Wolna i niezawisła Ukraina jest jedynym prawdziwym gwarantem niepodległości Polski. Jeśli upadnie Ukraina, kwestią czasu będzie upadek Polski.

sobota, 30 listopada 2013

10 kilometrów na godzinę mniej

czyli robienie ludzi w balona




Od jakiegoś już czasu telewizja i radio katują nas „reklamą społeczną” mającą zachęcić ludzi do przestrzegania ograniczenia prędkości na terenie zabudowanym do 50 km/h. Główną postacią reklamy jest „ekspert”, który przekonuje, iż analizował setki wypadków, w trakcie których samochód potrącił pieszego i z których wynika, iż jeśli samochód jedzie z prędkością 60 km/h, to wypadek może być śmiertelny, a jeśli z prędkością 50 km/h, to obrażenia pieszego ograniczają się do stłuczeń. W miarę jak, wbrew swej woli zresztą, coraz większą ilość razy oglądam ten filmik, a przynajmniej jego pierwsze sekundy, wzrasta we mnie gniew i zaciekawienie. Gniew na to, że w kraju, w którym podobno nie ma pieniędzy na podstawowe dla społeczeństwa rzeczy, których brak jest niewyobrażalny nawet dla innych dawnych demoludów, wyrzuca się pieniądze na takie przedsięwzięcia, a znając ceny reklam w telewizji, są to pieniądze potężne. Wyrzuca, gdyż reklama taka jest z zasady nieskuteczna, a w dodatku jest głupa i kłamliwa.

Pamiętam, iż przed wielu, wielu laty, mój tata miał w biblioteczce książeczkę pod wymownym tytułem Prędkość bezpieczna 60 km/h. Nie czytałem jej, ale domyślam się, iż podobni temu z reklamy „eksperci” udowadniali w niej, iż właśnie ta prędkość jest granicą między życiem a śmiercią, gdyż wtedy właśnie do 60 km/h była ograniczona prędkość w terenie zabudowanym. Widać tu wyraźną służalczość „ekspertów” wobec władz i obowiązujących w danym momencie przepisów. Myślę, iż równie łatwo byłoby udowodnić, iż przy spotkaniu z samochodem jadącym 40 km/h szanse pieszego na przeżycie są jeszcze większe niż przy 50, i tak dalej, aż do oczywistego wniosku, że najlepiej jeśli samochód stoi, choć nawet wtedy pieszy może go nie zauważyć i doznać obrażeń uderzając w stojący mu nad drodze pojazd. Nawiasem mówiąc, sam byłem świadkiem dwóch przypadków, gdy idący, nie biegnący, pieszy uderzył w słup, którego nie zauważył, i doznał obrażeń głowy wymagających hospitalizacji, więc może ten ostatni motyw, czyli prędkość bezpieczna 0 km/h, też nie daje całkowitej pewności. Problem bowiem polega nie na tym, że w Polsce ludzie nie są przekonani do zasadności ograniczenia prędkości do 50 km/h w terenie zabudowanym, gdyż w Niemczech nasi rodacy, już kilka metrów od przejścia granicznego, nagle zaczynają tego ograniczenia przestrzegać, i to bez żadnej reklamy i lasu przydrożnych radarów. Po prostu olewamy prawo. W Polsce.

Przestrzeganie przepisów to jeden problem. W naszym kraju zdecydowana większość ludzi uważa, że prawo ich nie dotyczy. Jeśli nie wierzycie, spróbujcie przejechać trasę Rawa Mazowiecka – Łódź z maksymalną dozwoloną prędkością. Choć najeżona radarami, nawet jeśli nie będziecie ani na chwilę zwalniać, zapewni wam niezapomniane wrażenia. Wyprzedzi was pewnie setka samochodów. Niektórzy może nawet będą na Was trąbić, nerwowo siedzieć Wam na zderzaku nim Was wyprzedzą, a nawet zajeżdżać Wam po wyprzedzeniu drogę i zmuszać do hamowania czy wyczyniać inne chamskie i niebezpieczne kretyństwa. Oczywiście jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy jest całkowita irracjonalność oznakowania dróg w Polsce, ale jest to tylko jedna i wcale nie najważniejsza przyczyna. Nauka łamania prawa, zarówno pisanego jak i moralnego, zaczyna się już od najmłodszych lat, choćby poprzez powszechne przyzwolenie na oszukiwania w szkole czy w religii, bo czym innym jest ściąganie lub spowiedź bez zamiaru poprawy.

Truizmem byłoby przypominanie, że to nie jazda z taką, a nie inną magiczną prędkością gwarantuje bezpieczeństwo, ale dostosowywanie stylu jazdy do warunków na drodze i przewidywanie możliwych zagrożeń. Co ciekawe, jak pokazały badania przeprowadzone przez niemieckich specjalistów w Szczecinie, winnymi szokującej dla sąsiadów zza Odry liczby poważnych wypadków na polskich przejściach dla pieszych są po równo piesi i kierujący pojazdami. Jak to obrazowo skomentowano – kierowcy jeżdżą jak debile, a piesi łażą jak ślepi. I chyba nie ma w tym ni cienia przesady. Sam wielokrotnie widziałem pieszych, nawet kobiety z małymi dziećmi w wózkach, wchodzące na pasy w ten sposób, by ostentacyjnie pokazać, iż nie patrzą na samochody, bo są na pasach. Przyczyny takich patologicznych zachowań to chyba jednak temat na osobne, długie rozważania, a może nawet poważne badania. Jest jednak jak jest.

Przy okazji ciekawy aspekt naszego prawa o ruchu drogowym:
  • Jazda z prędkością utrudniającą ruch innym kierującym art. 19 ust. 2 pkt 1. – dwa punkty karne i 50-200 zł
  • Przekroczenie dozwolonej prędkości o 11 do 20 km/h - art. 20 lub art. 31 ust. 1 pkt 1 albo § 27, § 31 lub § 81 ust. 1 i 2 [1] - dwa punkty karne i 50-100 zł

Biorąc pod uwagę, iż wysokość kary, jaka jest przewidziana za dany czyn, jest odzwierciedleniem zagrożenia, jakie według ustawodawcy czyn wywołuje, widać wyraźnie, iż jadąc trasą Rawa – Łódź, żeby już się trzymać jednego przykładu, dwukrotnie większe zagrożenie powodujemy jadąc zgodnie z przepisami o dopuszczalnej prędkości, ale jednocześnie ewidentnie utrudniając ruch „znakomitej” większości uczestników ruchu, niż przekraczając magiczną prędkość 50 km/h nawet nie o „zabójcze” 10 km/h, ale nawet o 200% tej reklamowanej wartości. O co więc tu naprawdę chodzi? Czy Ustawodawca sam wie o co mu chodzi?

Inna sprawa to fakt, że dla kierowcy TIR-a, który zarabia 5 tysięcy miesięcznie, mandat wysokości 100 czy 200 zł to… takie inteligentne niedomówienie. W niektórych krajach za przekroczenie dopuszczalnej prędkości o 30 km/h zabiera się prawo jazdy. Takie coś odstrasza dużo skuteczniej niż mandat, zwłaszcza ludzi, którym prawko jest niezbędne z powodów zawodowych. U nas jakoś nie ma woli politycznej, by to wprowadzić. Niektórzy politycy wręcz chwalą się tym, iż łamią przepisy, a skoro im wolno, to czemu nie Kowalskiemu. I tak od lat.

Genialność naszego prawodawcy jest powszechnie znana. Książki można o tym pisać. Przejdźmy więc do sprawy ważniejszej. Do tego, kto bzdury w telewizji emituje i na tym zarabia. I kto, pewnie w ramach swej „misji”, obok tej reklamy puszcza spoty, z których jasno wynika, że jeśli kupimy ten a ten model samochodu (oczywiście nazwy są coraz to inne), to możemy jeździć jak rajdowiec, nawet po mieście, bo zatrzymamy się zawsze na czas, dzięki genialnym hamulcom i cudownym systemom, których nazw nawet nie chce mi się przypominać. Ba, gdy przychodzi czas zimowy pojawiają się moje ulubione reklamy; opon zimowych, gdzie udowadnia się, że dzięki nim można się na drodze zachowywać jeszcze bardziej nieodpowiedzialnie niż w lecie. Wiele z nich korzysta nawet z motywu zatrzymywania się tuż przed pieszym. Większość ludzi to osobniki nienadzwyczajnie inteligentne. Nic więc dziwnego, że jeśli już się zrujnują na super furę z super tym i super tamtym, a w dodatku kupią super opony, to oczekują skuteczności z reklam, pod wpływem których tego zakupu dokonali i do tych właśnie reklam przywiązują wagę, a nie do nudnego gościa z reklamy „społecznej”.

Różne aspekty bzdurności tego spotu można by pewnie jeszcze trochę pociągnąć. Prawdziwy problem nie w tym, że infantylność naszej reklamy jest wielowymiarowa. Nawet gdyby nakręcono mądry, przekonujący film, do którego nie można się przyczepić, nic by to nie dało. Tu tkwi sęk. Jak uczy psychologia społeczna, reklamy tego typu trafiają tylko do ludzi, którzy myślą przyszłościowo. Nie mają więc w Polsce racji bytu. Gdyby nasze społeczeństwo nie było uwięzione w czasie teraźniejszym z domieszką negatywnej przeszłości, to przewidywałoby skutki i zachowywało się na drodze podobnie jak „normalne”. Tak jednak nie jest. Większość z nas, niczym więźniowie, żyje chwilą obecną, i choć przyczyny tego są tematem na całą książkę, to skutek jest taki, iż podobne reklamy nas nie dotkną, gdyż mówią o następstwach, o przyszłości. Porównajmy reklamy cudownych samochodów, opon i innych rzeczy – dotyczą czasu teraźniejszego – mam to auto – jestem lepszy. One nie używają czasu przyszłego. Mamy więc kwadraturę koła – reklama społeczna mówiąca o przyszłych skutkach może dotrzeć tylko do przyszłościowców, ale przyszłościowcom nie jest potrzebna, gdyż oni przewidują możliwe następstwa swych działań, a nawet działań innych, w tym nieodpowiedzialnych teraźniejszych.

