Wolna i niezawisła Ukraina jest jedynym prawdziwym gwarantem niepodległości Polski. Jeśli upadnie Ukraina, kwestią czasu będzie upadek Polski.

czwartek, 25 listopada 2010

POCHÓD BYLEJAKOŚCI


Pijany kierowca zabił 24-letniego policjanta

Prosto z Polski TVN24
Komenda policji w Kozienicach pogrążona jest w żałobie. Kilka dni temu pijany kierowca potrącił funkcjonariusza, który pomagał wyciągnąć samochód z rowu innemu pijanemu kierowcy. Policjant zginął na miejscu. Nietrzeźwemu kierowcy nic się nie stało. Całość tragedii pod Kozienicami w programie "Prosto z Polski".
24-letni sierżant, Maciej Walaszczyk o godzinie czwartej nad ranem pomagał wyciągnąć pojazd z rowu nietrzeźwemu kierowcy, gdy nagle zza zakrętu wyjechał rozpędzony samochód. Młody funkcjonariusz poniósł śmierć na miejscu.
Pijany 19-latek wracał z dyskoteki z czterema kolegami. Wszyscy byli pijani i nikomu się nic nie stało, mimo iż samochód dachował.
J.S.
WIADOMOŚCI.ONET.PL 25.11.2010 GŁÓWNA STRONA

Już jakiś czas temu napisałem post o cywilizacji badziewia, jak prawdopodobnie zostanie w przyszłości ochrzczona nasza epoka. Powyższy tekst jest tego najlepszym przykładem. Przyjrzyjmy mu się.

Kilka dni po wydarzeniu, nagle, przytoczona notka trafia na główną stronę największego polskiego serwisu internetowego jako news. W epoce internetu, telefonów komórkowych i komputerów informacja potrzebuje kilku dni, by trafić do gazety. Kiedyś, w epoce telegrafu bez drutu, parowców i pierwszych automobili, za news nie było uznawane nic, co nie pochodziło z ostatniej chwili. Nawet jeśli zdarzyło się to w Afryce. Dlaczego u nas dzieją się takie cuda?

Spójrzmy teraz na treść artykułu. Nie dziwi, iż jest podpisany tylko inicjałami. Też bym czegoś takiego swoim nazwiskiem nie podpisał. To nie jest post na amatorskim blogu, a popatrzmy jakiej jest jakości jako źródło informacji.

Czy dowiemy się z niego, na czym polegała „pomoc” policjanta przy wyciąganiu samochodu z rowu? Czy siedział w unieruchomionym samochodzie i chciał nim z rowu wyjechać? A może go popychał, a kierował pijak? To kluczowa rzecz dla oceny wydźwięku tej sytuacji, a nie ma o tym żadnej wzmianki. Dlaczego samochód z pijanymi młodzieńcami miał wypadek i dachował? Czy od uderzenia w policjanta? A może od zderzenia z unieruchomionym na poboczu samochodem? Znów wraca pierwsze pytanie: co konkretnie robił policjant. I dlaczego pijanemu kierowcy unieruchomionego samochodu nic się nie stało. Jeszcze kilka lat temu taka przeterminowana „wiadomość z ostatniej chwili” nie ujrzałaby światła dziennego nawet w podrzędnej lokalnej gazecie, przynajmniej jako news. A już na pewno nie z taką zdekompletowaną treścią.

Od razu po tej lekturze nasunęło mi się zagadkowe pytanie: Dlaczego nagle się ten tekst pojawił? Po kilku dniach? Czy policja nalegała na wyciszenie sprawy, ale się nie udało i koniec końców jednak rzecz opublikowano? A może było odwrotnie; policja zabiegała o naświetlenie historii policjanta poległego na posterunku? A może było jeszcze inaczej?

No i pytanie o głębszą treść. Pomijając podział ról; po co policjant wypychał samochód pijaka z rowu na jezdnię? Czy chciał go puścić w dalszą drogę? Jeśli tak, to dziwna jakość pracy tej naszej policji. Może hasło przyjazna policja ważniejsze już niż prawo. No bo jeśli miał zamiar go zatrzymać i przekazać kolegom w celu wytargania za uszy, to po co wypychać auto z rowu. I tak musi po nie ktoś przyjechać, więc pewnie nie rowerem, tylko samochodem. I nie będzie problemu z wyciągnięciem z rowu.

