obcą nację, z własną, odrębną tradycją, pomijając wzajemne przenikanie się historii Polaków oraz Żydów. Nie wspomina się, że Żydzi byli częścią społecznego krajobrazu przedwojennej Polski, panuje także zaskakujące milczenie na temat Holocaustu.  Budowany jest więc niepełny, a przez to fałszywy obraz, na którym Żydzi mienią się bardziej jako ciekawostka folklorystyczna niż żywy naród, ludzie z krwi i kości, którzy przez tyle lat zamieszkiwali nasze ziemie.

Książka Cienie i ślady zawiera także interesujące rozmowy, przeprowadzone przez Bogdana Białka z różnymi, niezwykłymi osobistościami polskiej kultury oraz nauki. Dzięki nim możemy bliżej poznać sylwetkę Marka Edelmana i przekonać się, co miał na myśli legendarny przywódca powstania z getcie warszawskim, mówiąc, że ludzie pozbawieni chęci czynienia zła, to jednostki zmutowane. Pani Barbara Engelking-Boni przybliży czytelnikowi wciąż niewyjaśniony i nie do końca poznany obraz wsi polskiej w okresie II wojny światowej. Buddysta Andrzej B. Krajewski obedrze zło z boskich szat, zdradzi także receptę na odnalezienie wyciszenia na oświęcimskiej ziemi. Duchowny Michael Lapsley, działający w RPA poruszy kwestie apartheidu, który tak tragicznie podzielił południowoafrykańskie społeczeństwo, którego skutki odczuwalne są do dziś. Czytelnicy będą mogli także spotkać się z legendą polskiego oraz światowego reportażu, tłumaczem kultur, Ryszardem Kapuścińskim. Moją uwagę zwrócił również wywiad przeprowadzony z profesorem Aleksym Awdiejewem, z którego dowiedziałem się, dlaczego rodziny nic nie jest w stanie zastąpić. Michał Płoski w pięknych słowach przypomniał, że ludzie wiary powinni wskazywać i wyszukiwać grzechu przede wszystkim w sobie samym, a nasz katolicyzm nie powinien być ostentacyjnym szyldem, zadaniem którego byłaby reklama nas samym, jako jednostek zdecydowanie lepszych od innych.

Reasumując, książka Cienie i ślady to bardzo różnorodna lektura, którą cechuje przede wszystkim ogromna dojrzałość autora. Bogdan Białek jawi się na jej podstawie jako pełnoprawny człowiek, świadomy faktu, że jego egzystencja podporządkowana jest przede wszystkim służbie drugiemu człowiekowi, walce o jego godność, o okazywanie mu należytego szacunku. Jako działacz na rzecz pojednania polsko-żydowskiego Białek jest osobnikiem, który w kontakcie z innym, a więc kimś obcym i nieznanym, nie stara się wyszukiwać dzielących ich różnic. Zamiast tego w każdym stara się dostrzec pobratymca, który oczekuje zrozumienia, pokojowego współżycia. Autor zdaje się być żywym symbolem i uosobieniem dialogu. Natomiast poprzez swoją pracę reporterską, Bogdan Białek prezentuje się jako dziennikarz rzetelny i dociekliwy, który swoim rozmówcom lubi stawiać pytania o rzeczy fundamentalne – czym jest mądrość, na czym polega miłość, co to jest zło i na podstawie jakich mechanizmów funkcjonuje, jak żyć. Wydaje mi się, że Białek ma czelność poruszać tego typu kwestie, bo doskonale wie, że jego interlokutorzy to osoby inteligentne, które będą wzbraniać się przed podaniem ścisłych, gotowych i hermetycznych definicji. W ten sposób wybitni intelektualiści, znawcy kultury, czy psychiki ludzkiej, mimo sukcesów osiąganych na wielu polach prowadzonej przez siebie działalności, pozostają ludźmi skromnymi, świadomymi własnych ograniczeń i niewiedzy, z pokorą podchodzącymi do zjawisk, które starają się zbadać, poznać, czy opisać. Odnoszę wrażenie, że w ten sposób Bogdan Białek uczy swoich czytelników, na czym polega istota człowieczeństwa. Ludzie prawdziwie wielcy, wybitni nigdy nie pozwolą traktować siebie jako mistrzów, czy nauczycieli. To jednostki, które chętnie dzielą się zdobytą wiedzą, doświadczeniem, ale które równie skore są do dalszej nauki, czy czerpania mądrości od innych. To także ludzie, którzy nie lubią pouczać, wskazywać na gotowe rozwiązania, którzy źle się czują w roli przewodników, prowadzących innych utartymi i dobrze znanymi szlakami.  Jestem przekonany, że jednym z takich osobników jest także Bogdan Białek.