Jedyne reklamy społeczne, które tak naprawdę mają sens, przynajmniej w pierwszym momencie ich rozpowszechniania, to reklamy informacyjne; niosące wiedzę, która z pewnych względów dotąd się nie upowszechniła. Potem jednak wiedza dociera do adresatów i dalsze ich kontynuowanie nie ma sensu. Chyba jednak nikt nie zaryzykuje tezy, że społeczeństwo polskie jest tak głupie, iż nie wie, że nadmierna prędkość zabija? Po co więc ta reklama?

Raz w telewizji widziałem symulator przeciążenia podczas wypadku. To po prostu fotel samochodowy przymocowany do wózka poruszającego na szynach po równi pochyłej. Delikwenta mającego poznać skutki wypadku sadza się na fotelu i przypina pasami bezpieczeństwa, po czym zwalnia wózek, który napędzany tylko siłą grawitacji rozpoczyna zjazd. W końcowym momencie ruchu delikwent ze swym fotelem ma prędkość 30 km/h i wtedy zatrzymują się w miejscu. Efekt szarpnięcia pasami, jak opisują ci, którzy to przeżyli, jest niezapomniany. I na pewno bardziej pozytywnie wpływa na przyszłe zachowania na drodze, niż podobne do opisanej reklamy. Można by coś takiego przewidzieć w trakcie szkolenia kierowców. Niestety takich symulatorów jest w Polsce niewiele, choć na pewno sprawiają, iż ci, którzy z nich skorzystali, będą jeździć ostrożniej. Brak pieniędzy. A na reklamy są. Nie będę już nawet wspominał o obowiązku jazdy na światłach, z którego urzędnicy się nie wycofali, choć nie przełożyło się to zwiększenie bezpieczeństwa, a na pewno przełożyło negatywnie na ekologię i finanse. Kraj Zulu Gula. A to tylko kolejny odcinek. Nowe codziennie. Nie u mnie. W realu.


Wasz Andrew

piątek, 29 listopada 2013

czwartek, 28 listopada 2013

środa, 27 listopada 2013

Wojownicy z Pendżabu

Dziś jeszcze jeden film z Mam talent. Zwrócił moją uwagę już dawno temu, więc skoro puściłem i inne, to i ten pokazuję. Dla mnie niesamowity i też daje do myślenia. Na wiele tematów. Warriors of Goja:

wtorek, 26 listopada 2013

Bezdomny, który skradł „Mam talent"

Znów muszę zrobić wyjątek od generalnej zasady nieumieszczania na blogu filmików z YouTube. Trafiłem na wyjątkowy temat. Warto obejrzeć od początku do końca i przeczytać całą historię życia tego zwycięzcy. Daje do myślenia. W wielu aspektach. No i można zawsze puścić młodym zbuntowanym, którzy uważają, że im źle...

poniedziałek, 25 listopada 2013

"Na uwięzi. Ballada o miłości" Yukio Mishima - O miłości - różnie, przeróżnie

Okładka książki Na uwięzi. Ballada o miłości 

Na uwięzi

Ballada o miłości

Yukio Mishima


Tytuł oryginału: Gogo no Eikō. Shiosai
Tłumaczenie: Ariadna Demkowska-Bohdziewicz
Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy
Liczba stron: 265
 
 
Miłość, miłość, miłość. Jedno to krótkie, raptem sześcioliterowe i dwusylabowe, na pozór proste słowo zawiera w sobie tyle znaczeń. O miłości mówi się, pisze, czy rozmawia odkąd człowiek stworzył podwaliny swojej cywilizacji. Wyraz ten jednak mimo długotrwałych studiów, badań oraz dogłębnych analiz z pewnością nie odsłonił wszystkich treści, które w sobie kryje. Miłość to nadal pojęcie abstrakcyjne. Można co prawda sprowadzić ją wyłącznie do chemicznych przemian, zachodzących w mózgu, do fizycznego aktu rozkoszy, dzielonego przez dwójkę ludzi, czy do silnego przywiązania, ale całkowity sens pozostanie nieuchwytny i nie wyrażony. Obok prostych definicji i pojęć powstanie ziejąca pustką dziura, nicość, w którą klarować się będzie to co niedopowiedzianie, uproszczone, czy pominięte. Miłość, być może ze względu na tę skrywaną w sobie tajemnicę, jest także chętnie podejmowanym przez artystów tematem literackim. Ale przyznać trzeba, że nie jest to motyw łatwy, w starciu którym łatwo polec, wydając w efekcie dzieło płaskie i miałkie. By pisać o miłości wymagana jest nie lada odwaga, a tej z pewnością nie można odmówić japońskiemu pisarzowi, Yukio Mishimie (właściwie Kimitake Hiraoce).

O czytelnikach (kryminałów i kryminałków)



Co się zaś tyczy […] tłuszczy czytającej gazety, to łatwo byle czym schlebić jej gustom, byle było to dostatecznie krwawe. Atoli umysł o pewnej wrażliwości wymaga czegoś więcej.


Syreni śpiew Val McDermid

niedziela, 24 listopada 2013

O PRL i RP



Bo w imię czego mam być solidarny z jakąś tam Polską? Z Peerelem mogłem być. Dał pracę, dach nad głową i miliony dziewczyn, które nie zaglądały ci w kieszeń, bo wszyscy mieli z grubsza po równo.

Dobry powód, by zabijać Artur Baniewicz

sobota, 23 listopada 2013

O ślubnym kobiercu




Większość facetów żeni się z kurwami. Myślisz, że po co dziewczynie ślub? Żeby ją miał kto dymać? (…) Dla forsy, frajerze. Żona sprzedaje się ryczałtem, kurwa na akord. To cała różnica.

Dobry powód, by zabijać Artur Baniewicz

piątek, 22 listopada 2013

O nowym patriotyzmie



Właśnie to mnie w tej nowej Polsce wkurwia: że dobry Polak to taki, co pół życia ma siedzieć za granicą, znać angielski i płakać po WTC. Że o wolności, suwerenności i takich tam najgłośniej krzyczą faceci z prostym przepisem na życie: załapać się do roboty płatnej w euro, mieć podwójne obywatelstwo i dzieci na Harvardzie.


Dobry powód, by zabijać Artur Baniewicz

czwartek, 21 listopada 2013

Fascynujący początek





Val McDermid

Syreni śpiew

tytuł oryginału: The Mermaids Singing
tłumaczenie: Kamil Lesiew
seria/cykl wydawniczy: Tony Hill / Carol Jordan*
wydawnictwo: Prószyński i S-ka 2011

Choć w kolejce czeka nowy Zimbardo i listopadowa lektura mojego DKK**, przypadkowo napotkania i przeczytana szósta odsłona cyklu powieściowego o profilerze Tonym Hillu i policjantce Carol Jordan pióra szkockiej pisarki Val McDermid, czyli Gorączka kości, tak mi się spodobała, że postanowiłem chwycić wpierw za książkę, która tę serię otwiera. Decyzja ta przyszła mi tym łatwiej, iż Gorączkę wręcz połknąłem, więc miałem nadzieję, iż i ta lektura też nie zabierze mi zbyt wiele czasu.

W fikcyjnym mieście Bradfield w Yorkshire w północno-wschodniej Anglii dochodzi do brutalnych zabójstw. Jak to w kryminale. Ofiarami są mężczyźni, co już rzadziej spotykane. Policja początkowo nie dopuszcza do siebie myśli, iż za wszystkie morderstwa odpowiada ten sam sprawca. Pikanterii dodaje sprawie fakt, iż zwłoki są znajdowane w dzielnicach czerwonych latarni, w dodatku w rejonach zdominowanych przez homoseksualistów obu płci, co sprawia, że gdy media dowiadują się o istnieniu seryjnego mordercy, dają mu ksywkę Homobójcy, co jeszcze podsyca medialną, a co za tym idzie i społeczną gorączkę.

Zbrodnie zbiegają się w czasie z momentem, w którym władze dochodzą do wniosku, iż należy wzorem USA wspomóc piony zwalczające najcięższe rodzaje przestępstw psychologami specjalizującym się w tworzeniu profili psychologicznych sprawców. To powoduje, iż w śledztwo zostaje włączony Tony Hill, wybitny specjalista od mrocznych umysłów. Z tego, co wcześniej napisałem, nietrudno się domyślić, iż w ramach postępowania zmierzającego do wykrycia seryjnego zabójcy zetknie się on z piękną, no bo jakżeby inaczej, policjantką Carol Jordan, i że nie będzie to tylko służbowa znajomość. Szczegółów tego wątku oczywiście nie zdradzę, podobnie jak schematu fabuły, która jest jednym z wielu atutów powieści.