Nadmiar informacji też rodzi pytania. Wiemy, że wszyscy poza policjantem byli pijani. Ale jakoś brak informacji, że policjant był trzeźwy. To aż kole w oczy.

Nie wiem jak było naprawdę; co się tam stało na drodze. Wiem jednak, iż taka informacja to dezinformacja. Hańba zawodu dziennikarza. I jest z każdym rokiem coraz gorzej. Nie tylko w dziennikarstwie. Pomimo komputerów, internetu, satelitów i GPS-ów. A może właśnie przez to. Przez to, iż ludzie mają nadzieję, że maszyny i technologie zwolnią ich z myślenia...

niedziela, 14 listopada 2010

Joanna



... właśnie delektował się pierwszym łykiem ristretto. Miałjeszcze kilka minut do ósmej. Uwielbiał wpadać do Manufaktury od czasu, gdyotworzyła się ta malutka, ekskluzywna kawiarnia. Supermarkety wyniosły się stądjuż dawno, dawno temu i od lat trwał proces wypierania coraz droższych sklepówi sklepików przez coraz bardziej ekskluzywne i jeszcze bardziej kosztownebutiki, salony i restauracje. To było do przewidzenia, gdy tylko miasto zaczęłoprzeżywać boom. Manufaktura, położona w samym centrum, z bezpośrednimpołączeniem z nowym, ogromnym parkingiem podziemnym i tymi wszystkimi krytymialejkami, wysadzanymi egzotycznymi gatunkami drzew, łączącymi ją z przyległymimekkami yuppies, cyganerii i nowobogackich, stała w środku miasta niczymsłońce. Od niej rozchodziły się drogi do miejsc, gdzie się bywa i do niej się znich wracało. Manufaktura nigdy nie spała.

Jeszcze raz przepłukał kubki smakowe kryształowo zimnąHawaiian Springs i spróbował kolejny łyk Antica Bottega. Tym razem niepotrzebował kopa. Był dość spięty przed tym spotkaniem i dlatego zrezygnował zeswej ulubionej Cristal 1882. Ze swego miejsca doskonale widział wejście iprawie wszystkie miejsca. Nie sądził by Ona była wśród tych kilku kobietbędących w lokalu. Każda była co najmniej z jednym facetem i nie było widać, byinteresowały się czymkolwiek poza swoimi znajomymi. Miał taką nadzieję, bo niewyglądały zbyt interesująco.

Zerknął na swojego nowego ulubieńca; The Lange 1815 Up andDown: The Caliber L942.1 w platynowej kopercie. Wciąż jeszcze miał czteryminuty. Jeśli była punktualna. Umówiony znak, Makbet w skórzanej oprawie zlimitowanej edycji, wciąż jeszcze leżał ukryty pod stołem, na jego kolanach.Miał nadzieję, że nie pogniecie jego perfekcyjnych spodni Canali Milano alemiał zamiar położyć go na stole dopiero w momencie, gdy Ją zobaczy i upewnisię, iż jest tego warta.

Niby znali się już dość dobrze. Był w niej zakochany doszaleństwa. Od pół roku pisali do siebie w necie i sms-ami. Ale nie wymienilizdjęć ani żadnych informacji o swej fizyczności. Od początku taka była umowa.Wiedział tylko, że w przybliżeniu są rówieśnikami. O ile mówiła prawdęoczywiście...

Widząc uchylające się drzwi wejściowe odruchowo zerknął nacyferblat. Dwie wskazówki pionowo!

Gdy weszła do lokalu głowy wszystkich facetów, nibyprzyciągane gigantycznym magnesem, na chwilę skierowały się w jej stronę. Onatylko rzuciła w jego stronę gestaltyczne spojrzenie a potem odwróciła się iruszyła środkiem sali lustrując stoliki i ludzi; szybko i metodycznie.

