Wolna i niezawisła Ukraina jest jedynym prawdziwym gwarantem niepodległości Polski. Jeśli upadnie Ukraina, kwestią czasu będzie upadek Polski.

piątek, 28 lutego 2014

O chrześcijanach



Mówię o tym dualizmie Pisma Świętego chrześcijan, który sprawia, że chrześcijanie też są idiotami, chociaż na swój sposób. „Nowy Testament” głosi wszechmiłosierdzie, totalne wybaczenie, właściwie bezwarunkowe, gdy „Stary Testament” lansuje coś dokładnie przeciwnego – zero miłosierdzia, totalną karalność, całkowitą zemstę, niewybaczalność bezwarunkową, bezwzględną. I to przeciwieństwo, zupełnie ekstremalne, jakoś chrześcijanom nie wadzi.

Wlademar Łysiak Satynowy Magik

czwartek, 27 lutego 2014

O prośbach do Boga



– O co modliłeś się, gdy byłeś małym dzieckiem? (…)
– O rower. (…)
– Błąd. Nikt ci nie powiedział, że to nie funkcjonuje w ten sposób?... Bóg nie jest od załatwiania rowerów, tylko od wybaczania. Trzeba było ukraść rower i prosić Boga o wybaczenie.

Satynowy magik Waldemar Łysiak

poniedziałek, 24 lutego 2014

Satynowy magik


Satynowy magik

Waldemar Łysiak

wydawnictwo: Nobilis, Warszawa 2011

Satynowy magik” był moim pierwszym spotkaniem z twórczością Waldemara Łysiaka, znanego i uznanego polskiego pisarza i publicysty, z wykształcenia architekta, z zamiłowania napoleonisty i bibliofila. Nie można czytać wszystkiego, co modne i znane, więc muszę od razu przyznać, że ta książka nie była moim wyborem, a po prostu nie miałem innego wyjścia, gdy stała się lekturą lutego w naszym oddziale DKK*. Nie żebym miał coś do autora, ale po prostu mam inne priorytety i z reguły z własnego wyboru sięgam po odmienne działy literatury.

Rzecz cała dzieje się w ostatnich latach przed wybuchem II Wojny Światowej. Młody Polak przybywa do fikcyjnego kurortu niemieckiego Germanshaven, który poszczycić się może nie tylko atrakcjami prozdrowotnymi, ale i elitarnym uniwersytetem. Na studia może pozwolić sobie tylko dzięki wsparciu finansowemu bogatego wuja, który jednak ma wobec niego sekretne, nieujawnione plany. Wśród braci studenckiej wyróżnia się Satin Retea – bardzo majętny, choć niepewnego pochodzenia i postać wielce tajemnicza. Inteligentny, przebiegły, prowokator i… więcej nie będę zdradzał. Fabuła, choć bardzo skromna, wiele by jednak straciła na przedwczesnym ujawnieniu, podobnie jak rozszyfrowanie Satina, które pozostawiam czytelnikom.

Satynowy magik” jest powieścią dygresyjną, w dodatku w wielu wymiarach. Fabuła to tylko podstawa do ukazania poglądów autora, bowiem subiektywne zaangażowanie pisarza jest wyraźnie widoczne, zwłaszcza w przemyśleniach na temat moralności, dobra i zła, seksu, płci i historii. Choć kuszenie przez złego i konsekwencje wchodzenia w układy ze złem oraz sprzedawania duszy za doraźne korzyści są zaakcentowane jako temat wiodący, książka aż roi się od wycieczek na pola sztuki, historii, polityki i krytyki katolicyzmu. Gęsto w niej od celnych sformułowań wprost nadających się na błyskotliwe cytaty i od przytoczonych cytatów z dorobku innych bardziej i mniej znanych osób. Znajdziemy też wiele ciekawostek z różnych dziedzin historii. Pod tym względem „Satynowy magik” przypomina mi mój ulubiony choć niestety zapoznany i zapomniany „Lamus ciekawostek” ubrany w powieściową formę. Do tego pisarz pokazuje się nam jako prawdziwy erudyta w pełnym i najlepszym znaczeniu tego słowa. Już samo to sprawia, iż książkę czyta się świetnie, choć nie da się jej czytać szybko. Zmusza do refleksji, zastanowienia i, nie ma co ukrywać, sprawdzania, czy autor się nie poślizgnął. Jednym słowem, powinno być świetnie, a jednak...

Zrobiliśmy w klubie głosowanie i znacząca większość cenzurek w starej skali ocen (2 do 5) krążyła wokół czwórki. Była tylko jedna naciągana trójka – koleżanka biegła w języku włoskim stwierdziła, iż we wstawkach obcojęzycznych rodem ze słonecznej Italii aż roi się od byków. Pozostali zarzucali autorowi między innymi wtórność w stosunku do wcześniejszych powieści. Ja tego ostatniego problemu nie miałem – w końcu była to moja pierwsza lektura spod pióra Łysiaka. Zawiódł mnie jednak pewien rodzaj mizoginizmu, który wyraźnie wyziera z kart książki i który na kilometr pachnie jakimiś kompleksami. Oczywiście może to być zabieg celowy; prowokacja obliczona na wywołanie sprzeciwu czytelnika, ale inne aspekty każą w to wątpić. Kuszenie przez zło ukazane w „Satynowym magiku”, przerabianie dobrych ludzi na złych, tylko z pozoru wydaje się perfidne. Temat chyba najważniejszy z tych, jakie stoją przed ludzkością, ale ewidentnie spłycony. W porównaniu do wyników eksperymentów psychologii społecznej „wyrafinowanie” Satynowego magika wygląda niczym cios widłami zadany przez pijanego chłopa przy opóźnionym o tydzień skutku działania kompetentnego truciciela. Podobnie jest z przemyśleniami politycznymi i innymi, które w jednych aspektach wydają się głębokie, a w innych wręcz infantylne. Owszem, jest to książka zmuszająca do myślenia, ale na pewno nie daje jasnego przekazu, pod którym mógłbym się podpisać.

Nie pozostaje mi więc nic innego, jak stwierdzić, iż jest to pozycja warta przeczytania, mogąca dać wiele czytelnikowi poszukującemu rozrywki, pokazu wielkiej erudycji albo impulsów do nowych refleksji, ale zarazem absolutnie nieprzeznaczona dla niewyrobionego albo niezbyt dociekliwego odbiorcy. W przypadku osób nie potrafiących budować własnych koncepcji niezależnie od stanowiska autorytetów, osób, które potrafią tylko popierać albo odrzucać, też „Satynowy magik” dobrym wyborem chyba nie będzie. Jedni razem z rzetelnymi prawdami połkną sporo bardzo szkodliwych stereotypów, a inni odrzucą ważkie prawdy tylko dlatego, że w innym miejscu trafią na coś, z czym się nie zgadzają lub co obrazi ich uczucia. Jednak wszyscy, którzy myślą samodzielnie, znajdą sporo zadowolenia w tej lekturze, niezależnie od stopnia jej zgodności z ich własnymi przekonaniami.

No i jeszcze jedno – cieszę się, że dzięki tej książce poznałem Alesandro Magnasco vel il Lissandrino i zainteresowałem się jego twórczością. Już choćby dlatego nie żałuję, iż ją przeczytałem. Co za klimaty!


Wasz Andrew


* Dyskusyjny Klub Książki

piątek, 21 lutego 2014

O terrorystach



…nienawidzę tych sukinsyńskich zamachowców jak każdy, ale jednocześnie zaczynam się zastanawiać, jaką cenę przychodzi nam płacić za zwalczanie przemocy podobnymi metodami.

Trujący ogród Val McDermid

Hisako Matsubara "Szelest złotolitego brokatu" - Ostatnie promienie słońca, skrywające się za taflą oceanu

Okładka książki Szelest złotolitego brokatu

Szelest złotolitego brokatu

Hisako Matsubara


Tytuł oryginału: Brokatrausch
Tłumaczenie: Krzysztof Radziwiłł
Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy
Seria: Klub Interesującej Książki
Liczba stron: 206




Emigracja, czyli opuszczenie granic własnej ojczyzny to z pewnością krok, który nie łatwo wykonać. W końcu człowiek nie na darmo porównywany jest do drzewa, które w miarę jak zapuszcza coraz dłuższe korzenie jest tym trudniejsze do przesadzenia. Przeprowadzka to jedna z bardziej stresujących sytuacji w życiu ludzkim, a cóż dopiero mówić o przypadku, gdy człowiek diametralnie zmienia swoje otoczenie, przenosząc się do zupełnie obcego kraju z jego nieznaną kulturą oraz równie tajemniczymi mieszkańcami. Nie jest łatwo rozpocząć zupełnie nowe życie budując je niemal od podstaw, bez fundamentów, jakie z pewnością stanowią więzy rodzinne, znajomość panujących realiów czy język, którym płynnie władamy. Trudy i problemy towarzyszące emigracyjnej egzystencji z pewnością zna z autopsji autorka Hisako Matsubara.

czwartek, 20 lutego 2014

O wadze psycholgii



Psychologia staje się istotna tylko wtedy, gdy dostarcza diagnozy ważnej dla potrzeb państwa.