Podoba mi się styl tej szkockiej pisarki. Pomimo tematyki i mrocznego nastroju lekki, sprawiający, iż jej książki dosłownie mnie wciągają. Akcja jest wartka, urozmaicona niespodziewanymi zwrotami, o zmiennym tempie; nie brak i długich fragmentów, gdzie pozornie nic się nie dzieje. I tu ciekawa cecha prozy McDermid. Te fałszywe zatrzymania wcale nie są mniej intrygujące. Parafrazując słowa profesora Starowicza o seksie, można powiedzieć, że najważniejsze dzieje się w głowie. A właściwie w głowach; bohaterów i czytelnika. W przeciwieństwie do wielu innych autorów Val McDermid pięknie łączy akcję, refleksję i opisy. Wydaje się, iż nie ma żadnych niechcianych dysonansów między nimi. Czasami nawet, gdy w konkretach nic się nie dzieje, wtedy właśnie odnosimy wrażenie, iż przeznaczenia pędzą na złamanie karku. To niezwykle rzadka umiejętność, ale by ją docenić trzeba mieć albo wyobraźnię, albo przeżyć kiedyś choć jeden taki moment.

Mocną stroną książki jest niepowtarzalny klimat; tej części Wielkiej Brytanii, pracy w policji, pracy w mediach, środowiska gejów i lesbijek. Wszystkie te koloryty pisarka oddaje z wielkim wyczuciem, zarazem podkreślając ich odmienność i to, jak zlewają się, oczywiście wraz z jeszcze innymi, w jeden system naczyń połączonych zwany społeczeństwem. Postacie wydają mi się, wbrew zdaniom niektórych krytyków, odmalowane plastycznie i dość dogłębnie, raczej nawet ze wskazaniem na psychikę, niż zewnętrzność. Interakcje nietypowych osobowości, a w szczególności związek wiodącej pary głównych postaci, bardzo nietuzinkowych, jest odmalowany z urzekającą wrażliwością. Pięknie jest ukazana waga jaką, zwłaszcza w takich znajomościach, odgrywa początek. Czas, gdy dwie skomplikowane natury próbują się poznać, a te ich spotkania przypominają pierwszy kontakt dwóch jeży.

Jednym z wiodących wątków jest temat środowiska homoseksualnego na Wyspach i jego stosunku do reszty społeczeństwa oraz vice versa, ale nie brak i innych elementów tła społecznego, jak wewnętrzne stosunki w policji, układy policji i władzy czy seksizm. Oczywiście nie są one aż tak wyeksponowane, jak w szwedzkim kanonie kryminału społecznego, ale jednak wyraźnie widoczne. Wszystko, choć idealnie wplecione w inne aspekty powieści, podporządkowane jest wiodącej zagadce kryminalnej. Złote pytania kryminalistyki; co, gdzie, kiedy, jak, czym, dlaczego, kto? One to napędzają czytelnika, powieść i jej główne postaci. Za wyjątkiem mordercy i ofiar oczywiście. Mamy więc, wbrew niektórym ocenom, do czynienia z klasycznym kryminałem z silnym dodatkiem warstwy psychologicznej. Wbrew części recenzentów nie widzę tu podobieństwa do seriali typu CSI, które są beznadziejne już choćby tylko z tego powodu, iż zafiksowały się na wybranej metodzie rozwiązywania zagadek kryminalnych. Niestety, niektórzy naukowcy i śledczy też wpadają w tę infantylną pułapkę, co w życiu i w rzeczywistym świecie miewa skutki wręcz tragiczne. McDermid unika tego potrzasku i wyraźnie ukazuje, iż tylko racjonalne korzystanie z wszystkich dostępnych środków, od zbierania i interpretowania śladów materialnych, przez umiejętne korzystanie ze źródeł osobowych, po osiągnięcia nauk ścisłych (choćby matematyka) i psychologii daje możliwość ujęcia również co bardziej inteligentnych przestępców. Smakosze i znawcy gatunku znajdą wiele perełek w przebiegu procesu wykrywczego w Syrenim śpiewie, choć trzeba przyznać, że powieść wciąga całościowo i trudniej wychwycić ewentualnie błędy, jeśli takie istnieją. Ja ich nie zauważyłem.

Nie jest to książka, która by mogła aspirować do literackiego Nobla, to oczywiste. Jednak jako kryminał jest świetna. Z drugiej strony rzecz rozpatrując, pewne jej wielkie atuty są zarazem poważnymi wadami. Skomplikowana zasadzka głównej osi fabuły, która wywiedzie w pole chyba każdego czytelnika, i wynikające z niej niespodziane zakończenie, sprawiają, iż to lektura chyba nieco jednorazowa. Również ciekawostki, których w książce sporo, pewnikiem nie będą już zaletą, gdybyśmy chcieli sięgnąć po tę lekturę po raz drugi. Jako jednorazowa, krwawa i interesująca perełka kryminału, stanowi świetną propozycję dla wszystkich szukających dobrej rozrywki, choć na pewno nie śmiechu.

Syreni śpiew w części recenzji, pomimo ogólnej przychylnej oceny, spotyka się z pewnymi zarzutami. Ich różnorodność wynika chyba z tego, że autorzy krytykują najczęściej to, co nie odpowiada ich z góry założonym oczekiwaniom. Nie można w kryminale szukać tego, czego w podręczniku psychiatrii lub psychologii, romansie, sensacji i thrillerze, i to w dodatku jednocześnie. Najbardziej zaś ubawiła mnie opinia, której fragment zacytuję, litościwie pomijając nazwisko krytyka:

Jedynym grzeszkiem szkockiej autorki jest stereotypowość w ukazaniu środowiska homoseksualnego. W powieści ze świecą możemy szukać neutralnie ukazanego geja – wydaje się, że pisarka zbierając materiały do książki nie zagłębiła środowiska mniejszości seksualnej, ale bazowała na powszechnych, rozpropagowanych, stereotypowych opiniach, przesiąkniętych wrogością i niechęcią.

Chciałbym zobaczyć minę tej recenzentki, gdy się w końcu dowie, że autorka jest od wieków zadeklarowaną i praktykującą lesbijką. Wiem, że nie jest w dobrym tonie ukazywać błędy kolegów po piórze, ale czasami trzeba wybrać właśnie taką drogę; drogę mniejszego zła. Ta wpadka idealnie pokazuje najczęściej popełniany przez krytyków błąd – zamiast smakować każde nowe dzieło niczym nieznaną orientalną potrawę i odkrywać szukając nowego piękna, szuka się znanych smaków, które kiedyś się polubiło, lub, co jeszcze gorsze, takich smaków się wymaga. Właśnie po to, by pokazać, czym grozi takie podejście, skorzystałem z fragmentu cudzej recenzji.

Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak zachęcić do lektury Syreniego śpiewu nie tylko miłośników kryminałów, ale wszystkich szukających dobrej, dającej do myślenia lektury, będącej jednak przede wszystkim mocną, ale jednak rozrywką, i mieć nadzieję, że druga część perypetii sympatycznej pary głównych bohaterów będzie równie udana, co pierwsza.


Wasz Andrew


* seria Tony Hill & Carol Jordan

  1. 1995 - The Mermaids Singing (wyd. pol. pt. Syreni śpiew, przekł. Magdalena Jędrzejak, Otwock 2005, II wyd. Warszawa 2011)
  2. 1997 - The Wire in the Blood (wyd. pol. pt. Krwawiąca blizna, przekł. Magdalena Jędrzejak, Otwock 2005, II wyd. Warszawa 2011)
  3. 2002 - The Last Temptation (wyd. pol. pt. Ostatnie kuszenie, przekł. Maciejka Mazan, Warszawa 2012)
  4. 2004 - The Torment of Others (wyd. pol. pt. Żądza krwi, przekł. Tomasz Wilusz, Warszawa 2012)
  5. 2007 - Beneath the Bleeding (wyd. pol. pt. Trujący ogród, przekł. Katarzyna Kasterka, Warszawa 2013)
  6. 2009 - The Fever of the Bone (wyd. pol. pt. Gorączka kości, przekł. Kamil Lesiew, Warszawa 2010)
  7. 2011 - The Retribution (wyd. pol. pt. Odpłata, przekł. Jan Hensel, Warszawa 2013)
  8. 2013 - Cross and Burn
** Dyskusyjny Klub Książki

środa, 20 listopada 2013

Rzeczy trudne i niewygodne

Okładka książki Cienie i ślady 

Cienie i ślady

Bogdan Białek

Wydawnictwo: Charaktery
Liczba stron: 260
 
 
 
 