Miała na sobie białą, chyba szytą na miarę garsonkę. Rodzajugładkiej, miękkiej tkaniny z tej odległości i w tym oświetleniu nie zdążyłzauważyć. Dokładnie natomiast zobaczył, iż żakiet był ściśle dopasowany,podkreślając klasyczną talię i biodra. Głęboko wycięty, wąski dekolt pomiędzywyłożonymi klapami ukazywał całkiem spore fragmenty obiecujących półkuldojrzałego i zarazem jędrnego, wyjątkowo kształtnego biustu.

Wystarczył moment, gdy przemierzała niewielką salę oddalającsię od niego, by stwierdził, że lepszego zadka w życiu nie widział. Nie był tochłopięcy tyłeczek modelki, jak u wszystkich tych znajomych lasek, ani wielkiedupsko jak u większości pozostałych. Nie kłamała, miała trochę powyżejczterdziestki, ale na pewno zawsze i wszędzie przyciągała spojrzenia samców wkażdym wieku. Obcisła spódniczka od kompletu sięgająca prawie do kolan, mimoswej długości nie pozostawiała zbyt wielkiego pola dla domysłów. Wyraźnieodznaczały się pod nią paski od pończoch i gotów był się założyć, że innejbielizny nie skrywała. Gdy szła, wystukując podniecające staccato wysmukłymi,niesamowicie wysokimi obcasami swych lakierowanych, białych pantofli, chybaPleaser albo coś podobnego z masowej produkcji, jej lekko naprężone łydki ipośladki grały niczym u narowistej, ognistej klaczy. Miała boskie nogi okształtach podkreślonych z tyłu idealnie równymi szwami pończoch. Nieprzesadnie długie ani chude, tylko takie jakie lubił. Prawdziwie kobiece.

Chyba już obejrzała wszystkich, gdyż nagle zawróciła. Zdążyłtylko zobaczyć uwodzicielskie falowanie blond włosów, gdy odrzuciła do tyługłowę, jakby coś odkryła. W bezwstydnej długości rozcięciu na boku spódnicymignął mu kuszący fragment białego uda, ponad szykownym wykończeniem lekkopołyskującej pończochy opinającej jej nogę. Potem jednak podniósł wzrok i ichoczy się spotkały. Jak zaklęty wydobył spod stołu odziane w skórę tomisko ipołożył obok filiżanki.

Stanęła przed nim jakby coś mu chciała powiedzieć. Oparładłoń na biodrze. Nie odezwała się jednak tylko usiadła naprzeciwko, po drugiejstronie loży.

Całkiem go zamurowało. Miała niesamowitą twarz. Nie piękną,tylko niesamowitą. Wielkie niebieskie oczy, ale błękit jakby ze stalą na dnie.Klasyczne rysy, zadbana, ale jakby pod skórą znajdowała się stal zamiast kości.Usta zmysłowe, stworzone do kochania, ale od razu było widać, że potrafią sięzacisnąć w gniewie lub bezlitosnej nienawiści. No i ta blizna na policzku.Zaczynająca się centymetr pod okiem i biegnąca pionowo prawie do samego dołupoliczka. Zaleczona, zakamuflowana kosmetykami, ale wyraźnie widoczna. Twarzlwicy.

O cholera! - Pomyślał i spuścił wzrok na jej dłonie, którenie wiedząc kiedy znalazły się na stole, całkiem swobodne i naturalne. Niezbytsmukłe ale kształtne i po prostu ładne. Zadbane, choć widać, iż różne rzeczyrobiły w przeszłości. Czerwone, ciemne jak krew, długie paznokcie zamiastpopularnych tipsów. Na nadgarstku dyskretny zegarek w starym złocie. Takim jakłańcuszek na szyi. Wyglądał jak jakiś stary Cartier, Ultima albo coś innegorównie egzotycznego. Wszystko najwyższej klasy ale nie dające szans by określićgdzie mieszka, u kogo się ubiera, w jakim środowisku się obraca. Wszystkoidealne ale jakby z przeszłością...

To nie była kobieta, która idzie za modą albo z jakimkolwiekinnym prądem...

Andrew Vysotsky

tekst napisany na konkurs Selkara

sobota, 6 listopada 2010

Niezapomniana podróż



Navigare necesse est...* I tak było odkąd sięgam pamięcią. Pierwsze moje wspomnienia to morze, statki, okręty, jachty... Pierwsze marzenia...

