Wielokrotnie zdarzało się, zwłaszcza w biedniejszych państwach, takich jak Polska, iż właściwy twórca był pozbawiany praw do swego wynalazku, gdyż nie miał pieniędzy na dopełnienie kosztownych rozwiązań będących podstawą późniejszego dowodzenia swych praw (patenty). W konsekwencji ci, którzy daną rzecz stworzyli, musieli później kupować prawa do niej od tych, którzy z procesem twórczym nie mieli niczego wspólnego, a mieli za sobą tylko pieniądze i zastępy prawników.
Ponadto w ostatnim czasie ujawnia się coraz większa presja na zaostrzanie ochrony praw autorskich i rozciąganie jej poza granice absurdu. Oto niedawno jedna z największych firm produkujących drukarki komputerowe praktycznie wygrała wojnę z producentami oferującymi tańsze tusze do tych drukarek zakazując im takiej działalności. Jednocześnie coraz więcej firm montuje w swych produktach rozwiązania sprawiające, iż ich żywotność nie będzie wykraczać poza okres gwarancji. Zaczęło się od pończoch i żarówek. Teraz widzimy coraz więcej takich rozwiązań w sprzęcie elektronicznym. Jeśli dalej będziemy iść w tym kierunku, za jakiś czas do samochodu będzie można montować tylko oryginalne części, opony marek wskazanych przez producenta, napraw dokonywać tylko w serwisie, a wszystko to w tym celu, by produkt nie służył nam dłużej, niż przewidywał producent. A najciekawsze, że koncerny stosujące takie praktyki, reklamują się jako ekologiczne i nikt przeciwko temu nie protestuje. A przecież, jeśli przy produkcji wyrobu stosuje się specjalne rozwiązania, które mają skrócić jego naturalną żywotność, nawet przy najlepszej woli nie można tego nazwać rozwiązaniem ekologicznym. W dodatku jest to oszustwo, gdyż świadomie i sztucznie obniża się wartość produktu, a to dodatkowo zwiększa koszty produkcji, którymi i tak obciąża się konsumenta. Gdzie tu moralność? I jak można mówić, że łamanie tak rozumianych praw autorskich jest niemoralne?
Kiedyś w dawnej komunistycznej encyklopedii widziałem przy cybernetyce, informatyce i kilku innych naukach odnośnik -> nauka burżuazyjna (pseudonauka stworzona w celu ogłupienia mas pracujących). Szkoda, że nie spojrzałem wtedy na hasło „prawa autorskie”. Mam wrażenie, że sprawy zmierzają właśnie w tym kierunku.
Każdy, kto uważnie śledzi bieżące doniesienia z tej dziedziny widzi, iż szlachetna w założeniach idea ulega coraz większym wypaczeniom. Likwidacja kilku dużych „pirackich” przedsięwzięć spowodowała spadek obrotów firm „legalnych” działających na tym samym obszarze. Wytłumaczenie jest proste. Ludzie nie chcą kupować drogich płyt czy filmów „w ciemno”. Kota w worku nie są skłonni kupować, ale zacisną chętnie pasa, by mieć w najlepszej możliwej jakości (oryginalny) egzemplarz ulubionej płyty czy filmu. Mimo tego większość dąży do jeszcze ostrzejszej walki z „piratami”. Czasami się zastanawiam, czy to właśnie sprytne firmy żyjące z takiej walki (to przecież już cały sektor biznesowy), nie nakręcają wciąż od nowa tej sprawy i nie podburzają co bardziej podatnych na manipulację celebrytów i polityków. Dochodzi do tego nawet, iż niektórzy wychodzą z propozycjami, by swojego egzemplarza (nośnika) oryginalnego programu, e-booka (!sic) czy muzyki lub filmu nie wolno było dalej pożyczać, odsprzedawać lub darować!