Są w naszym kraju kwestie, w przypadku których zabieraniu głosu na ich temat wymaga od zainteresowanego ogromnego wyczucia, porównywalnego wręcz do wyostrzonego zmysłu równowagi, umożliwiającego balansowanie na cieniutkiej linie, zawieszonej nad bezdenną przepaścią. Aby nie być gołosłownym, jako przykład można przytoczyć próby otwartej dyskusji na temat polskiego antysemityzmu, które mogą zakończyć się masową histerią. Wystarczy spojrzeć na podejście współczesnych Polaków do zbrodni popełnionej w Jedwabnem, żeby dobitnie przekonać się jak czarną breją, lepką od kłamstw i pokrętnych tłumaczeń jest nasz stosunek do Żydów. W przepastnych trzewiach Internetu można nawet doszukać się publikacji, które wyjaśniają, że Polacy nie mogli spalić żywcem w stodole ponad 300 Żydów, ponieważ w okresie wojennym nie posiadali niezbędnych zapasów benzyny. Mimo, że wina i udział polskich obywateli została udowodniona, cały czas próbuje się zaprzeczać rzeczywistości, traktując fakty jako kalumnie, prowokacje, oszczerstwa siane i propagowane przez wrogie siły, mające na celu rozbicie dumnego i szlachetnego narodu polskiego. Obraz Polaka w czasie II wojny światowej to wciąż schemat Polak-ofiara. Jako naród nie jesteśmy jeszcze dostatecznie dojrzali, żeby z pokorą przyjąć do wiadomości, że oprócz bohaterów, którzy dzielnie walczyli z niemieckim okupantem, czy z narażeniem życia starali się ocalić Żydów, istnieli także Polacy-oprawcy, którzy m.in. dopuszczali się zbrodni na Narodzie wybranym oraz rodakach, podejrzanych o pomoc Żydom. W powszechnej świadomości, od zawsze oprawcami byli Niemcy, naziści, hitlerowcy, czyli ludzie z drugiej strony barykady. Jakież zdziwienie moglibyśmy zatem przeżyć, goszcząc w waszyngtońskim Muzeum Holocaustu, w którym ekspozycja dotycząca męczeństwa Żydów zakończona jest wspomnieniem Kielc i datą 4 lipca 1946 roku. To właśnie tego dnia w Rzeczypospolitej Polskiej, przemianowanej później na Polską Rzeczpospolitą Ludową, a więc kraju niepodległym, chociaż na pewno nie wolnym doszło do ostatniego zbrodniczego aktu na społeczności żydowskiej. Niedługo po wojnie do Kielc powróciło około 200 Żydów (przed wojną stanowili oni ok. 30 % mieszkańców, Niemcy wymordowali niemal wszystkich) z zamiarem wyemigrowania do Palestyny. Feralnego dnia 4 lipca 1946 roku zaginął chrześcijański chłopiec. W mieście natychmiast rozsiano plotkę, że został on porwany przez Żydów, którzy zamierzali użyć jego krwi do zrobienia macy. Na tę wieść wzburzony, rozszalały motłoch, żądny krwi i ofiar wybiegł na ulicę w poszukiwaniu Żydów. Bilans ofiar to 42 żydowskich istnień. Chłopiec odnalazł się kilka dni później w jednej z pobliskich wsi.

Właśnie temu straszliwemu wydarzeniu jest poświęcona pierwsza część książki Cienie i ślady, zawierająca wybrane przez Piotra Żaka teksty, publikacje oraz wystąpienia Bogdana Białka, polskiego dziennikarza, psychologa, redaktora czasopisma Charaktery oraz aktywisty społecznego. Pan Białek od wielu lat działa na rzecz pojednania polsko-żydowskiego oraz chrześcijańsko-żydowskiego. Można pokusić się o stwierdzenie, że jego misja rozpoczęła się właśnie od Kielc, od przypomnienia, co wydarzyło się w tym mieście tuż po wojnie, jak okrutnie zostali potraktowani Żydzi, ofiary Holocaustu przez Polaków, również ofiary niemieckich oprawców. Białek notorycznie przypomina nam Polakom bardzo trudną prawdę – że niektórzy z nas mordowali, a myśmy zwyczajnie milczeli. Na powierzchnię zostają wyłowione bardzo niewygodne fakty, dotyczące przede wszystkim solidarnego milczenia na temat kieleckiego pogromu. Nie wspominała o nim ani komunistyczna władza, ani kościół katolicki, ani szarzy obywatele. Do roku 1981, kiedy to w trakcie festiwalu Solidarności Białek zorganizował upamiętnienie krwawej masakry, sprawa mordu dokonanego na 42 Żydach praktycznie nie istniała w świadomości społecznej ani kielczan, ani Polaków. Teksty, które rozciągają się na przestrzeni kilkunastu lat pozwalają śledzić zmianę stosunku kielczan oraz Polaków do tego tragicznego wydarzenia. W latach ’80 żywe było przekonanie, że za mord na Żydach odpowiedzialna była komunistyczna władza, która podjudziła tłum do popełnienia tak niegodziwych czynów. Hołd złożony żydowskim ofiarom był bardziej antykomunistyczną manifestacją niż wynikiem zadumy i refleksji nad dokonaną przez Polaków zbrodnią. Tak naprawdę dopiero na przełomie XX i XXI wieku w wyniku długotrwałych, sukcesywnych oraz mozolnych wysiłków Bogdana Białka pogrom kielecki zaczął mienić się pełną paletą barw, wywołując całą gamę uczuć. Zdarzenie to stało się przedmiotem żywych dyskusji, a jego coroczne wspomnienie okazją do przemyśleń, choćby na temat skomplikowanej i nieodgadnionej natury ludzkiej.

W swoich tekstach Bogdan Białek uświadamia nam, że głośne, zdecydowane i otwarte mówienie o sprawach trudnych jest kluczem do budowy rzetelnego i wiarygodnego obrazu przeszłości, w którym nie będzie polskich obozów koncentracyjnych. Ale obok niemieckich obozów zagłady współistnieć muszą także polscy kolaboranci, czy polscy antysemici, pomagający w unicestwieniu Żydów. Białek przekonuje, że nie da się malować czarno-białego obrazu historii, w którym dokonuje się prostego podziału na ofiarę oraz oprawcę. Nie można ukrywać ciemnych plam, tj. przewinień oraz grzechów, których dopuszczali się także polscy obywatele. Oczywiście odgrzebywanie o tego typu spraw jest trudne i niewygodne, ale rany muszą być rozdrapywane, by w ich miejsce nie pojawiły się blizny niepamięci. Równie istotne jest uzmysłowienie sobie faktu, że my, tj. współcześni obywatele nie jesteśmy odpowiedzialni za zbrodnie dokonane przez naszych przodków, ale winniśmy za to strzec pamięci o tych tragicznych wydarzeniach, tak by nigdy się one nie powtórzyły.

Książka Bogdana Białka to także piękna lekcja na temat szeroko rozumianej różnorodności, m.in. kulturowej. Autor wspomina o konieczności uzmysłowienia sobie faktu, że każda kultura jest po prostu inna, ani lepsza, ani gorsza od naszej. Akceptacja tego faktu pozwala uniknąć wartościowania, od którego niedaleko jest do rywalizacji, od której już tylko o krok znajduje się walka. Pozwalając innym ludziom wyrażać siebie, nie próbując wtłoczyć ich w gotowe wzorce, wciskać w ciasne ramy norm, możemy stać się o wiele bogatsi w doświadczenie, czy życiową mądrość, oferowane przez różne kultury.

Białek serwuje także ciekawe uwagi na temat dość popularnych ostatnimi czasy festiwali kultury żydowskiej. Autor podkreśla, że często mamy do czynienia z pamięcią odrębności. Część inicjatyw tego typu zamiast zbliżać, pogłębia jedynie dystans pomiędzy oboma narodami, ukazując Żydów jako zupełnie obcą nację, z własną, odrębną tradycją, pomijając wzajemne przenikanie się historii Polaków oraz Żydów. Nie wspomina się, że Żydzi byli częścią społecznego krajobrazu przedwojennej Polski, panuje także zaskakujące milczenie na temat Holocaustu.  Budowany jest więc niepełny, a przez to fałszywy obraz, na którym Żydzi mienią się bardziej jako ciekawostka folklorystyczna niż żywy naród, ludzie z krwi i kości, którzy przez tyle lat zamieszkiwali nasze ziemie.

Książka Cienie i ślady zawiera także interesujące rozmowy, przeprowadzone przez Bogdana Białka z różnymi, niezwykłymi osobistościami polskiej kultury oraz nauki. Dzięki nim możemy bliżej poznać sylwetkę Marka Edelmana i przekonać się, co miał na myśli legendarny przywódca powstania z getcie warszawskim, mówiąc, że ludzie pozbawieni chęci czynienia zła, to jednostki zmutowane. Pani Barbara Engelking-Boni przybliży czytelnikowi wciąż niewyjaśniony i nie do końca poznany obraz wsi polskiej w okresie II wojny światowej. Buddysta Andrzej B. Krajewski obedrze zło z boskich szat, zdradzi także receptę na odnalezienie wyciszenia na oświęcimskiej ziemi. Duchowny Michael Lapsley, działający w RPA poruszy kwestie apartheidu, który tak tragicznie podzielił południowoafrykańskie społeczeństwo, którego skutki odczuwalne są do dziś. Czytelnicy będą mogli także spotkać się z legendą polskiego oraz światowego reportażu, tłumaczem kultur, Ryszardem Kapuścińskim. Moją uwagę zwrócił również wywiad przeprowadzony z profesorem Aleksym Awdiejewem, z którego dowiedziałem się, dlaczego rodziny nic nie jest w stanie zastąpić. Michał Płoski w pięknych słowach przypomniał, że ludzie wiary powinni wskazywać i wyszukiwać grzechu przede wszystkim w sobie samym, a nasz katolicyzm nie powinien być ostentacyjnym szyldem, zadaniem którego byłaby reklama nas samym, jako jednostek zdecydowanie lepszych od innych.