Już w szkole podstawowej pochłaniałem wszelkie informacje o morzu. Rozpytywałem marynarzy i rybaków. Słuchałem opowieści kapitanów. Czytałem co się dało. Wiedziałem nie tylko czym się różni fok od bezana ale batyskaf od łodzi podwodnej, ortodroma od loksodromy, BRT od NRT. Wciąż było mi mało. Czytałem o żaglowcach, morskich wojnach epoki pancerników, tradycjach polskiej floty handlowej. Wiedziałem, i wiedzieli to wszyscy dookoła, iż niedługo zostanę oficerem nawigatorem a potem kapitanem. Przepowiadały mi to ciotki, karty, wróżki i horoskopy.

W szkole średniej zaraziłem swoją pasją całą męską cześć klasy. Wiedziałem, że selekcja w Wyższej Szkole Morskiej było ostra, a nie chciałem trafić do maszyny lub rybaków. Chciałem być pierwszy. Najpierw w szkole, a potem pierwszy po Bogu. Przykładałem się do nauki jak nigdy wcześniej ale znalazłem czas na coś nowego. Od teorii przeszedłem do praktyki. Zapisałem się do jachtklubu. Chodziłem na kółko matematyczne, fizyczne i astronomiczne. Brałem udział w regatach. Poznawałem życie żeglarza, choć nie zawsze na drugi dzień wszystko pamiętałem. Wiadomo. Ludzie morza lubią się integrować.

O problemie choroby morskiej mówi się wśród braci ilekroć przyjmują kogoś nowego. Wiadomo. Każdy ma inaczej. Jeden rzyga na rozpoczęcie sezonu i spokój. Inny rzyga tylko powyżej iluś stopni Beauforta. Jeszcze inni rzygają co chwila. Ja nie rzygałem nigdy. Czasami ze spojrzeń kolegów, pełnych zawiści i podejrzliwości, domyślałem się, iż nie mogą się doczekać kiedy i na mnie przyjdzie pora. 

Tuż przed maturą załapałem się na rekreacyjny rejs. Mieliśmy odwiedzić kilka polskich portów na całej długości naszego wybrzeża i zrobić kółko dookoła Bornholmu. Już się szykowałem na romantyczne wschody i zachody malujące piękną wyspę niesamowitymi kolorami. To miał być mój ostatni większy rejs przed WSM i wiele sobie po nim obiecywałem. 

Było nas ośmiu. Siedmiu starych wyjadaczy, w tym dwóch kapitanów żeglugi wielkiej, nie tylko tej jachtowej. I ja. Najmłodszy ze wszystkich. Wiekiem i doświadczeniem. A raczej jego brakiem. Ale pełen zapału i zaangażowania. 

Z początku wszystko szło świetnie. Nasza łajba szła pięknie. Czternaście z okładem metrów po pokładzie dawało dość miejsca dla wszystkich. Ożaglowanie jol. 80 metrów. 

Pod spinakerem, przy stałym wietrze szliśmy jak po maśle. Pół rejsu minęło pięknie ale bez rewelacji. Słońce, port, dziewczyny, słońce, ... Ale gdy zbliżaliśmy się do Bornholmu nadali ostrzeżenie o sztormie. Mocnym sztormie. Starzy zdecydowali uciec od brzegu i sztormować. Potem było coraz fajniej. Kuchta przygotował, pamiętam jak dziś, fasolkę po bretońsku. Dużo kiełbasy, dużo boczku. Na dwa dni. Bo nie chlapie jak zupa i nie lata jak ziemniaki i kotlety. A tymczasem robiło się coraz ciemniej. Wiało coraz lepie. Ściągnęliśmy wszystkie szmaty i pod samym fokiem szliśmy jak żyleta. Po kolei wszyscy oddawali hołd Neptunowi. Poza mną oczywiście. Słyszeliśmy w radio jak zalecają wszystkim żeleźniakom zwijać się do portów. Wojacy pouciekali już dawno. A potem się zaczęło. 