Max Simoneit, dyrektor naukowy Wydziału Psychologii Wehrmachtu, 1938 r.

 – przytoczone w motto powieści Val McDermid Ostatnie kuszenie

wtorek, 18 lutego 2014

O wypaczonej percepcji

Jak propaganda kapitalistyczna, która okazała się dużo bardziej skuteczna od komunistycznej, zmienia spojrzenie na rzeczywistość większości ludzi, niech świadczy choćby poniższy cytat. Większość ludzi uważa, że za komuny budowano klitki i zapomina, że w blokach były i większe mieszkania, a nawet dość sporo całkiem dużych. Ponadto nie chce widzieć, że dzisiejsze „apartamenty” są nieraz mniejsze niż te komunistyczne „klitki”, a „apartamentowce” są upakowane dużo ciaśniej niż „bloki” na PRL-owskich osiedlach. Dziś niejednokrotnie dosłownie można pluć na blok naprzeciwko. Przepraszam - na apartamentowiec. No i umyka nam jedno - prawie każdy uczciwy człowiek pracy miał realną szansę na mieszkanie w tym komunistycznym budownictwie, a ceny tych apartamentów...

Dla lepszego wydźwięku z cytatem słownym zestawiam cytat graficzny - kliknij aby powiększyć.




Całe mieszkanie z ciemną kuchnią miało ledwo czterdzieści metrów kwadratowych, a sprawiało wrażenie jeszcze mniejszego. Tak zostało zaprojektowane w latach sześćdziesiątych.

Niewierni Vincent V. Severski

poniedziałek, 17 lutego 2014

O podstawach gier wywiadowczych



Tajnym służbom przeciwnika nie możesz dostarczać zupełnie nowych informacji, bo w nie nie uwierzą. To muszą być informacje, które już znają.”

Артур Христианович Артузов (Фраучи)

przytoczone w powieści Niewierni Vincenta V. Severskiego

niedziela, 16 lutego 2014

Stanisław Ignacy Witkiewicz " 622 upadki Bunga" - Literacka materia w pejzaż przekuta

Okładka książki 622 upadki Bunga

622 upadki Bunga

Stanisław Ignacy Witkiewicz 

Wydawnictwo: Zielona sowa
Liczba stron: 320








Słowo pisane to w moim prywatnym odczuciu jedno z największych osiągnięć ludzkości. Pismo klinowe, którego autorami byli prawdopodobnie Sumerowie, liczy sobie już ponad 5500 lat. Można zatem powiedzieć, że jako ludzkość mieliśmy całkiem sporo czasu by solidnie nauczyć się władać tym niezwykłym wynalazkiem. Na obecnym stopniu rozwoju doszliśmy już do takiej wprawy, że stosujemy różne nośniki dla tego typu informacji, począwszy od fizycznych, a na elektronicznych skończywszy. Ale co fascynujące, mimo upływu tylu stuleciu, jeśli chodzi o treść, jaką skrywa w sobie dany układ liter, czy też znaków, to człowiek nadal jest decydującym elementem tej układanki. W przypadku literatury, to właśnie autor jest swoistym demiurgiem, który powołuje do istnienia świat przedstawiony w danym utworze. Ale czy pisarz, podobnie jak Bóg powołuje do trwania rzeczy, wydobywając je z kompletnego niebytu, czy też jest bardziej budowniczym, który z dostępnych materiałów kreuje literacką rzeczywistość?

czwartek, 13 lutego 2014

O naszych czasach




Świat się przewrócił do góry nogami, znikł Związek Radziecki, Murzyn jest prezydentem Ameryki, a Ulster wciąż należy do Anglików. Symboliczne, nie? Kurna, Obama też jest przecież Irlandczykiem.



Niewierni Vincent V. Severski

środa, 12 lutego 2014

Zanim zasnę





S. J. Watson

Zanim zasnę

tytuł oryginału: Before I Go to Sleep
tłumaczenie: Ewa Penksyk- Kluczkowska
wydawnictwo: Sonia Draga Sp. z o.o. Katowice 2012

Ostatnio miałem szczęście do debiutów, w dodatku polskich, gdyż lektura „Wyroku” Mariusza Zielke i „Nielegalnych” Vincenta V. Severskiego sprawiła mi wielką przyjemność. Sięgając po pierwszą powieść, która wyszła spod pióra S.J. Watsona, nieznanego do niedawna w literackim świecie Brytyjczyka, miałem nadzieję, że nie zawiodę się i znów nadszedł czas na dobrą rozrywkę. Na entuzjastyczne recenzje, które książka dotąd zebrała, nie reagowałem, gdyż ze smutnego doświadczenia wiem, że częściej niż wielką literacką przygodę zapowiadają rzecz przygotowaną pod maksymalną sprzedaż, a więc pod gusta przeciętnego czytelnika i wspartą potężną akcją marketingową. Przyznam od razu, iż przeczytawszy o autorze, że jest fizykiem z wykształcenia, a zajmuje się diagnostyką i leczeniem dzieci upośledzonych słuchowo, miałem przeczucie, iż czeka mnie albo coś wyjątkowo dennego, albo wręcz odkrywczego, gdyż jak zauważyłem, umysły ścisłe, z reguły, albo w ogóle nie potrafią pisać interesująco, albo tworzą dzieła wręcz wyjątkowe.

Jak zaczynamy przygodę z prozą Watsona? Christine Lucas budzi się rano w łóżku z nieznanym sobie mężczyzną, w nieznanym sobie domu. W dodatku w nieznanym sobie ciele. Jakby trochę znanym, tylko dużo starszym. Od człowieka, z którym spędziła ostatnią noc, z której niczego nie pamięta, dowiaduje się, iż nie ma dwudziestu lat, jak jej się w pierwszej chwili wydaje, ale czterdzieści siedem. Nie może w to uwierzyć, lecz lustro nie kłamie. Nie ma już dwudziestki. Mężczyzna, którego nie zna, tłumaczy jej, że jest jej mężem. Że opiekuje się nią odkąd przed osiemnastu laty, w następstwie wypadku, miała uraz głowy. Uraz, który sprawił, iż nie tylko doznała amnezji, ale co noc, gdy zaśnie, zapomina wszystko, co działo się w ciągu dnia.

Christine musi opierać się na tym, co przekazuje jej, co dzień od nowa, jej mąż. Ale ma też lekarza, z którym spotyka się potajemnie i pamiętnik, w którym zapisuje wydarzenia dnia, by przeczytać o nich nazajutrz. I zauważa, iż coś się nie zgadza.

Czy potraficie sobie wyobrazić siebie w takiej sytuacji? Nie wiecie nic. Co rano budzicie się nie wiedząc niczego. O sobie, o innych, o przeszłości. Któremu ze źródeł informacji o dniu wczorajszym zaufać, gdy zaczynają sobie przeczyć? Kto mówi prawdę i po co ktoś miałby kłamać?

Sytuacja prawdziwie przerażająca i gwarantuję, że już nigdy nie będziecie patrzeć na sprawy mózgu i pamięci tak, jak przed tą lekturą. Nawet jeśli macie na ten temat dużą wiedzę. Co innego znać się na oparzeniach, a co innego znaleźć się w skórze oparzonego. A to właśnie funduje nam Watson w swej genialnej, nie boję się użyć tego słowa, powieści.

Clou fabuły oczywiście Wam nie zdradzę. Akcja, która początkowo toczy się w średnim tempie, stopniowo przyspiesza, a kolejne okruchy informacji zdobywane przez bohaterkę wywołują pytania coraz poważniejsze, coraz dramatyczniejsze. Od tej książki naprawdę nie można się oderwać, a zakończenie jest nie tylko zaskakujące, ale i przewrotne.