Książkę przeczytałem dzięki uprzejmości portalu:

Czytanie nie szkodzi

oraz wydawnictwa:

Wydawnictwo Charaktery




O Solidarności



…przecież to fundament naszego nowego ustroju. Wydrzyj innym, ile dasz radę i ani grosza mniej. Do tego się sprowadza kapitalizm. Aż wierzyć się nie chce, że ci, co nas w to wpakowali, nazwali się Solidarność i nikt ze śmiechu nie umarł. Chcesz, bym się poświęcał dla narodu, który był tak durny, że się na to nabrał?

Dobry powód, by zabijać Artur Baniewicz

wtorek, 19 listopada 2013

O Ojczyźnie




W szkołach uczą, że nie ma niczego ważniejszego od ojczyzny. To znaczy: za naszych czasów uczyli. Bo teraz to już nawet nie wiem… A potem dorastasz i widzisz, że to jednokierunkowy układ. Że matka-ojczyzna ani nie kocha, ani się nawet nie interesuje. Że sprzeda takiego frajera za parę dolców pierwszemu z brzegu cudzoziemcowi.

Dobry powód, by zabijać Artur Baniewicz

poniedziałek, 18 listopada 2013

M jak miłość w bewupie*





Artur Baniewicz

Dobry powód, by zabijać

wydawnictwo: W.A.B. 2005

W październiku lekturą „obowiązkową”, w oddziale DKK do którego przynależę, była powieść Artura Baniewicza Dobry powód, by zabijać. Dotąd nie miałem do czynienia z prozą tego autora, lecz pozytywne opinie, jakie zebrały jego wcześniejsze powieści fantasy, dawały nadzieję na dobrą lekturę.

Pierwszym zgrzytem jest sama okładka, w moim odczuciu wyraźnie kiczowata i odwołująca się do niskich instynktów. Widzimy na niej zlepek dwóch lub trzech zdjęć ukazujących dwa elementy, które zawsze kojarzą się z dobrą sprzedażą, czyli broń palną symbolizującą przemoc oraz popiersie obnażonej kobiety w czymś w rodzaju ekstazy. Niestety, pani grafik (Magdalena Podgórska-Bartkiewicz) nie wykazała się odwagą i konsekwencją, i nie pokazała tego, co naprawdę kusi większość facetów, co sprawia, iż kalendarze wiszące we wszystkich warsztatach mechanicznych naszej sfery kulturowej wyglądają tak podobnie. Nie wspominam o wrażeniach, jakie taka grafika wywiera na potencjalnej czytelniczce.

Nico zniesmaczony okładką, przypominającą pierwszą stronę brukowca, rozpocząłem lekturę mając nadzieję, iż front to chwyt marketingowy, tani bo tani, ale niekoniecznie mający przełożenie na treść książki. W pierwszej chwili, gdy tylko zacząłem czytać, miałem wrażenie, iż trafiłem na prawdziwą perełkę. Polska baza wojskowa sił pokojowych w Turkmenii. Terroryści w okolicy. Grupa spiskowców wewnątrz bazy planująca kradzież amunicji i sprzedanie jej wrogowi. Ciekawy pomysł na powieść wypełniającą pustkę, jaką mamy w naszej literaturze. Brak bowiem dotąd dobrej prozy z pogranicza sensacji i wojny, której fabuła umiejscowiona byłaby w poperelowskiej polskiej rzeczywistości. Jak dotąd nie mamy wciąż w ogóle polskiej powieści wojennej, która mogłaby przebić fenomen Czterech Pancernych, choć od zmiany ustroju minęły już pokolenia.