Reasumując, książka Cienie i ślady to bardzo różnorodna lektura, którą cechuje przede wszystkim ogromna dojrzałość autora. Bogdan Białek jawi się na jej podstawie jako pełnoprawny człowiek, świadomy faktu, że jego egzystencja podporządkowana jest przede wszystkim służbie drugiemu człowiekowi, walce o jego godność, o okazywanie mu należytego szacunku. Jako działacz na rzecz pojednania polsko-żydowskiego Białek jest osobnikiem, który w kontakcie z innym, a więc kimś obcym i nieznanym, nie stara się wyszukiwać dzielących ich różnic. Zamiast tego w każdym stara się dostrzec pobratymca, który oczekuje zrozumienia, pokojowego współżycia. Autor zdaje się być żywym symbolem i uosobieniem dialogu. Natomiast poprzez swoją pracę reporterską, Bogdan Białek prezentuje się jako dziennikarz rzetelny i dociekliwy, który swoim rozmówcom lubi stawiać pytania o rzeczy fundamentalne – czym jest mądrość, na czym polega miłość, co to jest zło i na podstawie jakich mechanizmów funkcjonuje, jak żyć. Wydaje mi się, że Białek ma czelność poruszać tego typu kwestie, bo doskonale wie, że jego interlokutorzy to osoby inteligentne, które będą wzbraniać się przed podaniem ścisłych, gotowych i hermetycznych definicji. W ten sposób wybitni intelektualiści, znawcy kultury, czy psychiki ludzkiej, mimo sukcesów osiąganych na wielu polach prowadzonej przez siebie działalności, pozostają ludźmi skromnymi, świadomymi własnych ograniczeń i niewiedzy, z pokorą podchodzącymi do zjawisk, które starają się zbadać, poznać, czy opisać. Odnoszę wrażenie, że w ten sposób Bogdan Białek uczy swoich czytelników, na czym polega istota człowieczeństwa. Ludzie prawdziwie wielcy, wybitni nigdy nie pozwolą traktować siebie jako mistrzów, czy nauczycieli. To jednostki, które chętnie dzielą się zdobytą wiedzą, doświadczeniem, ale które równie skore są do dalszej nauki, czy czerpania mądrości od innych. To także ludzie, którzy nie lubią pouczać, wskazywać na gotowe rozwiązania, którzy źle się czują w roli przewodników, prowadzących innych utartymi i dobrze znanymi szlakami.  Jestem przekonany, że jednym z takich osobników jest także Bogdan Białek.

Książkę przeczytałem dzięki uprzejmości portalu:

Czytanie nie szkodzi

oraz wydawnictwa:

Wydawnictwo Charaktery




O Solidarności



…przecież to fundament naszego nowego ustroju. Wydrzyj innym, ile dasz radę i ani grosza mniej. Do tego się sprowadza kapitalizm. Aż wierzyć się nie chce, że ci, co nas w to wpakowali, nazwali się Solidarność i nikt ze śmiechu nie umarł. Chcesz, bym się poświęcał dla narodu, który był tak durny, że się na to nabrał?

Dobry powód, by zabijać Artur Baniewicz

wtorek, 19 listopada 2013

O Ojczyźnie




W szkołach uczą, że nie ma niczego ważniejszego od ojczyzny. To znaczy: za naszych czasów uczyli. Bo teraz to już nawet nie wiem… A potem dorastasz i widzisz, że to jednokierunkowy układ. Że matka-ojczyzna ani nie kocha, ani się nawet nie interesuje. Że sprzeda takiego frajera za parę dolców pierwszemu z brzegu cudzoziemcowi.

Dobry powód, by zabijać Artur Baniewicz

poniedziałek, 18 listopada 2013

M jak miłość w bewupie*





Artur Baniewicz

Dobry powód, by zabijać

wydawnictwo: W.A.B. 2005

W październiku lekturą „obowiązkową”, w oddziale DKK do którego przynależę, była powieść Artura Baniewicza Dobry powód, by zabijać. Dotąd nie miałem do czynienia z prozą tego autora, lecz pozytywne opinie, jakie zebrały jego wcześniejsze powieści fantasy, dawały nadzieję na dobrą lekturę.

Pierwszym zgrzytem jest sama okładka, w moim odczuciu wyraźnie kiczowata i odwołująca się do niskich instynktów. Widzimy na niej zlepek dwóch lub trzech zdjęć ukazujących dwa elementy, które zawsze kojarzą się z dobrą sprzedażą, czyli broń palną symbolizującą przemoc oraz popiersie obnażonej kobiety w czymś w rodzaju ekstazy. Niestety, pani grafik (Magdalena Podgórska-Bartkiewicz) nie wykazała się odwagą i konsekwencją, i nie pokazała tego, co naprawdę kusi większość facetów, co sprawia, iż kalendarze wiszące we wszystkich warsztatach mechanicznych naszej sfery kulturowej wyglądają tak podobnie. Nie wspominam o wrażeniach, jakie taka grafika wywiera na potencjalnej czytelniczce.

Nico zniesmaczony okładką, przypominającą pierwszą stronę brukowca, rozpocząłem lekturę mając nadzieję, iż front to chwyt marketingowy, tani bo tani, ale niekoniecznie mający przełożenie na treść książki. W pierwszej chwili, gdy tylko zacząłem czytać, miałem wrażenie, iż trafiłem na prawdziwą perełkę. Polska baza wojskowa sił pokojowych w Turkmenii. Terroryści w okolicy. Grupa spiskowców wewnątrz bazy planująca kradzież amunicji i sprzedanie jej wrogowi. Ciekawy pomysł na powieść wypełniającą pustkę, jaką mamy w naszej literaturze. Brak bowiem dotąd dobrej prozy z pogranicza sensacji i wojny, której fabuła umiejscowiona byłaby w poperelowskiej polskiej rzeczywistości. Jak dotąd nie mamy wciąż w ogóle polskiej powieści wojennej, która mogłaby przebić fenomen Czterech Pancernych, choć od zmiany ustroju minęły już pokolenia.

Był taki moment, gdy myślałem, iż to jest to! Lecz to była tylko chwila. Fabuła okazała się mocno naciągana, wręcz nierealna. A styl…

No właśnie. Z tym to już naprawdę ciekawa sprawa. Gdyby losowo wyciąć niezbyt długie fragmenty z książki i rozdać ludziom do przeczytania, w co drugim pewnie przypadku wrażenia byłyby całkiem pozytywne. Kończą się jednak po złożeniu tych kawałków w całość. Chwile świetnie zapowiadającej się akcji są przerywane niekończącymi się refleksjami głównego bohatera, który jest zarazem narratorem. Ba, nie tylko rozmyślaniami, ale nawet dialogami. Mielenie jęzorem i tasiemcowe rozważania w czasie, gdy toczy się walka o życie, kojarzą mi się tylko z jednym – z brazilianą i innymi telenowelami. Nie wiem, czy autor kiedykolwiek był w prawdziwym wojsku, czy kiedykolwiek stoczył choćby zwykłą podwórkową walkę na serio. Ważne jest to, że wygląda z jego powieści, jakby takie doświadczenia były mu najzupełniej obce, a w dodatku, co jest jeszcze gorsze, jakby takie przejścia przekraczały możliwości jego wyobraźni. Tego się nawet nie da opisać, to trzeba samemu przeczytać.

Niestety, jak ukazał nasz (czyli klubowiczów DKK) przykład, tylko niewielu jest w stanie ukończyć tę lekturę. W naszym klubie sztuki tej dokonało trzydzieści procent śmiałków. Padały nawet propozycje, by recenzję z tego dzieła nazwać "Baniewicz do bani", lecz uważam, iż nie można oceniać pisarza po jednej powieści. Każdą książkę należy wartościować niezależnie od dotychczasowego dorobku autora. Z podpowiedzi tych więc nie skorzystałem.

O błędach merytorycznych, takich jak nierealne skutki użycia broni czy nieodróżnianie karabinu od karabinku, co jest tym samym dla powieści wojennej i sensacyjnej, czym nieodróżnianie marchewki od pietruszki dla literatury kulinarnej, nawet nie będę wspominał. Jakby tego wszystkiego było mało, autor czasami pisze w taki sposób, że trafia tylko do tych, co wiedzą, a i oni momentami się zastanawiają, co też artysta ma na myśli. Przykładem choćby bagnet, który w połączeniu z pochwą do niego tworzy swego rodzaju nożyce do cięcia drutu. Autor opisuje to w taki sposób, że każdy wiedzący zastanawia się, o czym on przynudza, a każdy, kto nie zna tego rozwiązania technicznego i tak nie zrozumie, gdyż zabrakło kluczowego zwrotu – tworzy nożyce. Jestem przekonany, a potwierdziłem to kilkoma testami na ludziach, iż na podstawie lektury tej powieści nikt nie dowie się, o co chodzi z tym bagnetem, drutami i pochwą. Kto wie, ten wie, a reszta niczego nie zrozumie. Takich kwiatków niestety jest kilka. Dalszych uchybień nie będę już wyłuszczał. To by nawet nie wyglądało na kopanie leżącego, a na bezczeszczenie zwłok.

Wielka szkoda, że wyszło jak wyszło. Był i dobry temat wojskowo-sensacyjny, i wątki erotyczno-miłosne, i niezły pomysł na fabułę, i sądząc po króciutkich fragmentach być może całkiem niezłe pióro. Nawet ocena realiów armii naszej obecnej (której to już) Rzeczpospolitej wydaje się dość celna i przekonująca. I wszystko na nic.

Ja osobiście nie odczuwam tej lektury jako straconego czasu, ale tylko dlatego, że uciekając od niej uruchamiałem wyobraźnię i zastanawiałem się, jak by to mogło wyglądać. Jakbym tworzył alternatywną powieść w głowie. Nie każdy jednak tak ma, co potwierdziły zdecydowanie negatywne wypowiedzi innych członków klubu.