Zanim zasnę” jest niewątpliwie jedną z najbardziej oryginalnych powieści, jakie zdarzyło mi się czytać W czasach, gdy zdaje się, iż wszystko już było, tchnie nie tylko świeżością, ale wręcz tym, czego nie da się określić, a co musiało towarzyszyć w dawnych czasach podróżnikom, którzy odkrywali nowe ziemie. Pomimo bowiem komputerów, satelitów i telefonów komórkowych sprawiających, iż Ziemia wydaje się mała, mózg ludzki nadal pozostaje prawdziwą terra incognita. I choć co dzień nauka rysuje na jego mapie nowe odkryte wyspy, biała plama pokrywająca jej absolutną większość wciąż jednych fascynuje, a innych przeraża. A właśnie w te niezbadane rejony zabiera nas powieść Watsona. Przekonująco, przewrotnie i podstępnie. Nie można się od niej oderwać do tego stopnia, że refleksje przychodzą dopiero później.

Od jakieś czasu mam zwyczaj jako zakładek w swych lekturach używać kartek z notesu, na których zapisuję to, co mi się szczególnie podoba oraz to, co wręcz przeciwnie, przeszkadza mi w czytaniu i obniża ocenę książki. Tym razem zakładka pozostała czysta. Tak mnie wciągnęło, iż niczego nie zanotowałem.

Czy człowiek naprawdę ma wolną wolę, skoro jakaś niewykrywalna nawet zmiana w mózgu może go pozbawić wszystkiego? Nie tylko samodzielności, nie tylko wspomnień z dawnych dni, ale nawet świadomości tego, kim jest? Czy jest młody, czy stary, czy wierzy w Boga, czy miał dzieci? Oczywiście w powieści mamy przykład drastyczny, ale kto nie jest ślepy, ten widzi to i na co dzień. Gdy spotykamy osobę dawno nie widzianą, często od razu, albo po jakimś czasie, stwierdzamy, iż zmienił się nie do poznania. Nie tylko zewnętrznie. Zmienił go czas. Wydarzenia, inni ludzie, a także jego zmieniający się w czasie mózg i chemia jego ciała. To dzieje się z każdym z nas, bez przerwy, i nic na to nie możemy poradzić. Większość nawet sobie tego nie uświadamia, gdyż w krótkim czasie, w zwykłych warunkach, zmiany są niezauważalne, choć się kumulują. Jak więc jest z tym, kim naprawdę jesteśmy; z naszą wolną wolą i byciem sobą? Te i inne pytania nachodzą nas jednak dopiero po zakończeniu lektury. To też oznaka prawdziwego mistrzostwa. Już się zastanawiam, czy Watson napisze coś jeszcze, i czy zdoła utrzymać ten poziom, czy też pozostanie, podobnie jak Harper Lee, autorem jednej tylko powieści, ale za to prawdziwie natchnionej i niepowtarzalnej.

Gorąco zachęcam do lektury


Wasz Andrew

Zanim zasnę [S.J. Watson]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

Zanim zasnę [S.J. Watson]  - KLIKAJ I SłUCHAJ ONLINE

wtorek, 11 lutego 2014

Jack Strong


bohater czy zdrajca?


Polska to kraj tematów zastępczych, z których każdy zajmuje więcej miejsca i czasu w mediach, wysysa więcej energii z narodu, budzi więcej podziałów, niż problemy naprawdę kluczowe dla przyszłości. Do aborcji, gender, kary śmierci i innych dołączył za sprawą filmu „Jack Strong” motyw Ryszarda Kuklińskiego. Już się wielcy naszych mediów rzucili i pytają – zdrajca czy bohater?

Jak daleko już zaszliśmy w tym narodowym oszołomstwie niech świadczy fakt, iż nawet Hanna Gronkiewicz-Waltz nie potrafi się zdecydować – najpierw podjęła decyzję o zamknięciu izby pamięci pułkownika Kuklińskiego na warszawskiej Starówce, a później zdanie zmieniła.

Mnie akurat zdenerwowała Monika Olejnik w Radio Zet, która również wpisała się w całe to zamieszanie przedwyborcze. Przedwyborcze, gdyż natężenie tematów zastępczych zwykle zbiega się ze zbliżającymi się wyborami. Nie zapyta, dlaczego w Polsce wszędzie walają się śmieci, nawet na szczytach gór i w leśnych matecznikach. Skąd się to bierze, co to mówi o kondycji Polski i jak rokuje na przyszłość. Nie, już się rzuciła na Kuklińskiego i razem z innymi dzieli społeczeństwo – rządź i dziel. A przecież pytanie o Kuklinskiego, o to, czy zdrajcą on jest, czy bohaterem, jest bez sensu. Już choćby z racji wykształcenia każdy UCZCIWY dziennikarz nie ma prawa stawiać takich pytań. Wszak zna język polski. A jeśli nie zna, niech sięgnie do słownika*:

  • zdrajca

  1. «ten, kto zdradza swój kraj, naród itp.»
  2. «ten, kto odstępuje od wyznawanych ideałów, wartości itp.»
  3. «o kimś, kto oszukuje kogoś»

  • bohater

  1. «osoba, która odznaczyła się męstwem»
  2. «główna postać w utworze literackim, filmie, operze itp.; też: postać reprezentatywna dla danego utworu, okresu»
  3. «osoba chwilowo skupiająca na sobie uwagę otoczenia»
  4. mit. gr. «postać o nadludzkich cechach»



Ryszard Kukliński zdradził swój kraj (jedyną Polską posiadającą wówczas państwowość i której obywatelem był, była PRL). Był więc zdrajcą po raz pierwszy. Wstąpił do LWP, złożył przysięgę żołnierską i od tych ideałów odstąpił, był więc zdrajcą po raz drugi. Oszukiwał swoich przełożonych, kolegów i innych, którzy mu wierzyli. Był więc zdrajcą po raz trzeci.

Jack Strong odznaczył się męstwem – co do tego nikt mający pojęcie o sprawie nie może mieć wątpliwości. Jest więc bohaterem po raz pierwszy. Jack Strong jest postacią główną w utworze, i to niejednym. Jest więc bohaterem po raz drugi. Jack Strong skupia na sobie uwagę otoczenia, ba – nawet całego kraju, jest więc bohaterem po raz trzeci. No – tylko z tym punktem czwartym może być coś nie tak, ale i tak mamy remis – 3:3.

Widać więc jasno, iż był i zdrajcą, i bohaterem. Tylko jak takim stwierdzeniem wypełnić czas antenowy, jak ludziom w głowach mieszać i jak przy pomocy prostej prawdy oderwać ich od rzeczywistych problemów? Trzeba więc udawać, że nie zna się języka i pytać - Lizak jest kolorowy czy słodki? Każde dziecko wie, ale nie polskie elity.

A tak przy okazji, to rodzi się pytanie –czyim był bohaterem? Chyba nie polskim, tylko amerykańskim. Wszak nie szpiegował dla Rządu Polskiego w Londynie, tylko dla Rządu USA. A cała reszta to tylko okoliczności, które co oczywiste wpływają na ocenę moralną jego działań, ale nie zmienią tego, że był i zdrajcą, i bohaterem. I o czym tu dyskutować?

Tylko co począć z takim bohaterem z krwi i kości? Wszak u nas jak święty, to musi być tak święty, że słowa nie można powiedzieć, a jak zły, to też powinien być taki, że tylko napluć.

I jeszcze jedna refleksja. Zauważcie; jak wielka jest przepaść pomiędzy nachalną, przypominającą czasy komuny promocją filmu „Jack Strong”, a ciszą, która spowija fakt zablokowania emisji, czyli ocenzurowania obrazu Edvinsa Snore „The Soviet Story”. Choć to ten ostatni powinien być promowany na każdym kroku, zwłaszcza w Polsce. No chyba, że ci, którzy najgłośniej krzyczą o patriotyzmie, mają w tym słowie interes, ale nie serce


Wasz Andrew


* dla prostoty przytoczono definicje ze słownika internetowego, ale jednak PWN

poniedziałek, 10 lutego 2014

Jedną nogą w...





Vincent V. Severski

Niewierni

Wydawnictwo Czarna Owca 2012

Nie tak dawno miałem przyjemność, prawdziwą przyjemność, przeczytać dwa polskie debiuty powieściowe – „Wyrok” Mariusza Zielkie i „Nielegalnych” Vincenta V. Severskiego. Pierwsza raczej kryminał, druga powieść szpiegowska. I obie doczekały się kontynuacji. Zielkie dał nam „Formację trójkąta”, a Severski „Niewiernych”. W pierwszym wypadku niestety kontynuacja nie była tak udana jak inicjacja. To zresztą bolączka wielu autorów, którzy próbowali swych sił w cyklach powieściowych, nawet tak znanych jak Herbert i jego „Diuna”. A jak poszło drugiemu z naszych niedawnych debiutantów?