Był taki moment, gdy myślałem, iż to jest to! Lecz to była tylko chwila. Fabuła okazała się mocno naciągana, wręcz nierealna. A styl…

No właśnie. Z tym to już naprawdę ciekawa sprawa. Gdyby losowo wyciąć niezbyt długie fragmenty z książki i rozdać ludziom do przeczytania, w co drugim pewnie przypadku wrażenia byłyby całkiem pozytywne. Kończą się jednak po złożeniu tych kawałków w całość. Chwile świetnie zapowiadającej się akcji są przerywane niekończącymi się refleksjami głównego bohatera, który jest zarazem narratorem. Ba, nie tylko rozmyślaniami, ale nawet dialogami. Mielenie jęzorem i tasiemcowe rozważania w czasie, gdy toczy się walka o życie, kojarzą mi się tylko z jednym – z brazilianą i innymi telenowelami. Nie wiem, czy autor kiedykolwiek był w prawdziwym wojsku, czy kiedykolwiek stoczył choćby zwykłą podwórkową walkę na serio. Ważne jest to, że wygląda z jego powieści, jakby takie doświadczenia były mu najzupełniej obce, a w dodatku, co jest jeszcze gorsze, jakby takie przejścia przekraczały możliwości jego wyobraźni. Tego się nawet nie da opisać, to trzeba samemu przeczytać.

Niestety, jak ukazał nasz (czyli klubowiczów DKK) przykład, tylko niewielu jest w stanie ukończyć tę lekturę. W naszym klubie sztuki tej dokonało trzydzieści procent śmiałków. Padały nawet propozycje, by recenzję z tego dzieła nazwać "Baniewicz do bani", lecz uważam, iż nie można oceniać pisarza po jednej powieści. Każdą książkę należy wartościować niezależnie od dotychczasowego dorobku autora. Z podpowiedzi tych więc nie skorzystałem.

O błędach merytorycznych, takich jak nierealne skutki użycia broni czy nieodróżnianie karabinu od karabinku, co jest tym samym dla powieści wojennej i sensacyjnej, czym nieodróżnianie marchewki od pietruszki dla literatury kulinarnej, nawet nie będę wspominał. Jakby tego wszystkiego było mało, autor czasami pisze w taki sposób, że trafia tylko do tych, co wiedzą, a i oni momentami się zastanawiają, co też artysta ma na myśli. Przykładem choćby bagnet, który w połączeniu z pochwą do niego tworzy swego rodzaju nożyce do cięcia drutu. Autor opisuje to w taki sposób, że każdy wiedzący zastanawia się, o czym on przynudza, a każdy, kto nie zna tego rozwiązania technicznego i tak nie zrozumie, gdyż zabrakło kluczowego zwrotu – tworzy nożyce. Jestem przekonany, a potwierdziłem to kilkoma testami na ludziach, iż na podstawie lektury tej powieści nikt nie dowie się, o co chodzi z tym bagnetem, drutami i pochwą. Kto wie, ten wie, a reszta niczego nie zrozumie. Takich kwiatków niestety jest kilka. Dalszych uchybień nie będę już wyłuszczał. To by nawet nie wyglądało na kopanie leżącego, a na bezczeszczenie zwłok.

Wielka szkoda, że wyszło jak wyszło. Był i dobry temat wojskowo-sensacyjny, i wątki erotyczno-miłosne, i niezły pomysł na fabułę, i sądząc po króciutkich fragmentach być może całkiem niezłe pióro. Nawet ocena realiów armii naszej obecnej (której to już) Rzeczpospolitej wydaje się dość celna i przekonująca. I wszystko na nic.