Gdybym miał porównywać tę książkę Baniewicza do innej o podobnej tematyce, napisanej zresztą też przez polskiego fantastę, czyli do Żmii Sapkowskiego, musiałbym powiedzieć, że ta druga jest zdecydowanie lepsza, pomimo wszystkich tych krytycznych uwag, które wobec niej miałem, i które nadal podtrzymuję. Niech to posłuży za końcową ocenę


Wasz Andrew


* BWP - Bojowy Wóz Piechoty; pojazd bojowy stanowiący boczną gałąź drzewa ewolucyjnego opancerzonych transporterów piechoty, w którym, odwrotnie niż w klasycznym transporterze, większy nacisk położono na możliwości prowadzenia walki i wspierania piechoty ogniem, niż na transport piechoty . Dysponuje z reguły lepszym niż transporter opancerzeniem, cięższym uzbrojeniem i większą manewrowością, a także umożliwia prowadzenie ognia przez desant z wnętrza pojazdu.

W Polsce skrót używany również w znaczeniu zawężonym do polskiej wersji pochodzącego z ZSRR БМП (seria rozwojowa BWP produkcji radzieckiej), czyli do konkretnej konstrukcji. Oczywiście rozwinięcie nazwy sowieckiej brzmi Боевая машина пехоты , więc i w Polsce, i w Rosji, znaczenie skrótu można odczytać tylko z kontekstu – bez niego nie wiadomo, czy chodzi o typ (konkretną konstrukcję), czy o klasę pojazdów. W praktyce wystarczającym kontekstem jest pełna nazwa typu, np. BWP-1 czy БМП-2 to konkretne modele bojowych wozów piechoty. (przyp. A.V.)

niedziela, 17 listopada 2013

Marzenie dochodzeniowca




W powszechnym mniemaniu robota gliniarza opierała się na pościgach i rzucaniu podejrzanych na maskę. Ludzie nie rozumieli, że podstawą pracy funkcjonariusza była zwykła cierpliwość. Patterson zaś doskonale rozumiał i był to jeden z powodów, dla których Ambrose tak bardzo cenił swojego przełożonego. Jego szef nie wywierał na swoim zespole zbytniej presji, choćby góra żądała od niego natychmiastowych wyników. Dla Pattersona nawet zwłoki nie były najpilniejszą sprawą pod słońcem, bo uważał, że czasem warto poczekać – niektóre rzeczy po prostu dzieją się w swoim własnym rytmie.

Gorączka kości Val McDermid

sobota, 16 listopada 2013

Szkocja górą




Val McDermid

Gorączka kości

tytuł oryginału: Fever of the Bone
tłumaczenie: Kamil Lesiew
seria/cykl wydawniczy: Tony Hill / Carol Jordan
wydawnictwo: Prószyński i S-ka 2010

Nie pamiętam już nawet, jak się u mnie znalazła ta książka, tak długo leżała oczekując na moje zmiłowanie. Chyba nie byłem do niej specjalnie uprzedzony, choć z drugiej strony o wydawnictwie nie mam dobrego zdania, więc może podświadomie… Jak było, tak było, ale w końcu nadszedł ten dzień.


Val McDermid (ur. 4 czerwca 1955) jest szkocką pisarką specjalizującą się w powieściach kryminalnych. Napisała ich jak dotąd całkiem sporą liczbę, w tym trzy cykle powieściowe (z Lindsay Gordon, z Kate Brannigan oraz z parą głównych bohaterów Tonym Hillem i Carol Jordan). Gorączka kości jest szóstą powieścią tej ostatniej, uznawanej za najlepszą serii*.

Główne postacie cyklu to profiler Tony Hill i policjantka Carol Jordan z Bradfield, fikcyjnego miasta położonego gdzieś w Yorkshire, w północno-wschodniej Anglii. Niniejsza odsłona ich perypetii rozpoczyna się od odnalezienia w Worcester brutalnie okaleczonych zwłok czternastoletniej dziewczynki porzuconych na jednym z przydrożnych parkingów. Co i jak z tego wyniknie, nie będę Wam zdradzał, gdyż wyjątkowo nietuzinkowa fabuła jest jedną z wielkich zalet powieści. W rzeczy samej, już to wystarczyłoby, aby Gorączka kości stała się gratką dla miłośników gatunku.


No właśnie. Niewątpliwie mamy do czynienia z kryminałem. Wyspy okazały się bardzo urodzajnym miejscem i wydały nazwiska znane i uznane w tym kanonie, porównywalne nawet ze Skandynawią. I Irlandia, i Wyspy Brytyjskie mają swoje sławy, że wspomnę choćby takie nazwiska jak Ken Bruen, Denise Mina, Stuart MacBride czy David Peace. Val McDermid, choć jej proza nie jest aż tak noir, jak niektórych szkockich czy irlandzkich mistrzów, ma w sobie to coś, ten niepowtarzalny klimat, który można odczuć tylko w trakcie lektury powieści z Wysp.

Gorączka kości jest kryminałem prześwietnym, wręcz smakowitym, jeśli komuś nie przeszkadza zapach nieco skruszałego surowego mięsa, posmak krwi i kolor martwego ludzkiego ciała. Poza tworzeniem genialnej fabuły autorka w Gorączce kości pokazuje bowiem zdolność niezwykle plastycznego, obrazowego malowania słowem pejzaży i klimatu, scen i postaci, nastrojów i myśli, no i oczywiście miejsc zbrodni oraz zwłok. Czytelnik obdarzony wyobraźnią widzi i czuje to, co główne postacie powieści tak, jakby stał tuż obok albo wręcz siedział w ich głowach odbierając bodźce dostarczane przez ich zmysły. A to nie dla każdego może być miłe. Dla miłośników kryminału to jednak prawdziwa uczta.

Muszę również wspomnieć, co wydatnie podnosi moją ocenę, iż nie rzuciły mi się w oczy w trakcie lektury żadne błędy merytoryczne, które są plagą masowej produkcji powieściowej. Tutaj mamy profesjonalizm, piękny, potoczysty styl i wciągającą akcję sprawiającą, iż od książki odrywałem się z największą niechęcią. Do tego jeszcze bardzo przekonujące, skomplikowane konstrukcje psychiczne głównych postaci, na których widać dynamiczne oddziaływanie wydarzeń i czasu.

Jakby było mało tych peanów, muszę dodać, iż pisarka ukazała również głębokie tło społeczne swego kraju, w którego realiach, choć w fikcyjnym mieście, osadziła świat książki i rozgrywające się dramaty. Widzimy poważne problemy, z którymi zmagają się Anglosasi, jak choćby moda na ekonomiczne priorytety w działalności policji. Inna sprawa, że dla nas, Polaków, w porównaniu do naszej rzeczywistości, wydają się one nie problemami, a takimi tycimi, tycimi problemikami.

Wszystko powyżej brzmi jak ideał i Gorączka kości byłaby ideałem, w ramach swego gatunku oczywiście, gdyby nie jedno małe ale. Te okaleczone zwłoki. Właśnie dlatego, że autorka tak się przyłożyła do tła psychologicznego, drażni mnie to okaleczanie zwłok będące niczym innym jak tanim chwytem pod publiczkę. Wiadomo, że powieść, która zaczyna się znalezieniem „brutalnie okaleczonych zwłok nastolatki” w dzisiejszych czasach lepiej się wypromuje, niż powieść zaczynająca się ”tylko” znalezieniem zwłok nastolatki. Tak przy okazji – czy zwłoki mogą być okaleczone inaczej, niż brutalnie? Czy zabójstwo samo może nie być brutalne? To jednak tylko takie moje dygresje językowo – marketingowe. Wracając do meritum; sprawca metodyczny, o umyśle jak najwyraźniej ścisłym, ponadprzeciętnie pragmatyczny i inteligentny, działający według planu zoptymalizowanego na osiągnięcie celu, na pewno nie będzie podejmował wysiłków zwiększających ryzyko wpadki grożącej nie tylko odsiadką, ale co gorsze niewykonaniem priorytetowego zadania. A niestety właśnie owe okaleczenia, przytaczane we wszystkich reklamach i wszystkich recenzjach, okazują się absolutnie irracjonalne, gdy już poznamy rozwiązanie. Irracjonalne i zaskakująco sprzeczne z pozostałymi elementami modus operandi wynikającym konsekwentnie z celów i motywów sprawcy, oraz z jego charakteru i poziomu umysłowego. Wypływający z zemsty cel sprawcy nie ma bowiem w sobie niczego z symbolizmu, jest jak najbardziej konkretny, konsekwentnie realizowany i bezpośrednio z pragnienia zemsty wynikający, a okaleczenia nie mają z tym priorytetem niczego wspólnego. Ba, nawet profil psychologiczny seryjnego zabójcy sporządzony przez Tony’ego Hilla jest przekonujący tylko do momentu, gdy poznajemy rzeczywistego zbrodniarza; jego osobowość, cel i motywację. Potem okaleczanie zwłok jest niczym kolejny element układanki trzymany w ręce i absolutnie nie pasujący do leżącego na stole i ułożonego już w całości puzzla. Element, którego już nie ma gdzie dołożyć i widać, iż jest rodem z innego pudełka.