Niewierni” szatą graficzną i grubością od razu podkreślają, iż są kontynuacją „Nielegalnych”. Swoją drogą, tym razem tomiszcze jest naprawdę opasłe – 863 strony zapełnione dość ścisłym drukiem, bez ozdobnych inicjałów, zamaszystych akapitów czy jakichkolwiek ilustracji. To ostatnie, to zresztą wielki plus. Rozpocząłem więc lekturę licząc na cechy, które były największymi atutami pierwszej części cyklu – autentyzm realiów świata tajnych służb, przekonywujące kreacje postaci i sytuacji, charakterystyczny styl.

Od pierwszej strony wita nas znany już zestaw bohaterów, zarówno po dobrej, jak i złej stronie mocy. Tym razem nie mamy do czynienia z rozgrywką wywiadowczą w klasycznym wydaniu, jak to miało miejsce poprzednio, ale z coraz modniejszym ostatnio motywem walki z terroryzmem, choć i prawdziwego wywiadu też trochę jest. Fabuły oczywiście nie będę zdradzał, nawet w przybliżeniu; wszak tajemnica i różne poziomy niewiadomych to jeden z atutów dobrej lektury tego gatunku. A fabuła jest dobra, pomysł samego aktu terrorystycznego realistyczny i przekonujący. Klimat świata służb oddany dobrze, z podkreśleniem różnic regionalnych i specyfiki różnych narodowości. Znów widać pięknie ukazane główne cechy dzisiejszego świata – komplikacja, przenikanie zbieżnych i sprzecznych interesów, nadmiar informacji przy jednoczesnym braku potrzebnych danych. Uważny czytelnik doceni świetnie zaznaczony w odpowiednim momencie paradoks tajnych służb uzależniających się od poufnych źródeł informacji do tego stopnia, że czasem tracą kontakt z rzeczywistością i nie mają nawet tej wiedzy, która jest dostępna każdemu w powszechnych środkach przekazu masowego. Miłośnicy analizy charakterologicznej i psychologii ucieszą się choćby z odważnej, odrzucającej powszechne sądy, sylwetki głównego czarnego charakteru, który wcale nie jest do końca postacią negatywną. W nim autor nam ukazuje, iż marzenia i fantazje, nawet wręcz bajkowe, mają często ludzie pragmatyczni, ludzie czynu, może właśnie dlatego, że nie mają czasu na zbieranie informacji o mechanizmach świata, które ich nie dotyczą, a przez to ich percepcja rzeczywistości jest infantylna, upośledzona i zawężona. Świetnie też można zobaczyć, jak pociągająca jest obietnica wynikająca z samej przynależności do klubów wybranych, zwłaszcza tajnych, dysponujących władzą nad życiem i śmiercią. I ideologia jest tutaj sprawą drugorzędną. Jak zauważył Herbert we wspominaniej już „Diunie”, takie rzeczy daje się robić po wielokroć, w różnych miejscach i różnych epokach. Magia tajnego przymierza, wspólnota przeszłych krzywd i poczucie własnej wyższości, wszystko podlane jakąś ideologią, wsparte bezwzględną selekcją i wzmocnione odpowiednim treningiem. Al-Ka’ida, służby specjalne, wywiad.

Autorowi należy się również plusik za wykorzystanie starej prawdy, że nie ma planów doskonałych, że najsłabsze miejsca każdego z nich to ludzie i przypadek. Oczywiście większość pisarzy się do tego stosuje jeśli, jak w tej powieści, plan jest autorstwa sił ciemności, ale ponieważ wyszło płynnie i przekonująco, więc warto o tym wspomnieć.

Wielu ludzi zastanawia się, jak to możliwe, że przy pomocy tych wszystkich satelitów, komputerów, kamer i podsłuchów jeszcze nie wyłapano wszystkich terrorystów. „Niewierni” dość dobrze na to pytanie odpowiadają – z jednej strony świadomość istnienia tych instrumentów pozwala zainteresowanym na ich zneutralizowanie w ten czy inny sposób, a z drugiej nadmiar informacji potencjalnie dostępnych dla służb w permanentnej sytuacji ograniczonych sił i środków, co jest immanentną cechą wszelkich operacji tego typu, sprawia, iż „nie wiadomo za co się chwycić”. Czasami jest tyle nitek mogących potencjalnie wieść do celu, że mając możliwość pójścia tylko za jedną z nich, tak jakby się żadnej nitki nie miało.

Takich perełek jest sporo, jak choćby jeszcze Utrecht i historia jego rodziny – świetnie wypuentowany bezsens gromadzenia dóbr i opierania na nich przyszłości rodu. Co jedno pokolenie, albo nawet wiele pokoleń, zgromadzi, nawet jeśli potęga i chwała będzie trwała wieki, któreś następne kiedyś utraci. Przegra w kości, przepije, albo po prostu przeje.

Klimat, znajomość realiów, szybka akcja i dobrze zarysowana fabuła, to ewidentne atuty „Niewiernych”. Niestety, są one dużo mniej przekonujące, niż w pierwszej odsłonie cyklu. Autor jakby jedną nogą stał w swoim własnym stylu, który tak mi się spodobał w „Nielegalnych”, a drugą w pisaniu pod publiczkę, pod Toma Clancy’ego czy innego Alistraira MacLeana. Jakby jedną nogą stał w komunie, a drugą w kapitalizmie, jedną w swych własnych osądach, a drugą w stereotypach. Do komplety trafiło się jeszcze kilka denerwujących mnie niezręczności, a nawet ewidentnych błędów.

Absolutnie zgadzam się z autorem w negatywnej ocenie polskiego kleru. Wykonania jednak, w jakim nam swe stanowisko zaprezentował, nie można zaakceptować. Wątek spowiednika dołującego upodloną kobietę bitą przez męża sprawa wrażenie sztucznego, wrzuconego na siłę i nijak mającego się do całości. Ponieważ tematyka ta więcej nie występuje, wygląda to jak zwykła cegła wstawiona we frontową ścianę wykonaną z pięknego klinkieru.

Coraz pilniejszy i narastający niczym rak problem islamu również został potraktowany jakoś tak płytko. A przecież jest to chyba najważniejsze wyzwanie, jakie stoi przed Zachodem, gdyż islam staje się zarazem ideologią biednych, taką jak komunizm, tyle że ożenioną z religią, a więc z irracjonalnym sposobem myślenia, a to może doprowadzić do czegoś znacznie gorszego niż rewolucja. Najgorsze zaś, że w ogóle nie pokazano, iż za większością aktów terroru stoją cele jak najbardziej świeckie, tylko ubrane w religijną retorykę. Wręcz przeciwnie, jako motor napędzający główny czarny charakter, a przez to i całą fabułę, wybrano infantylną wizję wielkiego konfliktu jako syntezy. Nie takie ofiary konfliktów religijnych bywały w historii i nigdy nic się z tego nie zsyntetyzowało. Religia zawsze rodzi konflikty. Nawet gdy zabraknie innej do zwalczania, ma tendencję do dzielenia się na odłamy i zwalczania się nawzajem. Opieranie całej powieści i wizji terroryzmu na takich podstawach niestety nie jest godne pochwały.

Trochę też mnie zniesmaczyła niezniszczalność wszystkich herosów w naszej powieści, których nie imają się inne niedyspozycje niż wszechobecny kac i śmierć sama. Wręcz z rozrzewnieniem zaczynam wspominać Carla Hamiltona, szwedzkiego 007, który mógł w środku tajnej operacji, jak każdy, paść do wyra z powodu grypy lub przeziębienia.

Bardzo arogancka jest też maniera, by w książce pełnej obcojęzycznych zwrotów w ogóle nie było przypisów ani słowniczka. Jeśli akurat czegoś nie wiemy, musimy sięgać do internetu (niektórych rzeczy nie ma nawet w słownikach), albo czytać bez głębszego zrozumienia.

Dziwnie też wygląda fascynacja poszczególnymi modelami motocykli czy samochodów. Jakieś to takie sztuczne. W poprzedniej powieści tego nie było. Jakaś forma reklamy?

Miłośników broni rzuci na kolana cytat: „Miał też wyjątkowo dobre oko i na dwieście jardów nie pudłował z żadnego karabinu.” Jeśli strzelał do monety, to pewnie tak, ale jeśli do człowieka, a z kontekstu raczej to drugie wchodzi w rachubę, to wystarczy przypomnieć, że właśnie dlatego wprowadzono karabinki i amunicję pośrednią, iż strzelanie z karabinu i amunicji karabinowej na odległość 300 jardów (a nie dwustu) było nadmiarem siły i zasięgu, a co się z tym wiąże, również efektywności i celności. Trafienie człowieka z 200 jardów nawet z karabinka powinno być dla dobrze wyszkolonego żołnierza raczej standardem niż wyczynem, a co dopiero mówić o karabinie i strzelcu wybitnym.