Ja osobiście nie odczuwam tej lektury jako straconego czasu, ale tylko dlatego, że uciekając od niej uruchamiałem wyobraźnię i zastanawiałem się, jak by to mogło wyglądać. Jakbym tworzył alternatywną powieść w głowie. Nie każdy jednak tak ma, co potwierdziły zdecydowanie negatywne wypowiedzi innych członków klubu.

Gdybym miał porównywać tę książkę Baniewicza do innej o podobnej tematyce, napisanej zresztą też przez polskiego fantastę, czyli do Żmii Sapkowskiego, musiałbym powiedzieć, że ta druga jest zdecydowanie lepsza, pomimo wszystkich tych krytycznych uwag, które wobec niej miałem, i które nadal podtrzymuję. Niech to posłuży za końcową ocenę


Wasz Andrew


* BWP - Bojowy Wóz Piechoty; pojazd bojowy stanowiący boczną gałąź drzewa ewolucyjnego opancerzonych transporterów piechoty, w którym, odwrotnie niż w klasycznym transporterze, większy nacisk położono na możliwości prowadzenia walki i wspierania piechoty ogniem, niż na transport piechoty . Dysponuje z reguły lepszym niż transporter opancerzeniem, cięższym uzbrojeniem i większą manewrowością, a także umożliwia prowadzenie ognia przez desant z wnętrza pojazdu.

W Polsce skrót używany również w znaczeniu zawężonym do polskiej wersji pochodzącego z ZSRR БМП (seria rozwojowa BWP produkcji radzieckiej), czyli do konkretnej konstrukcji. Oczywiście rozwinięcie nazwy sowieckiej brzmi Боевая машина пехоты , więc i w Polsce, i w Rosji, znaczenie skrótu można odczytać tylko z kontekstu – bez niego nie wiadomo, czy chodzi o typ (konkretną konstrukcję), czy o klasę pojazdów. W praktyce wystarczającym kontekstem jest pełna nazwa typu, np. BWP-1 czy БМП-2 to konkretne modele bojowych wozów piechoty. (przyp. A.V.)

niedziela, 17 listopada 2013

Marzenie dochodzeniowca




W powszechnym mniemaniu robota gliniarza opierała się na pościgach i rzucaniu podejrzanych na maskę. Ludzie nie rozumieli, że podstawą pracy funkcjonariusza była zwykła cierpliwość. Patterson zaś doskonale rozumiał i był to jeden z powodów, dla których Ambrose tak bardzo cenił swojego przełożonego. Jego szef nie wywierał na swoim zespole zbytniej presji, choćby góra żądała od niego natychmiastowych wyników. Dla Pattersona nawet zwłoki nie były najpilniejszą sprawą pod słońcem, bo uważał, że czasem warto poczekać – niektóre rzeczy po prostu dzieją się w swoim własnym rytmie.

Gorączka kości Val McDermid

sobota, 16 listopada 2013

Szkocja górą




Val McDermid

Gorączka kości

tytuł oryginału: Fever of the Bone
tłumaczenie: Kamil Lesiew
seria/cykl wydawniczy: Tony Hill / Carol Jordan
wydawnictwo: Prószyński i S-ka 2010

Nie pamiętam już nawet, jak się u mnie znalazła ta książka, tak długo leżała oczekując na moje zmiłowanie. Chyba nie byłem do niej specjalnie uprzedzony, choć z drugiej strony o wydawnictwie nie mam dobrego zdania, więc może podświadomie… Jak było, tak było, ale w końcu nadszedł ten dzień.