Nagle powietrze pełne było wodnego pyłu. Krótki wystrzał i z foka zostały tylko nitki. Dotychczas szliśmy jak tramwaj. Łup, łup na każdej fali ale równo i bez kołyski. Teraz się porobiło. Maszt zaczął tańczyć jak wariat. Pokład bujał się jak chciał. Silnik zakasłał i całkiem zdechł. Widziałem strach gdzieś na dnie oka starego. Poprzypinani do sztormliny jakoś doczołgaliśmy się na dziób i postawiliśmy foka sztormowego, najmniejszą szmatę jaka była na łajbie. Takie żaglowe stringi na foksztagu. I to wystarczyło. Jacht jakby stanął dęba, gdy wbił się w pierwszą falę. Na drugą już wszedł a potem ruszył. Jeszcze nigdy tak nie szliśmy. Nasz trochę krowiasty jacht szedł prawie w ślizgu. I widziałem jak wszyscy się modlą, żeby wytrzymał. 

Minęliśmy jakiś trawler. Wyglądał że niewiele mu już do szczęścia brakuje. Widzieliśmy, na zmianę, obie jego stępki przechyłowe. Tam to mieli się o co modlić! 

Nie wiem jak długo to trwało. Czas biegł inaczej. A my szliśmy jak burza w wodnej mgle, w wyciu wiatru, z fali na falę. Tylko po pewnym czasie mnie to znudziło. Wiedziałem, że jak stracimy żagiel to przy niesprawnym silniku będziemy w prawdziwych opałach. Ale to jak jechać półtorej setki autostradą przez godzinę czy dwie. Wiadomo, że jak koło się urwie to nie będzie co zbierać. Ale gdzie tu emocje.... No i wciąż nie rzygałem. 

Gdy się to skończyło słyszałem jak starzy dyskutowali ile wpisać w książeczki żeglarskie. Ile stopni Beauforta zaliczyliśmy? Takiego czegoś jeszcze nie przeżyli. Ale mnie to już nie interesowało. Coś pękło, coś się skończyło. Wiedziałem, że na morzu emocji już nie znajdę. Skoro taki sztorm nie dał mi więcej adrenaliny niż polskie drogi, to czas zmienić kurs. 

Pierwszą rzeczą jaką zrobiłem po powrocie do domu było poszukanie innej uczelni. Nie zamierzałem już więcej bawić się w żeglarstwo. Od tej pory traktowałem każdą jednostkę pływającą jak zwykły środek transportu. Ten rejs mnie odmienił. Zostałem szczurem lądowym. I dzięki temu, gdy spotkałem najpiękniejszą kobietę na świecie, mogłem być z nią razem zamiast tęsknić do niej na morzu...


Andrew



* navigare necesse est, vivere non est necesse łac. żeglowanie jest koniecznością, życie nie jest koniecznością; żeglowanie jest ważniejsze od życia

tekst napisany na konkurs w serwisie LubimyCzytać.pl

piątek, 5 listopada 2010

Wymarzone spotkanie



Z którą sławną osobą polskiego pochodzenia chciałbym się spotkać? Dla mnie ta kwestia jest w istocie pytaniem o to, kogo uznaję za największego Polaka. Nie wzrostem oczywiście ale wagą dokonań, może sławą, może piętnem jakie jego życie odcisnęło na innych. 

W Polsce aż roi się od gwiazd. Gwiazdy tańczą na lodzie, śpiewają, skaczą jak małpy i robią wszystko, by jeszcze choć przez chwilę załapać się na ekran. I takie to właśnie gwiazdy. Tak im do gwiazd jak przysłowiowej świni. I w dodatku to zadufanie. Ten brak jakiegokolwiek samokrytycyzmu, skromności i uczciwości elementarnej, że o świadomości własnej miernoty nie wspomnę. Większość tej hałastry, bo inaczej ich nazwać nie można, to aktorzy a raczej aktorzyny. Polska ma jak na razie na swym koniec dziesięć największych nagród świata filmowego – Oskarów. Jednak o ich zdobywcach na ekranie cicho. Bo nie ma wśród nich ani jednego aktora czy aktorki. Polskimi gwiazdami są ci, którzy nigdy nawet się nie zbliżą do tego zaszczytu. Może niektórzy faktycznie są nieźli ale nazywanie ich gwiazdami jest dla mnie nie tylko infantylne, ale wręcz niesmaczne. Wśród nich raczej nie ma sensu szukać nikogo, kto mógłby być tym jedynym. Owszem, w przeszłości (dość odległej) wydała Polska prawdziwe gwiazdy, jak choćby Helena Modrzejewska, ale sam fakt, iż jej nazwisko mało komu już dzisiaj jest znane, świadczy o przemijalności tego typu sławy i o bardzo ograniczonej roli jaką ma aktorstwo dla rozwoju ludzkości. 