Zastanawiające są też ciągłe wycieczki pod adresem „Millenium” i Larssona obecne w prozie Severskiego. Myślałem, że to tylko taka aluzja, której nie łapię, ale jeśli prawdą jest to, co na okładce powieści napisała Miłada Jędrysik, czyli że Severski po przeczytaniu „Millenium” doszedł do wniosku, iż też tak potrafi pisać jak Larsson, to… Takie inteligentne niedomówienie, jak mawiano w Dudku*.

Na koniec perełka, która być może wyjaśnia, dlaczego w Polsce jest jak jest. Autor, oficer służb, pisarz i osoba na pewno w ten czy inny sposób wykształcona, liczy ustami swoich bohaterów w sposób następujący: sto milionów dolarów przy wymianie jeden do czterech daje dwa i pół miliona. Czego więc oczekiwać można od władzy, która jest z wyboru, i w przeciwieństwie do kandydatów na oficerów służb nie musi ani przechodzić badań, ani mieć wykształcenia, ani zaświadczenia o niekaralności. Nawet się nie chce myśleć, jak ona liczy.

Trochę tej goryczy poleciało, ale to głównie przez poczucie zawodu. Gdyby nie te całkowicie niepotrzebne minusy, byłaby powieść nie gorsza niż debiut. A tak nie jest zła; czytać się da, i to z tak dużą przyjemnością, że trudno się od niej oderwać, ale to tak jak w kuchni – nad przypalonym mlekiem nikt specjalnie płakać nie będzie, ale jeśli przesolimy główne danie na proszony obiad, w dodatku danie, które miało i potencjalnie mogło być kulinarnym objawieniem…

Reasumując – był dobry pomysł, było dobre pióro, i tylko czegoś zabrakło. Skupienia, by uniknąć wpadek? Odwagi, by utrzymać własny styl? Nie wiem, to trudno uchwycić, gdyż nawet nie w tych błędach jest sedno, ale w całości. Książka warta przeczytania, jeśli wpadnie Wam sama w ręce i lubicie klimaty tajnych służb, terrorystów oraz podobnej sensacji, ale nie jestem przekonany, czy warto za nią biegać jeśli gustujecie w innych obszarach literatury, i czy w ogóle warto za nią biegać


Wasz Andrew


* Kabaret Dudek - założony i kierowany przez Edwarda Dziewońskiego kabaret w kawiarni "Nowy Świat" przy ulicy Nowy Świat 61 w Warszawie. Niestety, to już zamknięty i niedościgniony w swej klasie rozdział naszej kultury.

Niewierni [Vincent V. Severski]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE

Niewierni [Vincent V. Severski]  - KLIKAJ I SłUCHAJ ONLINE

czwartek, 6 lutego 2014

O pielgrzymkach




…gdyby ci wszyscy pielgrzymi przelali swoje uczuciu na żywych – na dzieci, partnerów, rodziców – świat od razu stałby się lepszym miejscem.


Trujący ogród Val McDermid

"Królewski taniec" Mohammed Dib - Wirując w chłodzie pustynnego piasku

Okładka książki Królewski taniec

Królewski taniec

Mohammed Dib 

Tytuł oryginału: La danse du roi
Tłumaczenie: Barbara Durbajło
Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy
Seria: Współczesna Proza Światowa
Liczba stron:168
 
 
 
Kolonializm to kolejny wstydliwy rozdział w historii białego człowieka, któremu, pogrążonemu w miłości własnej osoby, wydawało się, że bardziej zaawansowany poziom technologiczny (przynajmniej pozorny) automatycznie wiąże się z prawem do wykorzystywania, niszczenia, mordowania, eksterminacji, czy zniewalania innych nacji. Mocarstwa Starego Kontynentu prowadziły barbarzyńską ekspansję terenów słabo rozwiniętych, czerpiąc ze swojej działalności wymierne korzyści ekonomiczne. Obecnie większość byłych zamorskich posiadłości uzyskała niepodległość, wyrywając się spod politycznej zależności, ale echa kolonializmu słyszalne są do dnia dzisiejszego. Wystarczy przyjrzeć się sytuacji panującej w zamożnych krajach Europy Zachodniej – praktycznie wszystkie z nich muszą radzić sobie z problemem emigrantów, którzy przybywają właśnie z dawnych kolonii. Kuszące są perspektywy lepszego życia, bogata opieka socjalna oraz brak przeszkód w postaci barier językowych. Ekspiacyjne podejście w połączeniu z polityczną poprawnością sprawiają natomiast, że nowoprzybyli często nie mają żadnych bodźców do podjęcia pracy zarobkowej, zadowalając się życiem na koszt państwa. Ułomność i niemoc polityki emigracyjnej jest szczególnie widoczna w stosunku do wyznawców Islamu, wśród których nie brakuje podżegaczy do nienawiści, do walki z niewiernymi – ekstremiści (którzy pośród wyznawców Allacha nie stanowią większości, są za to najlepiej rozpoznawaną grupą) swobodnie głoszą swoje pełne agresji hasła, niemal bezkarnie terroryzując mieszkańców dzielnic, które zamieszkują [1], [2]. Z tego względu trudno dziwić się obywatelom państw europejskich, którzy w przeprowadzanych badaniach opinii publicznej coraz częściej przyznają, że boją się Islamu [3]. W końcu to co obce, nieznane, odróżniające się zawsze postrzegane jest jako niebezpieczne, jako coś z czym należy obchodzić się ostrożnie i podejrzliwie.

środa, 5 lutego 2014

O byciu kimś




Są takie miejsca i takie czasy, kiedy bycie nikim przynosi większy zaszczyt niż bycie kimś.

Carlos Ruiz Zafón Więzień Nieba

wtorek, 4 lutego 2014

Podstępny moralista




Carlos Ruiz Zafón

Więzień Nieba

tytuł oryginału: El Prisionero del Cielo
tłumaczenie: Katarzyna Okrasko, Carlos Marrodán Casas
seria/cykl wydawniczy: Cmentarz Zapomnianych Książek
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA S.A. 2013


Kiedy w ostatniej chwili dowiedziałem się, iż lekturą omawianą na styczniowym spotkaniu naszego oddziału DKK* będzie „Więzień nieba” Carlosa Ruiza Zafóna, byłem bliski paniki. Nazwisko dość znane, ale w moim przypadku raczej ze słyszenia, gdyż z jego twórczością nie miałem się jeszcze okazji zapoznać. Recenzje bardzo pozytywne, co może równie dobrze świadczyć o wielkości dzieła, jak o pisaniu pod publiczkę wspartym dobrym marketingiem. Do tego świadomość, iż to trzecia powieść w cyklu, co niekoniecznie jest dobrym sposobem na rozpoczęcie jego poznawania. I jakby było mało, znaczna objętość podkreślana w różnych opiniach, nawet sygnowanych przez znanych krytyków. Na szczęście już po kilku stronach stwierdziłem, że to ostatnie jest zwykłym trickiem – duża czcionka, rozrzutne formatowanie tekstu, ozdobne inicjały i inne podobne zabiegi sprawiają, iż książka wydaje się zawierać więcej tekstu, niż jest go w rzeczywistości. To, oraz podział na krótkie rozdzialiki o przemyślanie dobranej długości, wpasowane w tempo akcji oraz fabułę, sprawiło, iż powieść połyka się z łatwością, więc zdążyłem przeczytać w terminie.

No właśnie – książka łatwa do połknięcia. Podobnie jednak, jak w świecie kulinariów, nie jest to jednak synonim łatwostrawności.

Atmosfera tajemniczości i mroku oraz przytłaczająca rzeczywistość Barcelony czasów faszyzmu splecione z życiem pragnącym się toczyć w normalnym rytmie miłości i młodości. Owa klimatyczność z kolei połączona z wartką akcją i demonami przeszłości mogącymi zniszczyć radość dnia dzisiejszego. Wszystko to sprawia, że większość czytelników, przynajmniej w czasie lektury, nie zauważa, że autor jednocześnie w ich podświadomości umieszcza swój komentarz do czasów i problemów, w których i z których nakreślona jest fabuła. Moralizuje po prostu. Moralizuje skrycie i podstępnie, indoktrynuje wręcz. Większość, tak przynajmniej można sądzić po recenzjach, które z reguły są pisane raczej na gorąco, koncentruje się na wątkach i aspektach najbardziej widocznych, najpłytszych; miłość, przyjaźń, nienawiść, przygody głównych bohaterów, więzienia i ucieczki, śluby i rozstania. Pytanie tylko, czy to, co w tle, na pewno trafia do podświadomości większości czytelników, a jeśli tak, to czy kiedykolwiek z niej do świadomości powraca.