Ciekawostką, na którą prawie nikt nie zwraca uwagi, jest fakt, iż sposób informowania o prawach autorskich i warunkach licencji jest sprzeczny nie tylko z przepisami prawa, ale nawet jego fundamentalnymi zasadami. Kupując w kiosku ofoliowaną gazetkę nie mamy możliwości przed zawarciem umowy dowiedzieć się, jakie są warunki licencji (postanowienia zawieranej właśnie przez nas umowy) na używanie dołączonej do niej płytki z oprogramowaniem, muzyką, filmem czy inną zawartością. Ba – czasami oznaczone jako chronione prawami autorskimi są treści dostępne w domenie publicznej lub ograniczonych praw autorskich, a nie słyszałem, by ktokolwiek odpowiedział za takie łamanie prawa. Kuriozum jest zaś powszechna klauzula, iż płytki nie wolno dalej odsprzedawać. To tak jakbyś kupił samochód i dopiero w domu, w garażu, dowiedział się z notki przyklejonej pod kołem zapasowym w bagażniku, iż nie wolno ci odsprzedać tego koła inaczej jak razem z samochodem. Albo że nie możesz samodzielnie naprawić usterki zakupionego produktu, co w przypadku samochodu na razie budziłoby sprzeciw, ale jest już normą w dziedzinie oprogramowania. Przykłady można mnożyć. Paranoja. Gdzie fundamentalne prawo do poznania warunków umowy przed jej zawarciem?! No i te warunki!
Jeśli już jesteśmy przy nieuczciwych biznesach, to wspomnę tylko, iż jest coraz poważniejsza grupa ludzi, którzy nieźle żyją z wykorzystywania niekompetencji sądów, prokuratury i policji w tej materii. Powiem tylko, iż miałem przyjemność zostać oskarżony przez jedną z takich firm. Uczyniła sobie ona źródło dochodu z mapek, które umieściła w internecie. Potem zajmowała się ściganiem webmasterów amatorów, blogerów i innych frajerów. Na ogół zadowalała się dość słoną opłatą „za straty”, ale opornych ścigała za pomocą policji i prokuratury, które to instytucje takie usługi wykonują gratisowo. Żeby było ciekawie, nie sprawdzają one, czy skarżący faktycznie ma tytuł prawny do treści, których nieprawnego wykorzystania dochodzi. W tym wypadku firma skarżąca była sama oskarżona przez Instytut Geodezji i Kartografii, gdyż nie zapłaciła za mapy, które sama do sieci wstawiła, czyli po prostu je ukradła. Znając tę sytuację z oskarżenia się ucieszyłem, tym bardziej, iż moja mapa, choć bliźniaczo podobna do wspomnianych, została wygenerowana z oryginalnego legalnego programu znanej firmy, który to program posiadam zresztą do dzisiaj. Okazało się, że cieszyłem się za wcześnie myśląc, iż będę mógł sam potem dochodzić swych praw z tytułu zniesławienia. Policja i prokuratura wielce gorliwie kilkakrotnie mnie przesłuchiwała i dokonywała dwukrotnie (!sic) oględzin płytki ze wspomnianym programem. Dopiero po kilku miesiącach uznała, że chyba da mi spokój. Odmówiono jednak wszczęcia postępowania o fałszywe oskarżenie, gdyż „przecież zarzutów mi nie przedstawiono”. Mogłem niby się odwoływać od tego postanowienia albo pozywać na drodze cywilnej, ale miałem już wcześniejsze doświadczenia, które mnie zniechęciły – trzy razy wykorzystywano moją twórczość bez mej zgody, i dowiedziałem się w trakcie prowadzonych z mojego zawiadomienia postępowań, iż policja i prokuratura chętnie odwala robotę za firmy, które mają na etacie zastęp prawników, bojąc się ich i woląc mieć święty spokój, ale olewa zwykłych ludzi. Zwłaszcza, jeśli oskarżonym o naruszenie praw autorskich ma być duża zagraniczna firma kapitałowa, gdzie trudno znaleźć winnego podjęcia jednej konkretnej decyzji, a pokrzywdzonym jest przysłowiowy Kowalski. Postępowania moje umarzano, po zażaleniu podejmowano i bez żadnych czynności znów umarzano. Na bezczelnego. Dałem sobie spokój.