Val McDermid (ur. 4 czerwca 1955) jest szkocką pisarką specjalizującą się w powieściach kryminalnych. Napisała ich jak dotąd całkiem sporą liczbę, w tym trzy cykle powieściowe (z Lindsay Gordon, z Kate Brannigan oraz z parą głównych bohaterów Tonym Hillem i Carol Jordan). Gorączka kości jest szóstą powieścią tej ostatniej, uznawanej za najlepszą serii*.

Główne postacie cyklu to profiler Tony Hill i policjantka Carol Jordan z Bradfield, fikcyjnego miasta położonego gdzieś w Yorkshire, w północno-wschodniej Anglii. Niniejsza odsłona ich perypetii rozpoczyna się od odnalezienia w Worcester brutalnie okaleczonych zwłok czternastoletniej dziewczynki porzuconych na jednym z przydrożnych parkingów. Co i jak z tego wyniknie, nie będę Wam zdradzał, gdyż wyjątkowo nietuzinkowa fabuła jest jedną z wielkich zalet powieści. W rzeczy samej, już to wystarczyłoby, aby Gorączka kości stała się gratką dla miłośników gatunku.


No właśnie. Niewątpliwie mamy do czynienia z kryminałem. Wyspy okazały się bardzo urodzajnym miejscem i wydały nazwiska znane i uznane w tym kanonie, porównywalne nawet ze Skandynawią. I Irlandia, i Wyspy Brytyjskie mają swoje sławy, że wspomnę choćby takie nazwiska jak Ken Bruen, Denise Mina, Stuart MacBride czy David Peace. Val McDermid, choć jej proza nie jest aż tak noir, jak niektórych szkockich czy irlandzkich mistrzów, ma w sobie to coś, ten niepowtarzalny klimat, który można odczuć tylko w trakcie lektury powieści z Wysp.

Gorączka kości jest kryminałem prześwietnym, wręcz smakowitym, jeśli komuś nie przeszkadza zapach nieco skruszałego surowego mięsa, posmak krwi i kolor martwego ludzkiego ciała. Poza tworzeniem genialnej fabuły autorka w Gorączce kości pokazuje bowiem zdolność niezwykle plastycznego, obrazowego malowania słowem pejzaży i klimatu, scen i postaci, nastrojów i myśli, no i oczywiście miejsc zbrodni oraz zwłok. Czytelnik obdarzony wyobraźnią widzi i czuje to, co główne postacie powieści tak, jakby stał tuż obok albo wręcz siedział w ich głowach odbierając bodźce dostarczane przez ich zmysły. A to nie dla każdego może być miłe. Dla miłośników kryminału to jednak prawdziwa uczta.

Muszę również wspomnieć, co wydatnie podnosi moją ocenę, iż nie rzuciły mi się w oczy w trakcie lektury żadne błędy merytoryczne, które są plagą masowej produkcji powieściowej. Tutaj mamy profesjonalizm, piękny, potoczysty styl i wciągającą akcję sprawiającą, iż od książki odrywałem się z największą niechęcią. Do tego jeszcze bardzo przekonujące, skomplikowane konstrukcje psychiczne głównych postaci, na których widać dynamiczne oddziaływanie wydarzeń i czasu.

Jakby było mało tych peanów, muszę dodać, iż pisarka ukazała również głębokie tło społeczne swego kraju, w którego realiach, choć w fikcyjnym mieście, osadziła świat książki i rozgrywające się dramaty. Widzimy poważne problemy, z którymi zmagają się Anglosasi, jak choćby moda na ekonomiczne priorytety w działalności policji. Inna sprawa, że dla nas, Polaków, w porównaniu do naszej rzeczywistości, wydają się one nie problemami, a takimi tycimi, tycimi problemikami.