Więzień nieba” nie jest bowiem tylko opowieścią o przygodach dwóch barcelońskich przyjaciół, Daniela Sempre i Fermina Romero de Torres, których łączy między innymi miłość do książek. Powieść ta jest również pacyfistycznym przesłaniem ukazującym, że każda wojna i każda rewolucja największe krzywdy przynosi porządnym, uczciwym ludziom, którzy chcą żyć i pracować w spokoju, nie budując swego szczęścia na krzywdzie innych, tylko na pracy swych rąk oraz umysłów, zależnie od posiadanych zdolności. Inna sprawa, że pisarz sam wykazuje się niekonsekwencją, gdyż rewolucję hiszpańską, poza realistycznymi okropieństwami samej walki rewolucyjnej, ukazuje jedynie poprzez tęsknotę za jej utraconymi w następstwie klęski ideałami. Wprost, w postaci wręcz gotowych do cytowania sentencji, autor deklaruje swój pełen obrzydzenia stosunek do patriotycznych haseł, sztandarów i symboli, które kanaliom wszelkich epok od wieków służą za narzędzia zniewolenia innych; tych porządnych. To samo Zafón odnosi i do dyktatury, w tym wypadku faszystowskiej. Ukazuje, iż każda patologia stosunków społecznych dzieląca ludzi na lepszych i gorszych, w imię czegokolwiek, a najczęściej jakiegoś wyższego dobra, zawsze poprzez stworzenie tej nierówności sprawia możliwość, by jedni mieli władzę nad życiem, życiem i śmiercią, innych. I bezwzględnie podkreśla, jak infantylne jest założenie, że tymi decydentami zostaną dobrzy, którzy oddzielą ziarno od plew. W takich sytuacjach zwykle na szczyty wchodzą najgorsi, którzy potrafią uczynić innym piekło na ziemi. Swoją drogą bardzo ciekawe, że większość czytelników tego nie zauważa w „Więźniu nieba”. Czyżbyśmy potrafili zauważać to tylko w stosunku do komunizmu i nazizmu, ale już w stosunku do faszyzmu hiszpańskiego nie, choć pisarz dosłownie i bez ogródek nam to wykłada?

Może jest temu winna po trosze perfekcja warstwy przygodowej opartej w dodatku na dość egzotycznych dla nas realiach. Pod tym względem książka jest bowiem prawdziwą ucztą czytelniczą. Co istotne, autor ukazuje się jako bystry, i co nawet ważniejsze, uczciwy obserwator rzeczywistości, który w fikcję wplata realia i okruchy historii oraz pilnuje, by własne poglądy nie zaprzeczyły faktycznym sytuacjom. Choć bije od niego antyklerykalizmem i uzasadnioną niechęcią do katolicyzmu, jedną z ważniejszych postaci pozytywnych powieści, moralnie silnych, jest ksiądz. Równocześnie postacie o ludzkich twarzach umieszcza nawet wśród strażników więziennych służących reżimowi, a niektórym więźniom wręcz humanizmu odmawia. Samo życie.

Ze względu na wielopłaszczyznowość, której ledwo dotykam, gdyż nie chcę Was zanudzać, specyficzną aurę i mocną, wyrazistą fabułę oraz szybką akcję o cechach wręcz powieści sensacyjnej czy kryminalnej, oceny tej książki na pewno będą rozbieżne odpowiednio do aspektów, na których oceniający się skupią. Potwierdziła to dyskusja w naszym DKK, gdzie jedni uznali, że jest to najlepsza z trzech pozycji wydanych dotąd w serii „Cmentarz Zapomnianych Książek”, a inni, że wręcz odwrotnie. W tej materii ja oczywiście zdania nie mam, z powodów wcześniej wyłuszczonych.

Gdy delektowałem się lekturą „Więźnia nieba”, bo tak to trzeba określić, nasunęły mi się refleksje. Nie tylko te o moralności, które narzucają się chyba każdemu czytelnikowi tej powieści, więc nawet o nich nie wspominam, ale te pod tytułem „Zafón a sprawa Polska”. Choćby sprawa rozliczenia z przeszłością.

Utalentowany Hiszpan w swej powieści wyraźnie ukazuje nam, iż jego rodacy przyjęli zasadę, że nie należy rozliczać dawnych krzywd, by dać młodym pokoleniom szansę na zachowanie czystych serc i dorastanie w szczęściu, w miłości, w normalnym społeczeństwie. Bez upiorów przeszłości, teczek SB i dziadków z Wehrmachtu. Ten spokój to wartość sama w sobie, cenniejsza niż rozliczenia i zemsta. To krańcowo odmienne rozwiązanie od choćby tego, które przyjęto w Niemczech, gdzie po zjednoczeniu rozliczono kogo się da i postawiono grubą kreskę. Na tle obu tych rozwiązań, niezależnie od tego, które uznamy za słuszne, Polska jawi się jako najbardziej zadżumiona alternatywa. W każdej szafie trupy i nikt nie wie w której jaki. Ile pokoleń po wojnie można jeszcze komuś zarzucać, że jego dziadek był w Wehrmachcie? O ile w ogóle ktoś moralny może komukolwiek czynić zarzuty za czyny dziadka, jakie by one nie były. Ile pokoleń po upadku komuny będzie się nadal wykorzystywać teczki i IPN w celu manipulowania rzeczywistością? Wiele krajów ma w swej historii ciemnie karty. Starają się jednak jakoś zakończyć te rozdziały i zacząć nowe. Lektura takich powieści takich jak „Więzień nieba”zawsze mnie trochę dołuje przypominając, że dla nas te drogi wydają się zamknięte.

Na koniec muszę ponarzekać. Po wydawnictwie, o nazwie z takimi ambicjami, spodziewałbym się perfekcyjnego poziomu edytorskiego. Faktycznie – dobór fotografii stanowiących szatę graficzną jest bez zarzutu. Gustowny, współgrający z tekstem i pytanie tylko, ile w tym zasługi naszego wydawcy. Duże zastrzeżenia budzi natomiast wyraźnie zauważalna ilość błędów edytorskich, od końcówek i innych drobnych błędów, aż po ewidentne wpadki, których na chochlika drukarskiego zrzucić nie można. „Okręt wojenny” to ewidentny pleonazm , a „dziesiątki tysięcy książek” w malutkiej rodzinnej księgarence to już prawdziwa jazda po bandzie. Na szczęście te potknięcia, choć dość liczne, nie są w stanie zepsuć przyjemności z lektury, aczkolwiek jest to przyjemność z tych, które są jak myślenie – bolą. Oczywiście nasilenie tej ciemniejszej strony zależy od tego, jak głęboko się w materię powieści wgryziemy. Jeśli chcemy tylko dobrej i lekkiej rozrywki, potraktujmy ją jako powieść przygodową, romans czy sensację. Jeśli mamy ciągotki masochistyczne – zwróćmy większą uwagę na tło polityczne, historyczne i społeczne takie, jakimi widzi je pisarz. Choćby na to, że w biednej, zacofanej Hiszpanii, niezaradnego profesorka i księgarza, którego nie stać nawet na opłacenie czynszu i światła, stać jednak na to, by się stołować w knajpie, a takiego, który zarobi na czynsz i energię, stać od razu i na to, by w restauracji jadać codziennie. Ile razy w tym roku nie byliście, ale stołowaliście się, w restauracji?

Zachęcam wszystkich do lektury, ale do lektury bez powziętych z góry oczekiwań. Odkryjcie tą powieść samą dla niej samej, a wtedy odpłaci ona wam wrażeniami, jakie tylko naprawdę nietuzinkowe książki dać mogą. Może to rzecz trochę na jeden raz, ale za to ten jeden raz naprawdę warto


Wasz Andrew


* Dyskusyjny Klub Książki

Więzień nieba [Carlos Ruiz Zafon]  - KLIKAJ I CZYTAJ ONLINE




poniedziałek, 3 lutego 2014

Czym się różni Polska?



W normalnym kraju, gdy ginie policjant albo agent, wszyscy się spinają, żeby złapać mordercę. Nie ma szans. A u nas? Jak zamordowali szefa policji, wszyscy walili ściemę, żeby tylko trzymać się z daleka.

Formacja trójkąta Mariusz Zielke




sobota, 1 lutego 2014

"Tysiąc żurawi. Śpiące piękności" Yasunari Kawabata - Turpizm w ujęciu dalekowschodnim

Okładka książki Tysiąc żurawi. Śpiące piękności 

Tysiąc żurawi. Śpiące piękności

Yasunari Kawabata

Tytuł oryginału: Sembazuru. Nemureru bijo
Tłumaczenie: Mikołaj Melanowicz
Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy
Seria: Współczesna Proza Światowa
Liczba stron: 265
 
 
 
Turpizm to w bezwstydnym uproszczeniu umiłowanie brzydoty. Posługując się natomiast bardziej wyczerpującą definicją należy rzec, że to termin ukuty przez Juliana Przybosia w celu określenia nurtu poetyckiego, rozwijającego się w Polsce po 1956 roku. Turpizm zwany również antyestetyzmem charakteryzował się wprowadzeniem do utworu elementów brzydoty, których zadaniem było wzbudzenie u odbiorcy estetycznego szoku. Ernest Bryll, Stanisław Grochowiak, Tadeusz Różewicz czy Miron Białoszewski w swoich dziełach nie stronili zatem od choroby, kalectwa, zepsucia, rozkładu, degradacji, dysharmonii, słowem wszystkiego co kojarzone jest jako swoista antyteza piękna, godzi w wartości estetyczne. Funkcją owego zabiegu była afirmacja rzeczywistości, dość przewrotna na pierwszy rzut oka, jej pełna akceptacja, ze wszystkimi odcieniami, z całą paletą barw, z całą różnorodnością, w skład której nie wchodzi przecież wyłącznie harmonia, ład, symetria form, a więc szeroko rozumiana doskonałość. Analizując cały problem z nieco innej perspektywy można stwierdzić, że ponieważ zarówno piękno jak i brzydota to wartości w pełni subiektywne, ich separacja oraz samodzielna egzystencja jest niemożliwa. Obie kategorie estetyczne istnieją, połączone ze sobą głęboką więzią niczym awers i rewers. Gdyby świat składał się z istot wyłącznie doskonałych, nikt nie byłby w stanie dostrzec ich uroku, ponieważ brakowałoby niezbędna wzorca, czy raczej punktu odniesienia. Podobnie sytuacja przedstawiałaby się w przypadku świata, zamieszkałego wyłącznie przez stworzenia szpetne. Oczywiście w miarę coraz dłuższego obcowania z tymi abstrakcyjnymi pojęciami, jakimi są piękno oraz brzydota, coraz lepiej uświadamiamy sobie ich arbitralność, umowność, przekonując się, że bardzo trudno jest nimi operować. W końcu wraz z epokami zmieniają się kanony piękna (co automatycznie pociąga za sobą konieczność korekty kanonów brzydoty), inaczej prezentują się one również u różnych narodów, społeczności, czy wreszcie pojedynczych osobników. Wielopoziomowość zagadnienia estetyzmu jest zatem zarówno wymagająca jak i prowokująca, kusi by się z tym tematem zmierzyć. Subtelnemu wdziękowi tej kwestii nie oparł się japoński mistrz pióra, laureat Nagrody Nobla z 1968 roku Yasunari Kawabata*.

Urodzony w 1899 roku Yasunari Kawabata zaliczany jest do najwybitniejszych przedstawicieli prozy z Kraju Kwitnącej Wiśni. Co ciekawe, świat mógł poznać Kawabatę z zupełnie innej strony, bowiem artysta w młodości poważnie interesował się malarstwem. Na szczęście, przynajmniej z czytelniczego punktu widzenia, japoński twórca stosunkowo szybko przerzucił swoją pasję na literaturę. Kawabata pierwsze dzieła tworzył już w szkole średniej. W okresie studiów przyszła pora na współpracę z kilkoma liczącymi się czasopismami literackimi, a w roku 1925, tuż po opuszczeniu murów Cesarskiego Uniwersytetu w Tokio, Kawabata odniósł pierwszy sukces literacki dzięki opowiadaniu opartym na motywach autobiograficznych, zatytułowanym Tancerka z Izu. Za sprawą niezrównanego Państwowego Instytutu Czytelniczego, polski czytelnik może zapoznać się ze znacznie późniejszymi dziełami Kawabaty – powieść Tysiąc żurawi (1949 r.) oraz rozbudowane opowiadanie Śpiące piękności (1961 r.) wchodzą w skład wydanego w 1987 roku zbioru japońskiego twórcy.

Powieść Tysiąc żurawi to niezwykła historia mężczyzny, którego żywot kształtowany jest przez 4 kobiety, wszystkie w pewien sposób powiązane z jego zmarłym ojcem. Osią centralną, wokół której obraca się fabuła utworu jest ceremonia picia herbaty. Sztuka podawania oraz spożywania tego napoju kultywowana jest w Japonii od czasów epoki Muromachi (XIV – XVI w.). Tradycyjnie rytuał odbywa się w osobnym pomieszczeniu – pawilonie herbacianym, położonym za domem, pośród ogrodowej zieleni. Swoista izolacja altanki symbolizuje odcięcie się na czas ceremonii od codziennych spraw otaczającego świata. Pawilon na krótki moment staje się centrum rzeczywistości, w której znaczenie odgrywają przeszłość, tradycja oraz kultura przodków. Egzystencja głównego bohatera, Kikujiego, na co dzień osobnika raczej nieśmiałego, w dodatku niezdecydowanego, który przez życie brnie samotnie oraz bez wyraźnego pomysłu, ulega diametralnej zmianie, kiedy poddaje się prośbom Kurimoto Chikako, by wziąć udział w ceremonii herbacianej na cześć jego zmarłego ojca. Rzeczywistość wywraca się do góry nogami, kiedy Kikujiego zaczynają wołać głosy odległej przeszłości. Kawabata serwuje czytelnikowi szalenie skomplikowaną relację, która zdaje się rozlewać i plątać w swoje sidła kolejne ofiary – czasy, które odeszły dają o sobie znać i w ten sposób Kikuji staje się wizerunkiem własnego ojca, krystalizacją miłosnych wspomnień dla długoletniej kochanki, wdowy Ōty. W sidła oszalałej miłości trafi jeszcze córka pani Ōty, młoda Fumiko oraz piękna dziewczyna z chustą z wizerunkiem tysiąca żurawi, Yukiko Inamura.

Powieść Kawabaty to misternie plecione arcydzieło, które znakomicie uwypukla dualistyczną naturę kobiety. Za sprawą japońskiego mistrza czytelnik postrzega ją jako istotę delikatną i bezbronną, a przy tym zaborczą i stanowczą, uparcie dążącą do określonego celu, uległą i kuszącą, zdolną do manipulacji, odurzającą swoim ciepłem i zapachem, której czar i piękno chłonie się wszystkimi zmysłami. Każda z bohaterek to swego rodzaju boginie, którym Yasunari Kabata wystawia cudowny pomnik. Najniezwyklejszą osobą z tego damskiego kwartetu jest z pewnością Kurimoto Chikako, która za sprawą znamienia, pokrywającego jej pierś przywdziewa szaty, które w europejskiej tradycji nakazywałyby kojarzyć ją z czarownicą. Piętnu fizycznemu, a więc brzydocie towarzyszy odstręczający charakter, w którym dominuje wścibstwo, ciekawość oraz złośliwość. Chikako z podziwu godnym uporem stara się prząść nici losu Kukijego, troszcząc się o jego szczęście, pojmowane na swój własny sposób, czego jednak nie potrafi docenić sam zainteresowany.

Ciekawa rola przypada również Yukiko, która jako dziewczyna z chustą z tysiącem żurawi staje się symbolem niedostępnego piękna. Jej doskonałość, przejawiająca się zarówno w harmonii szlachetnych rysów jak i czystości duchowej nie pozwalają zbliżyć się do niej Kikujiemu. Młody mężczyzna wedle własnego mniemania jest zbyt splugawiony grzechem, by zasłużyć na obcowanie na każdej płaszczyźnie z istotą tak wspaniałą, tak wytworną, a przez to efemeryczną, wrażliwą na każdy mrok, skalanie, nieczystość. Własna moralna skaza nakazuje wyczerpującą, masochistyczną wręcz ekspiację, która okazuje się rujnująca dla normalnych relacji międzyludzkich.

Kawabata po raz kolejny w stosunkowo krótkim utworze porusza całą mnogość zagadnień. Grzech jako stręczyciel sumienia, który najmocniej przeżywany jest w samotności serca, gdy sam wykraczający poza przykazania wyznacza sobie karę. Piętno postrzegane przez pryzmat brzydoty, jako fizyczna niedoskonałość, dysproporcja, defekt, a tuż obok tego kolejny stygmat, który może stanowić także piękno. Uroda, idealne proporcje ciała, czystość, nieskazitelność mogą być traktowane jako kontrast, opozycja wobec drugiej osoby, która na tle absolutu zostaje bezwzględnie obnażona, wystawiając na widok publiczny własną ułomność oraz kruchość. Dojmujące piękno autor zdaje się także łączyć z samotnością, która wynika ze strachu skalania go. Ponadto godny uwagi jest ambiwalentny stosunek do śmierci, która jako agonia zdaje się być przerażająca, zatrważająca, bowiem nieunikniona, przed którą nie ma ucieczki. Ale równocześnie świadomość jej nieuchronności jest w pewnym sensie uspokajająca – ona jedna nie zawiedzie, przyjdzie i zabierze nas z tego świata, ofiarując wieczne ukojenie, należny spoczynek po znojach ludzkiej egzystencji. Pisarz serwuje również oryginalne spojrzenie na bezpłciowość. Obojnactwo, świadomie wybrany rodzaj nijaki charakteryzowany jest jako nośnik zdrowego rozsądku. Poprzez okiełznanie męskości bądź kobiecości, czyli poskromienie fizycznych żądz, możliwe jest lepsze poznanie psychiki zarówno kobiety jak i mężczyzny.

Równie intrygujące co Tysiąc żurawi prezentuje się drugie dzieło zawarte w zbiorze, opowiadanie Śpiące piękności. Główny bohater, 67-letni Eguchi za namową przyjaciela postanawia odwiedzić tajemniczy hotel, w którym gość spędza noc w towarzystwie pięknej i młodej dziewczyny. Wbrew pierwszym skojarzeniom wcale nie chodzi o dom uciech, a przynajmniej nie o burdel w klasycznym tego słowa znaczeniu. Klientelę nietypowego pensjonatu stanowią wyłącznie starsi panowie, których możliwości seksualne są już tylko echem odległej przeszłości. Miejsce do którego przybywają oferuje im nocleg u boku uroczej, ale głęboko uśpionej kobiety. Sztucznie wywołany sen, w który wprowadza się lokatorki jeszcze przed przybyciem delikwenta sprawia, że kobiety nigdy nie obcują na jawie ze swoim „kochankiem”.

Eguchi, mimo sędziwego wieku różni się zdecydowanie od pozostałych zaufanych, którym dane było zakosztować tajemnicy tego niezwykłego miejsca. Bohater ciągle zdolny jest do zaspokojenia odczuwanego popędu płciowego. Z tego względu Eguchi sytuuje się gdzieś po środku dwóch światów, które ścierają się na jego oczach. Z jednej strony potrafi on zrozumieć jak upokarzające jest doświadczenie, któremu oddają się jego rówieśnicy. Bliskość młodego, nagiego, pięknego ciała wywołuje silne napięcie seksualne, które jednak z powodu dysfunkcji, zaburzeń nie może zostać rozładowane w praktycznie żaden sposób – naczelną zasadą hotelu jest nie wyrządzanie krzywdy uśpionej piękności. Z drugiej strony, sprawny pod każdym względem Eguchi podbudowuje się, dowartościowuje, łechce swoją męskość oraz skłonność do dominacji. Fakt, że może on zgwałcić niczego nie świadomą dziewczynę działa na staruszka niezwykle stymulująco, dając mu przewagę psychologiczną zarówno nad pozostałymi klientami jak i uśpionymi kobietami. Ten brak przynależności do jakiejkolwiek ze stron staje się również bodźcem do snucia bogatych refleksji, poświęconych głównie starości oraz przemijaniu.

Śpiące piękności podobnie jak utwór Tysiąc żurawi to znakomita melodia, w której wybijają się dwa przeciwstawne motywy. Piękno, reprezentowane przez pogrążone w farmakologicznym śnie kobiety zestawione zostaje z brzydotą, której uosobieniem jest starość. Obie wartości zdają się ze sobą rywalizować, konfrontować, ale nie brakuje momentów, w którym harmonijnie ze sobą współgrają. Milcząca towarzyszka okazuje się cierpliwym słuchaczem starczego gderania, powiernikiem, któremu można ofiarować swoją przeszłość wraz z jej ambicjami, marzeniami, ale także klęskami i niepowodzeniami. Młode ciała stanowią również rodzaj ofiary, która przynajmniej dla części starczego grona jest pocieszeniem, ukojeniem. Zatem dobrowolne oddanie się w stanie kompletnej nieprzytomności, która równoznaczna jest z absolutną bezbronnością na łaskę drugiego człowieka można postrzegać jako działanie godne samego bodhisattwy, czyli istoty świadomie rezygnującej z osiągnięcia stanu nirwany na rzecz pomocy innym (podobny motyw pojawia się w Dwóch opowieściach o miłości okrutnej autorstwa Tanizakiego – jeden z narratorów opowiada, że prostytutki są niekiedy traktowane jako bodhisattwy). W końcu postępowanie dziewcząt może jawić się jako zupełne poświęcenie samego siebie dla krótkotrwałego szczęścia innych, czyli heroiczny akt dobroci.

Krótkie opowiadanie stanowiące rodzaj erotycznej baśni to także wspaniały poemat, sławiący kobiecie piękno, które zostało jednak zredukowane wyłącznie do fizycznych atrybutów. Ukazanie dziewcząt tylko przez pryzmat ich cielesności, seksualności wiąże się z dehumanizacją oraz uprzedmiotowieniem rodzaju żeńskiego. Kobiety, jako, że nie reagują ani na słowa głównego bohatera, ani na jego gesty sprawiają wrażenie lalek, pozbawionych uczuć. Ale czy rzeczywiście śpiąca dziewczyna to wyłącznie bezduszna zabawka, z którą nie można porozumieć się żadną miarą?

W Śpiących pięknościach ogromnie spodobało mi się ujęcie sposobu, w jaki funkcjonuje ludzka pamięć. Kawabata umiejętnie odmalował jej skomplikowane działanie, nieodgadnione ścieżki, którymi prowadzi nas do przeszłości, natrafiając po drodze na oazy wspomnień. Ciekawe są także rozważania na temat zła – Kawabata nie pyta o jego istotę, czy źródło, bardziej interesuje go sama definicja, czy sposób jego pojmowania. Zgodnie z retoryką znaną choćby z Głosu góry, egzystencja postrzegana jest jako rzecz, która w końcu człowieka zmęczy, wycieńczy, zgnębi, przyprawi o utrapienie. Czy w świetle tak postawionego problemu wydanie na świat potomstwa, a następnie wychowanie go (a więc w sporej mierze podporządkowanie sobie, niekiedy uzależnianie od siebie, trzymanie na uwięzi) według restrykcyjnych zasad, które mogą okazać się rażąco nieskuteczne w drodze do szczęścia (pojmowanego przez każdego na indywidualną modłę) jest czymś gorszym, bardziej odrażającym niż na przykład niemoralne stosunki z nieletnimi?

Yasunari Kawabata po raz drugi dał się poznać jako autor nietuzinkowy, wręcz groźny, szczególnie z perspektywy myślenia uporządkowanego, zgodnie z którym wszystko ma ściśle określone miejsce oraz funkcje, a świat można sprowadzić do kilku prostych równań. Japończyk udowadnia, że rzeczywistość to niezwykła mieszanina, na którą składa się m.in. przeszłość, bagaż doświadczeń nie tylko nasz, ale również naszych bliskich, a wiele rzeczy dzieje się na skutek naszej bierności, zaniechania wysiłku związanego z podejmowaniem decyzji, wyborów, czy ogólniej rzecz ujmując – myśleniem. Kawabata pokazuje również, że nasze tu i teraz to często suma wielu pozornie błahych wydarzeń, które działając wspólnie, poprzez silną synergię kreują teraźniejszość, z którą wielu boi się skonfrontować.

——————
* W moim prywatnym odczuciu Kawabata, podobnie jak Jun'ichirō Tanizaki (Dwie opowieści o miłości okrutnej, Dziennik szalonego starca. Niektórzy wolą pokrzywy) oraz Kenzaburo Ōe (Sprawa osobista, Futbol ery Man'en) z niezwykłym kunsztem meandrowali pośród starości, cielesnej niedoskonałości, niepełnosprawności – mniemam, że ich biegłość na tyle przeraziłby Przybosia, że ten również zaliczyłby ich do grona turpistów.