Poszukując tej jednej, najważniejszej osoby, przez chwilę mógłbym myśleć choćby o Janie Pawle II. Jednak jego życie to tylko sława. Słowa puste i bez żadnego ciężaru. Poza Polską jego oddziaływanie było marginalne a pamięć o nim przemija. Choć u nas miliony deklarują, iż wywarł wpływ na ich życie, to po tym ich życiu wcale tego nie widać. Nie zmniejszyło się zakłamanie, agresja ani żadna z innych wad tak powszechnych w naszym narodzie. To nie on. 

Jest wielu innych których podziwiam; Lem, Mazur, wyliczać można długo. Jednak to żaden z nich. 

Jest przecież człowiek o którym Polska przypomina sobie tylko wtedy, gdy ktoś inny próbuje sobie go przywłaszczyć. Najczęściej Niemcy. Czasem, w okrągłe rocznice, Włosi. Choć od jego śmierci minęły wieki, znany jest na całym świecie i nazwisko jego zna chyba każdy choć trochę wykształcony człowiek. Ten ktoś wywarł na ludzkość wpływ, który nie zostanie zatarty aż do końca jej trwania. I choć człowiek ten nie ma wzorem Jana Pawła II ulicy, szkoły i szpitala nazwanego swym imieniem w każdej polskiej miejscowości, to jego nazwisko i dokonania pozostaną w pamięci ludzkości aż do samego końca. Jego nazwisko znane będzie, gdy o naszym papieżu i innych sławnych Polakach już nikt nie będzie pamiętał, poza może historykami. 

Człowiek, którego chciałbym spotkać, gdyby tylko to było możliwe, to Mikołaj Kopernik. Jego osobowość mnie fascynuje. Ten jeden człowiek obalił za jednym zamachem cały ówczesny porządek ludzki, boski i porządek świata zarazem. Przed nim wszystko grało jak w zegarku. Ludzkość jako stworzenia wybrane przez Boga mieszkała na Ziemi będącej pępkiem świata. Pięknie to się komponowało. Świat był niczym akwarium stworzone dla jednej tylko rośliny a człowiek był właśnie tą rośliną. Nic więc dziwnego, że posadzono go w samym centrum tej rośliny. Tymczasem Kopernik to wszystko rozwalił. Nikt przy zdrowych zmysłach nie sadzi najpiękniejszej rośliny, być może rośliny jedynej, w najciemniejszym zadupiu zbiornika. W dodatku zbiornika niewyobrażalnie wielkiego. No, chyba że nikt tego nie zrobił celowo. Że wyrosła przypadkiem. 

Kopernik ruszając z posad Ziemię zniszczył całą koncepcję świata stworzonego przez Boga tylko z myślą o człowieku i tylko dla niego. Wyrzucił człowieka z centrum wszechświata i skazał go na, prawdopodobnie wieczną, samotność w przerażającej dla większości pustce wszechświata. Dlatego jego koncepcja spotykała się z taką nienawiścią Kościoła, który zwalczał ją nie tylko mocą swego autorytetu ale i wszelkimi dostępnymi środkami przymusu. A przecież Kopernik był duchownym. Podlegał w sposób szczególny władzy papieża. Tym większa mu chwała za to, że jednak potrafił myśleć w sposób całkowicie otwarty. Choć wywodził się z armii zwalczającej naukę podążył za prawdą. 

Kopernik nie pożądał sławy, która to żądza zgubiła wielu innych uczonych. Z jego życiorysu można wnioskować, iż kochał wygodne, dostatnie życie bez kłopotów. Ale nade wszystko ukochał prawdziwą wiedzę. Prawdę. Za jej głosem przemierzał Europę. Jej głoszenie było celem jego życia. I jako jeden z nielicznych potrafił pogodzić jedno z drugim pomimo pozornej niemożliwości. Wygodne życie i epokowy przewrót. 

Nie był rewolucjonistą jak Giordano Bruno czy Galileusz. Pewnie domyślał się, że za opozycję wobec papieża i głoszenie teorii heliocentrycznej może trafić na stos albo zostać zmuszonym do wyparcia się swych przekonań. Poza tym miał tyle innych fascynujących zainteresowań! O innych, poza astronomią, jego osiągnięciach w Polsce wiedzą tylko nieliczni. A on postąpił jak skromny, spokojny człowiek. Publikował tylko w tych dziedzinach, w których nie stawał w jawnym konflikcie z nieomylnymi z Watykanu. Przeżył swe życie na pewno nie nudnie a jednocześnie spokojnie. Przeżył je chyba w szczęściu, a bombę podłożył z takim wyrachowaniem, by wybuchła w dniu jego śmierci. Wtedy nikt, nawet inkwizytor, nie mógł go do niczego zmusić. 

Było wielkich myślicieli wielu ale żaden nie dokonał tak wielkiego przewrotu nie zachowując jednocześnie zdrowego rozsądku szarego człowieka. Przechytrzył największą wówczas potęgę, która usiłowała kontrolować umysły występując z pozycji wszechwiedzącej prawdy objawionej. Zresztą w tym zakresie niewiele się zmieniło. 

Chciałbym spotkać Kopernika, choćby po to, by spytać go jak mu się podoba nasz świat. Świat w którym, tak naprawdę, wiele rzeczy w ogóle się nie zmieniło. Pomimo nieporównywalnie większej wiedzy, pomimo postępu nauki, nadal jest to świat pełen sprzecznych ze zdrowym rozsądkiem dogmatów, pełen ludzi chętnie wstępujących w szeregi coraz to nowych sekt i kierujących się wszystkim tylko nie rozumem. Chciałbym zapytać jak zachował dystans w swoich czasach wobec tryumfującej wokół ciemnoty i czy jest to możliwe dzisiaj. Wiem, że nie był geniuszem na miarę Einsteina. Nie odkrył nowych szlaków. Ale wyczekał do ostatniej chwili i opublikował idee stworzone przez innych. Przez tych, którym zabrakło umiejętności skutecznego upowszechnienia swej wiedzy. Kopernik był geniuszem w strategii walki o prawdę naukową. Mógłby być symbolem spokojnej, racjonalnej do końca walki z zabobonem. Może dlatego nie jest tak podziwiany w swej ojczyźnie, jak na to zasługuje. Jakby nie było, policzek który wymierzył papieżowi był najsilniejszy w dziejach. Może dlatego to właśnie w Toruniu powstała najbardziej ortodoksyjna rozgłośnia katolicka. Może to zemsta Watykanu za zniszczenie jego wizji świata i człowieka? 

Chciałbym zapytać go o wiele rzeczy. Choćby o to, czy czuł się bardziej Polakiem czy człowiekiem. Jakie wino lubił najbardziej. Czy wolał kuchnię polską, niemiecką czy włoską. I wiele rzeczy chciałbym mu powiedzieć. Ale nie mógłbym mu powiedzieć, iż jego naród praktycznie o nim zapomniał. Ze świecą szukać szkół jego imienia czy ulic Mikołaja Kopernika. Nie żeby ich w ogóle nie było. Jest nawet uniwerek. Rzecz jest w proporcjach. Nie powiem mu, że sądząc po ilości obiektów, których jest patronem, jest w peletonie polskich gwiazd. Daleko po choćby pisarzach nie liczących się nawet do czołówki światowej. Po drugoligowych poetach, poza krajem w ogóle nie znanych. Po wielu, wielu innych. 

Gdybym go spotkał wielu rzeczy nie mógłbym mu powiedzieć... Ale tak chciałbym go spotkać...




tekst napisany na konkurs serwisu LubimyCzytać.pl