Na szczęście ta wpadka jest jedynym minusikiem powieści. Nie jest nawet łyżką dziegciu, gdyż nie zdołała zepsuć beczki dobrej rozrywki, jaką miłośnikom kryminału zafundowała Val McDermid. Czy książka będzie równie atrakcyjna dla wszystkich czytelników, również tych od kryminału stroniących? Nie potrafię powiedzieć. Myślę jednak, że dla zdecydowanej większości tak, więc polecam ją wszystkim, a miłośnikom psychologii, kryminalistyki i wszelkich pokrewnych dziedzin szczególnie gorąco


Wasz Andrew


* seria Tony Hill & Carol Jordan

  1. 1995 - The Mermaids Singing (wyd. pol. pt. Syreni śpiew, przekł. Magdalena Jędrzejak, Otwock 2005, II wyd. Warszawa 2011)
  2. 1997 - The Wire in the Blood (wyd. pol. pt. Krwawiąca blizna, przekł. Magdalena Jędrzejak, Otwock 2005, II wyd. Warszawa 2011)
  3. 2002 - The Last Temptation (wyd. pol. pt. Ostatnie kuszenie, przekł. Maciejka Mazan, Warszawa 2012)
  4. 2004 - The Torment of Others (wyd. pol. pt. Żądza krwi, przekł. Tomasz Wilusz, Warszawa 2012)
  5. 2007 - Beneath the Bleeding (wyd. pol. pt. Trujący ogród, przekł. Katarzyna Kasterka, Warszawa 2013)
  6. 2009 - The Fever of the Bone (wyd. pol. pt. Gorączka kości, przekł. Kamil Lesiew, Warszawa 2010)
  7. 2011 - The Retribution (wyd. pol. pt. Odpłata, przekł. Jan Hensel, Warszawa 2013)
  8. 2013 - Cross and Burn

piątek, 15 listopada 2013

The Incredible Power Of Concentration - Miyoko Shida

Dziś miała być recenzja z Gorączki kości, ale z powodu pisaniny związanej z plagiatami nic z tego nie wyszło. Dziś więc coś innego.

Zwykle nie wrzucam na swój blog filmików z YouTube. Pierwszy raz zdarzył się, gdy trafiłem na niesamowity wręcz pokaz, który w pełni oddawał znaczenie wyrażenia Showtime (zapraszam do obejrzenia). Dziś kolejny filmik. Trafił do mnie wczoraj niczym na zamówienie. Warto obejrzeć do samiutkiego końca. Puenta jest powalająca. No i zważcie na wiek tej mistrzyni...


czwartek, 14 listopada 2013

O plagiatach, ściąganiu i złodziejstwie



czyli o walce z wiatrakami

Zdając sobie sprawę, iż moje pióro jest dość oryginalne, miałem nadzieję, że dzięki temu, nawet jeśli z powodu tej cechy trudniej mi będzie zdobyć czytelników, uniknę przynajmniej plagiatów moich tekstów. Niedawno jednak złudzenia prysły i po raz kolejny dołączyłem do grona osób, których prawa autorskie zostały naruszone. W dniu 31 października jedna z czytelniczek mojego bloga, posiadająca konto w serwisie internetowym Miejskiej Biblioteki Publicznej (MBP) w Kielcach, powiadomiła mnie, iż użytkownik tej witryny ukrywający się pod pseudonimem Marafi dokonał plagiatu wielu recenzji z serwisu LubimyCzytać.pl, w tym dwóch mojego autorstwa, a dotyczących powieści Odwet i Niech się to nigdy nie kończy, które były publikowane nie tylko na tym blogu, ale w LC.

Dość długo zastanawiałem się, czy podejmować kroki na drodze karnej w tej sprawie i w międzyczasie zwróciłem się do MBP w Kielcach o dane osobowe Marafiego, bym mógł zawrzeć z nim ugodę, oraz o usunięcie naruszających prawo treści lub oznaczenie ich w sposób wskazujący na moje autorstwo. Pracowniczka MBP reprezentująca dyrektora tej instytucji ograniczyła się do poinformowania mnie, iż „badają i analizują” wpisy użytkownika Marafi. Odmówiła również podania rzeczywistych danych sprawcy plagiatu zasłaniając się obowiązkiem ochrony danych osobowych użytkowników biblioteki. Szkoda, że jako osoba tak obeznana z prawem nie wspomniała ani słowem o tym, iż właściciel serwisu odpowiada za zgodność z prawem treści umieszczanych w nim przez użytkowników. Szkoda, że zapomniała o tym, iż zgodnie z art. 302&2 KPK ma obowiązek niezwłocznie powiadomić policję lub prokuraturę o przestępstwie ściganym z urzędu, a nie „badać i analizować”. Szkoda, że zapomniała, iż od momentu, gdy zażądałem usunięcia sprzecznych z prawem treści na tej stronie, co było zgodne z art. 78 ust. 1 pr.aut., działała świadomie i bezprawnie, na moją szkodę, nie wykonując tego żądania.

Mimo wszystko, mając smutne doświadczenia (dwa razy umorzono sprawy bezprawnego wykorzystania zdjęć mojego autorstwa, a raz ciągano mnie, długo choć bezskutecznie, za bezprawne użycie cudzej własności intelektualnej, choć od początku okazywałem dowody na to, iż prawa takie posiadam), wciąż zwlekałem z zawiadomieniem organów ścigania. W międzyczasie jednak zajrzałem dogłębniej na stronę MBP w Kielcach i okazało się, iż instytucja ta już co najmniej od 18 października wiedziała o kradzieży cudzych tekstów przez użytkownika Marafi, gdyż już wtedy czytelniczka, która później się do mnie odezwała, dawała wyraz swemu oburzeniu w Księdze Gości MBP w Kielcach. Ponieważ do chwili obecnej, od 18 października, minęło już sporo czasu, które MBP mogła przeznaczyć na „badania i analizy”, a nadal łamie prawo upubliczniając moje teksty, w dniu dzisiejszym powiadomiłem o powyższym prokuraturę. Doszedłem do wniosku, iż nie mogę pozostać biernym wobec tak powszechnej i nagminnej patologii. Tym bardziej, iż jej sprawcy czują się jak widać absolutnie bezkarni a instytucje, które mają obowiązek podjąć wyraźnie określone przez prawo działania, zamiast tego „badają i analizują”. Jak uczy Zimbardo i psychologia społeczna ci, którzy są bierni wobec zła, nie są niewinni; są jego wspólnikami równie niezbędnymi do jego sukcesu jak bezpośredni sprawcy. Po wzięciu tego wszystkiego postanowiłem więc nie odpuszczać.

Jakie będą dalsze dzieje tej sprawy oczywiście na bieżąco opiszę. Realna jest groźba, i biorę to pod uwagę, że po raz kolejny przekonam się, iż prawa autorskie w Polsce są po to, być chronić bogatych, a nie mają takich praw zwykli ludzie. Mam jednak nadzieję, choć słabą i jakoś tak irracjonalną, gdyż sprzeczną z moim doświadczeniem osobistym i ogólnospołecznym, że jednak tym razem sprawcy zostaną ukarani, poszkodowani otrzymają zadośćuczynienie, a Polska będzie rosła w siłę i ludziom będzie się żyło dostatniej.


Wasz Andrew

środa, 13 listopada 2013

O USA i terrorze



Zachód poszukuje strategii, które za tydzień, za miesiąc lub rok mogą przeważyć szale wojny. Jego wróg snuje tymczasem plany na przyszłość bardziej odległą. (…) Wojna z terroryzmem jest bitwą między wizją doczesnej przyszłości rządu Stanów Zjednoczonych oraz wizją przyszłości transcendentalnej, do której dążą jego wrogowie. Błyskawiczne zwycięstwo jest mało prawdopodobne w sytuacji, gdy wróg przygotowuje się na wieczność. Stosowanie taktyk rodem z II wojny światowej może sprawić, że wieczność będzie wydawała się wrogowi jeszcze bardziej atrakcyjna. (…) To cholerna głupota, która na nieszczęście odbywa się kosztem ludzkiej krwii.

Philip Zimbardo i John Boyd Paradoks czasu

wtorek, 12 listopada 2013

Intelektualne zaścianki

Okładka książki Prowincje 

Prowincje

Bogdan Białek

Wydawnictwo: Charaktery
Liczba stron: 135









Ostatnimi czasy w naszym społeczeństwie można zaobserwować swoisty dysonans związany z wyborem miejsca do prowadzenia egzystencji. Na naszych oczach odbywa się wielka wędrówka ludów – następuje masowa migracja z terenów wiejskich do metropolii. Trend ten może być tłumaczy z faktem, że od wieków miasto kojarzone jest z szeroko rozumianą nowoczesnością, perspektywami rozwoju osobistego, wachlarzem szans na odniesienie zawodowego sukcesu. Patrząc jednak na miasta z innego punktu widzenia, można postrzegać je jako swoiste bezkresne pustynie, na których spotkanie człowieka w pełnym, a w szczególności moralnym tego słowa znaczeniu należy do coraz rzadszych zjawisk. Absurdalne, ale żyjąc w coraz większej gromadzie, istoty ludzkie stają się coraz bardziej wyobcowane. Nieufność, izolacja oraz wytwarzany wokół siebie dystans to oręż, którym człowiek stara się bronić przed bliźnim, po którym spodziewa się najgorszego. Ponadto dostrzegalna jest tendencja do otaczania się mnóstwem niepotrzebnych gadżetów, które mają świadczyć o wysokiej pozycji społecznej. Rzeczywiste ludzkie kontakty zastępowane są ich wirtualnymi substytutami. Prowadzony jest nieustanny wyścig szczurów, w którym każdy pragnie okazać się lepszym od pozostałych na wszystkich płaszczyznach. Ludzie starają się uchodzić za postępowych i otwartych na nowe idee, które co rusz wypluwa ze swoich trzewi coraz bardziej zwariowany świat. W tym szaleńczym pędzie ponad wszystko pogardzani są osobnicy, których podejrzewa się o zaściankowość, o ciasne horyzonty myślowe. Nie ma społecznego, czy raczej medialnego przyzwolenia dla prowincjonalizmu, który jest bezlitośnie linczowany, chociaż na dobrą sprawę ciężko doszukać się klarownej definicji tego słowa.