Mając powyższe na uwadze i widząc wśród znajomych z sieci kompletną beztroskę jednych oraz przesadną ostrożność drugich, postanowiłem skrótowo i praktycznie przedstawić moje podejście do tematu, co może pierwszych ustrzec od kłopotów w przyszłości, a drugim dać nieco więcej śmiałości.
Mamy zasadniczo trzy rodzaje praw autorskich:
1. Pełna ochrona, wszelkie prawa autorskie zastrzeżone, Copyrigt, All rights reserved, itd.
2. Pewne prawa zastrzeżone, Some rights reserved, Creative Commons
3. Prawa “porzucone”, Copy left
Pierwsze trzeba omijać z daleka. Ich zastosowanie bez dogadania się (na piśmie) z właścicielem praw, to pewna droga do kłopotów. I tutaj ważna uwaga. Zgodnie z obowiązującym u nas prawem każde dzieło podlega ochronie, nawet jeśli nie jest oznaczone ©. Są cwaniacy, o czym już wspominałem, którzy specjalnie umieszczają w sieci treści (mapy, grafiki, zdjęcia, itp.) nie oznaczając rodzaju praw autorskich, które ich dotyczą, a potem żyją ze ścigania naiwnych, którzy te rzeczy umieścili na swych stronach i blogach. Wszelkie więc treści, przy których nie ma informacji o prawach autorskich lepiej omijać z daleka i traktować jako Copyrighted. Oczywiście są wyjątki. Dla książkolubów najważniejsze są dwa: cytat i recenzja. Tych chyba nie trzeba wyjaśniać. Szczególnym casusem wydaje się sprawa okładek, co do której książkoluby mają ciągłe wątpliwości. Zamieszczają na swych blogach i stronach linki do witryn, z których pochodzi zdjęcie okładki, lub zaznaczają, iż sami je zrobili, cyrk po prostu. Tym jednak zajmiemy się w punkcie trzecim.
W przypadku pewnych praw zastrzeżonych sprawa jest klarowna i czysta. Jeśli wypełnimy warunki licencji, często wystarczy uznanie autorstwa, możemy korzystać. Niekomercyjnie! To ważne, gdyż moim zdaniem blog czy strona z reklamami przynoszącymi dochód nie jest działalnością niekomercyjną i oby ktoś się kiedyś na tym nie przejechał.
Prawa odrzucone to ciekawa konstrukcja stanowiąca techniczne i moralne odwrócenie praw zastrzeżonych. Twórca najpierw zastrzega prawa do swego dzieła (by jakiś cwaniak po czasie nie dowodził, iż należą do niego) a następnie zezwala wszystkim na dowolne kopiowanie, dystrybuowanie oraz modyfikowanie danej pracy lub pracy pochodnej pod warunkiem, iż wszelkie kopie i dzieła pochodne również będą objęte klauzulą copyleft. Cel takiego zabiegu jest chyba jasny dla każdego. Tutaj dochodzimy do domeny publicznej (public domain).
Najogólniej jest to zbiór wszystkich tych wartości, które nie są objęte prawami autorskimi, jak choćby dzieła, których czas ochrony wygasł ze względu na upływ czasu. W Polskim prawie pojęcie jako takie nie występuje, zastępuje je wygaśnięcie praw majątkowych, ale nie mieszajmy tutaj zbytnio, by nie zaciemniać obrazu. Sęk bowiem w tym, iż w Polsce, i nie tylko, nie brak cwaniaków. Robią oni zdjęcie starego obrazu, lub jeszcze innego dzieła, do którego prawa wygasły, i oznaczają jako prawa zastrzeżone , gdyż „zrobili zdjęcie”. Jest to kolejny, ewidentny przykład oszołomstwa i zastoju mózgowego, jakiego niektórzy doznają na sam dźwięk słów „prawa autorskie”. Łatwo bowiem wywieść, iż takie podejście jest sprzeczne nie tylko z samą ideą domeny publicznej, ale także z ograniczonym w czasie trwaniem praw autorskich (w Polsce praw majątkowych z nim związanych). Krótki przykład – ktoś kiedyś zrobił piękne zdjęcie na którym zbił majątek, ale z mocy przepisów oraz upływu czasu prawa do niego wygasły. Ktoś inny robi zdjęcie tego zdjęcia i co? Mamy znów prawa autorskie biegnące od początku, tylko dla nowego autora? GŁUPOTA! Zapamiętajmy więc formułkę „Zgodnie z oficjalnym oświadczeniem Wikimedia Foundation wierne reprodukcje dwuwymiarowych utworów z domeny publicznej są w domenie publicznej, zajmowanie przeciwnego stanowiska godzi w samą ideę domeny publicznej”. To samo można odnieść do praw autorskich, które wygasły. I tu wracamy do okładek książek, czasopism, plakatów filmów, itd. umieszczanych w recenzjach. Jeśli uznajemy, że stanowią one element recenzji, wizualny cytat, ograniczenia praw autorskich nas nie dotyczą. Jeśli zaś nie, to dotyczą. W żadnym jednak wypadku nie ma żadnych praw ktoś, kto zdjęcie takiego czegoś wykonał, nawet gdy prawa autorskie trwają. Trwają bowiem prawa autorskie twórcy do okładki, które wyłączamy na zasadzie cytatu i recenzji, ale nie prawa tego, kto tę okładkę odwzorował. No, chyba, że odwzorował ją „artystycznie”. Jeśli nie chcecie mieć problemów z takim „artystą”, który wykonując robotę przewidzianą dla maszyny zwanej skanerem uważa się za twórcę, po prostu sami skanujcie okładki, róbcie zdjęcia plakatów. Chyba każdy telefon komórkowy ma teraz aparat wystarczający do zrobienia zdjęcia na bloga, a w każdej bibliotece jest skaner. A jeśli nawet nie ma, to gdzieś w pobliżu jest.
Jak już wyżej wspomniałem, nawet to, że będziecie działać zgodnie z prawem, nie ustrzeże Was przed pójściem do sądu lub zapłaceniem doli cwaniakowi, jeśli na takiego traficie. A sądy, zwłaszcza polskie, są nieobliczalne. Nie ma u nas prawa precedensu, a sądy orzekają „według własnego przekonania”* i „własnego doświadczenia życiowego”**. Lub jego braku, i to zawsze trzeba brać pod uwagę. Podobnie jak to, iż są to tylko moje refleksje, a nie wykładnia obowiązująca, gdyż takiej nie ma.
W sumie mógłbym na tym poprzestać, ale chciałbym Wam też pokazać na konkretnym przykładzie, jak kłamliwe są wrzaski płatnych tub przemysłu wydawniczego, wypisujących na wszelkich możliwych forach, iż tylko zaostrzenie praw autorskich da artystom godziwą zapłatę za ich trud. Romuald Lipko; klawiszowiec zespołu Budka Suflera i kompozytor, tylko z tytułu praw autorskich dostaje rocznie ok. 2 mln złotych. Do tego dochodzą jeszcze udziały z honorarium za koncerty (zespół bierze 60 tys. Złotych za jeden koncert) i inne przychody***. Pozostawię to bez komentarza i na tym temat zakończę
Wasz Andrew
* Sąd ocenia wiarogodność i moc dowodów według własnego przekonania, na podstawie wszechstronnego rozważenia zebranego materiału. Art. 233.§ 1.KPC
** Art. 7.kpk Organy postępowania kształtują swe przekonanie na podstawie wszystkich przepro-wadzonych dowodów, ocenianych swobodnie z uwzględnieniem zasad prawidłowe-go rozumowania oraz wskazań wiedzy i doświadczenia życiowego.
*** http://www.wprost.pl/ar/185311/Ile-zarabiaja-polscy-muzycy/