Wszystko powyżej brzmi jak ideał i Gorączka kości byłaby ideałem, w ramach swego gatunku oczywiście, gdyby nie jedno małe ale. Te okaleczone zwłoki. Właśnie dlatego, że autorka tak się przyłożyła do tła psychologicznego, drażni mnie to okaleczanie zwłok będące niczym innym jak tanim chwytem pod publiczkę. Wiadomo, że powieść, która zaczyna się znalezieniem „brutalnie okaleczonych zwłok nastolatki” w dzisiejszych czasach lepiej się wypromuje, niż powieść zaczynająca się ”tylko” znalezieniem zwłok nastolatki. Tak przy okazji – czy zwłoki mogą być okaleczone inaczej, niż brutalnie? Czy zabójstwo samo może nie być brutalne? To jednak tylko takie moje dygresje językowo – marketingowe. Wracając do meritum; sprawca metodyczny, o umyśle jak najwyraźniej ścisłym, ponadprzeciętnie pragmatyczny i inteligentny, działający według planu zoptymalizowanego na osiągnięcie celu, na pewno nie będzie podejmował wysiłków zwiększających ryzyko wpadki grożącej nie tylko odsiadką, ale co gorsze niewykonaniem priorytetowego zadania. A niestety właśnie owe okaleczenia, przytaczane we wszystkich reklamach i wszystkich recenzjach, okazują się absolutnie irracjonalne, gdy już poznamy rozwiązanie. Irracjonalne i zaskakująco sprzeczne z pozostałymi elementami modus operandi wynikającym konsekwentnie z celów i motywów sprawcy, oraz z jego charakteru i poziomu umysłowego. Wypływający z zemsty cel sprawcy nie ma bowiem w sobie niczego z symbolizmu, jest jak najbardziej konkretny, konsekwentnie realizowany i bezpośrednio z pragnienia zemsty wynikający, a okaleczenia nie mają z tym priorytetem niczego wspólnego. Ba, nawet profil psychologiczny seryjnego zabójcy sporządzony przez Tony’ego Hilla jest przekonujący tylko do momentu, gdy poznajemy rzeczywistego zbrodniarza; jego osobowość, cel i motywację. Potem okaleczanie zwłok jest niczym kolejny element układanki trzymany w ręce i absolutnie nie pasujący do leżącego na stole i ułożonego już w całości puzzla. Element, którego już nie ma gdzie dołożyć i widać, iż jest rodem z innego pudełka.

Na szczęście ta wpadka jest jedynym minusikiem powieści. Nie jest nawet łyżką dziegciu, gdyż nie zdołała zepsuć beczki dobrej rozrywki, jaką miłośnikom kryminału zafundowała Val McDermid. Czy książka będzie równie atrakcyjna dla wszystkich czytelników, również tych od kryminału stroniących? Nie potrafię powiedzieć. Myślę jednak, że dla zdecydowanej większości tak, więc polecam ją wszystkim, a miłośnikom psychologii, kryminalistyki i wszelkich pokrewnych dziedzin szczególnie gorąco


Wasz Andrew


* seria Tony Hill & Carol Jordan

  1. 1995 - The Mermaids Singing (wyd. pol. pt. Syreni śpiew, przekł. Magdalena Jędrzejak, Otwock 2005, II wyd. Warszawa 2011)
  2. 1997 - The Wire in the Blood (wyd. pol. pt. Krwawiąca blizna, przekł. Magdalena Jędrzejak, Otwock 2005, II wyd. Warszawa 2011)
  3. 2002 - The Last Temptation (wyd. pol. pt. Ostatnie kuszenie, przekł. Maciejka Mazan, Warszawa 2012)
  4. 2004 - The Torment of Others (wyd. pol. pt. Żądza krwi, przekł. Tomasz Wilusz, Warszawa 2012)
  5. 2007 - Beneath the Bleeding (wyd. pol. pt. Trujący ogród, przekł. Katarzyna Kasterka, Warszawa 2013)
  6. 2009 - The Fever of the Bone (wyd. pol. pt. Gorączka kości, przekł. Kamil Lesiew, Warszawa 2010)
  7. 2011 - The Retribution (wyd. pol. pt. Odpłata, przekł. Jan Hensel, Warszawa 2013)
  8. 2013 - Cross and Burn