Z pewnością ciekawą interpretację proponuje redaktor Bogdan Białek, który w tekście otwierającym zbiór zatytułowany Prowincje, wydany z okazji 40-lecia pracy dziennikarskiej pisze:

Co to jest prowincja? Nie wiem. Wszystko jest prowincją. Niektóre miejsca są zaściankiem ze swoim charakterem, narracją, indywidualnością, inne są zadupiem, miejscami takimi, jak wszystkie inne, tylko o zmienionych dekoracjach.
Jak pisał Siegfried Lenz: prawdziwe metropolie są w nas. I prawdziwe prowincje też. Ostatecznie, jak powiada Tadeusz Słobodzianek, każdy ma taką prowincję, jaką sobie wybiera. Warto wiedzieć, gdzie w nas przebiega granica między metropolią a prowincją, zaściankiem a zadupiem. Ale to przecież inna opowieść.

Bogdan Białek, urodzony w 1955 roku w Białymstoku to dość barwna postać. W chwili obecnej pracuje jako dziennikarz, wydawca oraz psycholog. Jest także prezesem Stowarzyszenia im. Jana Karskiego, którego działalność skupia się na propagowaniu szacunku wobec mniejszości religijnych, etnicznych, etc. Białek w swojej karierze dziennikarskiej pisał dla Gazety Białostockiej, natomiast po przenosinach do Kielc stworzył pierwszy regionalny dodatek do Gazety Wyborczej. Po zakończeniu współpracy z GW zaczął wydawać magazyn psychologiczny Charaktery, a niedługo potem założył także Wydawnictwo Charaktery. Publicysta znany jest również z racji wymiernego wkładu w działanie na rzecz pojednania polsko-żydowskiego oraz chrześcijańsko-żydowskiego.

Prowincje to wybrany przez Piotra Żaka zbiór tekstów autorstwa Bogdana Białka, publikowanych na łamach różnych czasopism oraz gazet na początku lat 90’, czyli w okresie polskiej transformacji. Starannie wyselekcjonowane reportaże składają się na interesujący zapis zmian, które zaczęły zachodzić w Polsce po upadku systemu komunistycznego. Przy czym działanie potężnych trybów historii oglądane jest z perspektywy tytułowych prowincji, tzn. z dala od najwyższych szczebli władzy. Radom, Kielce, Białystok, Sandomierz, Starachowice czy Tarnobrzeg to miasta, którym pod każdym względem daleko do Warszawy, skupiającej wokół siebie ministrów, prominentnych polityków oraz największą uwagę opinii publicznej, ale również tam rozgrywają się wydarzenia, które są nieodzownym świadectwem nieodwracalnych przemian, związanych z narodzinami nowego państwa. Ponadto historyczne procesy, mające miejsce na prowincji zdają się być lepiej widoczne, bowiem jest na nich mniej pudru. Fakty są bardziej obnażone, wiele z nich trudniej jest zatuszować niż w stołecznym mieście, w którym na podorędziu pozostaje prasa czy telewizja. Być może z tego powodu wdrażania demokracji nie wygląda zbyt różowo.

Książka Bogdana Białka jest swoistym zapisem i świadectwem degeneracji zachodzącej w naszym kraju, która jest wynikiem skażenia politycznego środowiska u podstaw. Brak przeprowadzonej dekomunizacji, ideologiczne spory, wybuchające w Solidarności, przyczyniające się do jej osłabienia, będące zresztą niczym rana, jątrząca się do dzisiaj, okazały się przeszkodami, które skutecznie uniemożliwiły nawiązanie dialogu oraz podjęcie efektywnych działań, mających na celu ustabilizowanie zarówno polskiej gospodarki jak i sceny politycznej. W konsekwencji do władzy doszła dziwna mieszanina, złożona z byłych komunistów oraz skłóconych związkowców, której brakowało wyrazistej koncepcji na budowę niepodległego i silnego państwa polskiego. W reportażach Białka pojawiają się podejrzani biznesmeni, którzy współtworzyli dziki polski kapitalizm. Wielu z nich zostawało następnie politykami, przy czym karierę polityczną często łączyli z zajęciami biznesowymi. Efektem jest cała lawina głośniejszych i skuteczniej wyciszanych afer, które zresztą nadal przetaczają się przez III Rzeczpospolitą. Z kolei część politycznych biznesmenów po zakończeniu pracy w służbie narodu znajdowało zatrudnienie w firmach konsultingowych, czy otrzymywało ciepłe posady członków rad nadzorczych różnych prężnych spółek.

W jednym z reportaży Białek cytuje: Społeczeństwo jest rozbite, sprzeniewierzone, żyje bez wiary, bez entuzjazmu i bez nadziei, kryzys jest nie tylko polityczny i gospodarczy, ale też moralny. Przytoczone słowa Wiesławy Grochowi z 1989 roku są niestety nadal bardzo aktualne. Społeczeństwo wciąż pogrążone jest w beznadziei, z tą tylko różnicą, że obecnie kiepskie nastroje są zręczniej maskowane. Wiele popularnych mediów koloryzuje rzeczywistość, prezentując ją w o wiele jaśniejszych barwach. O realnych problemach trapiących przeciętnego Polaka solidarnie się milczy, nie podejmując niemal wcale tematów tak trudnych i niewygodnych jak plaga nepotyzmu, nękająca zakłady pracy oraz administrację, powszechna bieda i ubóstwo wielu polskich rodzin, ogromne koszty życia, nieproporcjonalnie duże w stosunku do innych krajów europejskich, wysokie podatki, czy brak politycznej kultury. Te uwierające kwestie są skrzętnie spychane na bok przez plastikową rzeczywistość, której symbolami są tania sensacja, blichtr, głupota oraz silikonowe piersi. Czytając rzeczowe, bardzo trafne, chociaż często pozbawione wyraźnego komentarza twórcy, reportaże autorstwa Białka, uzmysławiamy sobie także, że dzisiaj brakuje tego typu trzeźwego spojrzenia na postępowanie polskich polityków, zarówno tych z samej elity władzy, jak i tych lokalnych. Brakuje rzeczowych analiz, obiektywnej krytyki. Rzadkością jest również umiejętność kulturalnej wymiany opinii, czy sztuka prowadzenie sporów. Media pozostają stronnicze, nierzadko nawet nie siląc się na pozory obiektywizmu, a co gorsze w prowadzonych dyskusjach, którym nadawane są merytoryczne znamiona, powszechny jest prostacki ton oraz wulgarny język, czy obrażanie interlokutora.

Tym co rzuca się w oczy w przypadku pióra Białka jest również zwyczaj prezentowania nagich faktów. Autor często powstrzymuje się od komentowania przedstawianych wydarzeń, przez co zmusza czytelnika do przemyśleń oraz własnej interpretacji. Próżno szukać w tekstach Bogdana Białka ganienia, pouczania, propagandy, jedynie słusznego spojrzenia. Początkowo sprawiają one wrażenie suchych, ale dzięki temu pozostają one rzeczowe i bardzo interesujące. Autor ciekawie odmalowuje problemy, jakie niesie ze sobą zmiana ustroju. Opory milicji przed przyjmowaniem w jej szeregi byłych pracowników Służby Bezpieczeństwa, uzyskiwanie ogromnych wpływów politycznych przez kościół katolicki, kulawo działające sądy, zamykanie państwowych zakładów pracy oraz wyprzedawanie ich mienia za bezcen, skomplikowane sieci powiązań, układów oraz znajomości na różnych szczeblach władzy, uniemożliwiające skuteczną restrukturyzację przemysłu zbrojeniowego to tylko część tematów, podejmowanych przez Bogdana Białka. Co najważniejsze jest to przecież historia współczesna, która jednak coraz bardziej zaciera się i to na naszych oczach. Wiele faktów odchodzi w mroki niepamięci, wiele jest z niej wymazywanych. Reportaże zebrane w tomie Prowincje to zatem żywe świadectwo bolesnego procesu transformacji, przez który chyba ciągle przechodzi nasz kraj.

Reasumując, zbiór Prowincje to frapująca lektura, która skłania do głębokiej refleksji nad przemianami, które dokonały się w naszym kraju od 1989 roku. Teksty Bogdana Białka to relacja przejścia od komunizmu do demokracji, prowadzona wkrótce po rozpoczęciu tego procesu. Reportaże mogą stać się bodźcem do analizy tego, czego udało się nam, państwu oraz społeczeństwu przez ten czas dokonać. W moim przypadku odczucia nie są zbyt pozytywne. W mojej opinii w sporej mierze wynika to z faktu, że zbyt wielu ludzi sprawujących władzę przejawia objawy myślenia prowincjonalnego. Politycy często koncentrują się na własnych interesach, przypominając świnie, którym udało dorwać się do koryta władzy. Wzniosłe hasła wyborcze stanowią wyłącznie puste slogany, wyciągane z szuflad na czas wyborów, po przeprowadzeniu których odchodzą w niebyt. Dlatego mimo, iż reportaże Bogdana Białka przypadły mi do gustu, to nie napawają mnie one optymizmem.
Książkę przeczytałem dzięki uprzejmości portalu:

Czytanie nie szkodzi

oraz wydawnictwa:









Wydawnictwo Charaktery







Prowincje [Bogdan Białek]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE