Anna Dziewit-Meller
Od jednego Lucypera
W pewnym sensie każda ludzka istota jest wyjątkowa i niepowtarzalna – ludzie przeżywają życie na swój sposób, czemu towarzyszy wysoce zindywidualizowane odbieranie płynących z otoczenia bodźców oraz zróżnicowana paleta doświadczeń. Lecz gdyby spojrzeć na daną jednostkę z odpowiednio rozległej perspektywy czasowej, to może się okazać, że jej losy są w niemałej mierze zbieżne choćby z losami któregoś z jej przodków. Takiego interesującego odkrycia dokonuje jedna z bohaterek książki Od jednego Lucypera autorstwa polskiej pisarki Anny Dziewit-Meller (1981).
Katarzyna to osoba, którą na pierwszy rzut oka można uznać za współczesną kobietę sukcesu. Stopień doktora uzyskany w Polsce, dalsza kariera naukowa rozwijana na uczelni w Holandii – niejedna badaczka czy badacz marzą, by ich rozwój osobisty podążył taką właśnie ścieżką. Tyle, że Katarzyna dźwiga na swych barkach ogromny ciężar, który skutecznie uniemożliwia dostrzeżenie i docenienie własnych osiągnięć – ten zbędny i niewygodny balast, z jakim zmaga się protagonistka ma swoje źródło w psychice Katarzyny, ale w niemałym stopniu to również efekt tego, jak jej rodzina podchodzi do spraw przeszłych, zamierzchłych, dawnych oraz trudnych i skomplikowanych. Stosunek ten to zabójcza kombinacja, na którą składa się (…) pułapka milczenia, strategia przeczekiwania problemów bez podejmowania jakichkolwiek prób ich rozwiązania [1]. Ofiarą takiego postępowania pada też Marijka, czarna owca w familii Katarzyny, o której nikt nie wspomina – jedynym śladem po Marijce, a zarazem dowodem na to, że dziewczyna w ogóle istniała jest stara fotografia, przez lata wstydliwie skrywana przez babcię Katarzyny. Moment odnalezienia zdjęcia Marijki przez Katarzynę staje się dla wszechobecnej, trzecioosobowej narratorki pretekstem do przybliżenia sylwetek i perypetii obu kobiet, których biografie – mimo życia w zupełnie innych epokach – mają niemało punktów wspólnych.
Figury obu protagonistek służą Annie Dziewit-Meller przypomnieniu prostej prawdy, że im bardziej wyróżniamy się na tle społeczeństwa, w jakim przyszło nam egzystować, tym większa szansa, że zostaniemy przez jego członków uznani za dziwaków bądź odmieńców, co może wiązać się z marginalizacją czy wykluczeniem. Z tego względu, podążanie za własnymi marzeniami, które nie mieszczą się w ciasnych ramach schematów i stereotypów, może być przedsięwzięciem bardzo problematycznym, bo skazującym nas na ostracyzm. I z tego też powodu bywa, że za osiągnięty sukces musimy zapłacić niebotycznie wysoką cenę.
Życiorysy Marijki oraz Katarzyny uzmysławiają także jak toksyczne mogą być słowa, które nie zostały wypowiedziane. Nie poruszanie drażliwych kwestii, zamknięcie się w sobie, brak dialogu czy szczerej rozmowy to najprostsza droga do wszelakiej maści traum i lęków, które nabyte za młodu, z reguły ciągną się za nami w dorosłym życiu, dopóki nie znajdziemy w sobie dość siły, by stawić im czoła. Przy czym taka konfrontacja po latach nigdy nie jest rzeczą prostą, bowiem bierność oraz upływający czas stanowią znakomity nawóz, sprzyjający rozplenianiu się urazy oraz poczucia krzywdy.
Postać samej Marijki jest natomiast okazją do przybliżenia realiów panujących na Śląsku w jednym z najmroczniejszych okresów Polskiej Republiki Ludowej, tj. w późnych latach 40-tych XX wieku. Śląsk, a więc region, w którym od wieków mieszała się ludność polska, niemiecka i czeska, na mocy ustaleń wielkiej trójki, w chwili zakończenia II wojny światowej niemal w całości znajduje się w granicach państwa polskiego. Przejęciu tej części ziem, które wcześniej wchodziły w skład III Rzeszy Niemieckiej, towarzyszy silna akcja polonizacyjna – mniejszość niemiecka zostaje przymusowo wysiedlona, zaś śląscy Słowianie jako element podejrzany i niepewny poddawani są weryfikacji i muszą udowadniać swoją przydatność dla polskiej ojczyzny. Lecz narodziny komunistycznego państwa polskiego to także promyczek nadziei na zmianę panujących układów społecznych, zgodnie z którymi miejscem kobiety jest dom. Powojnie to trudny, historyczny moment, kiedy z gruzów trzeba podnieść gospodarkę, czemu zdecydowanie nie służy brak rąk do pracy – wielu wykwalifikowanych robotników poległo na froncie, nie mniejsza ich liczba (narodowości zarówno polskiej jak i niemieckiej) została zesłana do ZSRR w okresie wyzwalania Śląska przez Armię Czerwoną. Powstałą wyrwę łata się na wszelkie możliwe sposoby, a jednym z rozwiązań jest wywieszenie sztandaru z szumnym hasłem, że praca pozwoli wyzwolić się kobiecie z męskiego ucisku. Zachęcaniu kobiet do podjęcia zawodów dotychczas zarezerwowanych wyłącznie dla mężczyzn towarzyszy silna akcja propagandowa, powstają hotele robotnicze, bardzo pomocna jest też najprostsza ekonomia – praca pod ziemią czy przy maszynie to zajęcie zdecydowanie lepiej płatne niż zajmowane do tej pory etaty na stanowiskach pomocniczych. Po tych krótkich latach postępującego równouprawnienia (okupionego licznymi ofiarami, do jakich zaliczają się przypadki molestowań przez przełożonych czy krytyka ze strony starszej, przywiązanej do tradycji części społeczeństwa) przychodzi jednak moment brutalnej prawdy, tj. rok 1956 – poznański czerwiec oraz będąca jego pokłosiem odwilż październikowa owocują co prawda zaczątkiem zmian dążących do demokratyzacji ustroju komunistycznego, ale jednocześnie następuje zmiana oficjalnego stanowiska partii w sprawie kobiet. Odtąd przedstawicielki płci pięknej ponownie zostają skierowane do prac domowych, czemu towarzyszą narodziny mitu matki-Polki, która dumnie służy swojej socjalistycznej ojczyźnie poprzez rodzenie i wychowywanie wzorcowych obywateli, stanie na straży domowego ogniska oraz wsparcie okazywane małżonkowi. Dziewit-Meller poprzez wybrane zdarzenia, jakie stają się udziałem Marijki oraz babci Katarzyny pokazuje, jaki wpływ na codzienny byt kobiet wywiera to zmieniające się podejście do społecznej roli żeńskiego pierwiastka.
Wizyta na powojennym Śląsku to również ciekawe spojrzenie na budowanie i aktywizowanie klasy robotniczej, który to cel starano się osiągnąć poprzez kult pracy. Sporo uwagi poświęcono m.in. idei współzawodnictwa oraz przodownictwa pracy. Przy okazji Dziewit-Meller akcentuje wagę, jaką przywiązuje się do utylitarności jednostki, która przy współtworzeniu nowej, ludowej ojczyzny ma do wyrobienia normy, nierzadko abstrakcyjne i wygórowane. A kiedy nie udaje się ich wypełnić, to władza nie mogąc przyznać się do błędu w ich ustalaniu czy do niewydolności systemu, nakazuje znaleźć odpowiedzialnych zaistniałej, fatalnej sytuacji. Wina na ogół spada na sabotażystów, a tych przecież w PRL nie brakuje: zaplute karły reakcji, folksdojcze, imperialiści, itd., itp. W zasadzie niemal każdy, kto znajdzie się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej godzinie może zostać uznany za wroga, którego należy przykładnie ukarać, a ryzyko otrzymania łatki niebezpiecznego elementu jest tym większe, że atmosfera wyszukiwania potencjalnych zagrożeń sprzyja donosicielstwu. Ten panujący wówczas opresyjny klimat zostaje podkreślony za sprawą bardzo interesującego zabiegu, jakim jest załączenie do treści książki fragmentów donosów, sprawozdań czy okólników znalezionych w odmętach Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej w Katowicach.
Wypadkową tych poszczególnych składowych jest bardzo solidna książka sprawdzająca się na dwóch płaszczyznach, w oparciu o które skonstruowano fabułę. Od jednego Lucypera to intrygująca historia rodzimej tajemnicy, odsłanianej przed czytelnikiem krok po kroku, która całkiem przekonująco ukazuje fatalne konsekwencje narastających przemilczeń i niedomówień. Jeszcze lepiej wypada zarys śląskiego powojnia, w którym to okresie osadzono część akcji. Dziewit-Meller odmalowuje, oglądaną z kobiecej perspektywy, niekoniecznie szaroburą rzeczywistość Polskiej Republiki Ludowej późnych lat 40-tych, na którą składa się bardzo wiele tonacji, począwszy od lęku przed oskarżeniem o proniemieckie sympatie, poprzez rosnące niezadowolenie z racji kiepskich warunków bytowych i ciągłych niedoborów podstawowych produktów, skończywszy na nadziei na dalszą emancypację kobiet. Ten wizerunek śląskiej ziemi na pewno nie jest kompletny – o wielu rzeczach jedynie wspomniano czy napomknięto – ale bardzo skutecznie zachęca, by samodzielnie zgłębić tę fascynującą, chociaż niełatwą tematykę.
Ambrose
[1] Anna Dziewit-Meller, Od jednego Lucypera, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020, s. 130
Gdzieś widziałam opinię, że najsłabszym punktem tej książki jest zakończenie. Ciekawa jestem, czy Tobie zakończenie przypadło do gustu. :)
OdpowiedzUsuńWydaje mi się, że wiem do czego ten zarzut może się odnosić (można stwierdzić, że zakończenie jest z gatunku tych szczęśliwszych), ale niespecjalnie do mnie przemawia. Wg mnie jest ok.
UsuńMam ochotę przeczytać. Lubię historie rodzinne, gdzie kilka pokoleń potrafi skrywać sekrety. Najbardziej jednak zaciekawiła mnie ta śląska rzeczywistość powojenna. Mieszkam na Zagłębiu, ale Śląsk zawsze był dla mnie taki swojski. Dobrze więc będzie poczytać trochę o jego najnowszej historii. Tym bardziej, że dołączono do książki autentyczne materiały, których sama na pewno nigdy nie próbowałabym szukać.
OdpowiedzUsuńO, to tym bardziej jestem ciekaw Twoich wrażeń i tego jak odbierzesz opisy Śląska.
UsuńJeśli chodzi o historyczne klimaty tego regionu to gorąco polecam Czarny ogród Małgorzaty Szejnert. Dokument, ale czyta się go jak literaturę piękną.
OdpowiedzUsuńEch, po Szejnert to w ogóle muszę sięgnąć, bo nie czytałem jeszcze żadnej z jej książek.
UsuńBardzo lubię i cenię Annę Dziewit-Meller i zawsze oglądam jej kanał bookbook na youtube (szkoda, że ostatnio tak rzadko nagrywa).
OdpowiedzUsuńWpisałam "Od jednego Lucypera" na swoją listę "do przeczytania" i pewnie sięgnę po nią w towarzystwie innych książek o Górnym Śląsku; mam tam "Czarny ogród" Małgorzaty Szejnert, "Dracha" Szczepana Twardocha i "Czarne miasto" Marty Knopik.
PRL stał się tym okresem w naszej historii, o którym coraz chętniej chciałabym czytać - może dlatego, że jest już w naszej historycznej świadomości właściwie rozliczony, zakończony. Natomiast prozę traktującą o naszych współczesnych, najnowszych problemach na razie omijam szerokim łukiem...
Ha, już jestem ciekaw efektów tej Twojej śląskiej wyprawy. Mam nadzieję, ze podpatrzę kilka interesujących tytułów. "Dracha" już czytałem i również przypadł mi do gustu.
UsuńA co do PRL-u to faktycznie b. interesujący okres w naszej historii, o którym ciągle się zresztą pisze. Z takich najnowszych książek z akcją osadzoną w tamtych czasach zaintrygowało mnie "Serce pełne skorpionów". A że niedawno wygrałem tę książkę, to będę mógł się nawet przekonać, jak z odmalowaniem realiów Polski Ludowej poradził sobie przedstawiciel młodej polskie prozy, Wojciech Engelking.
O, a czemu omijasz te książki ze współczesną problematyką? Uważasz, że o danych zjawiskach najlepiej pisze się z odpowiedniego dystansu, czy coś jeszcze innego masz na względzie?
Myślę, że dystans jest konieczny, aby móc zanalizować pewne zjawiska, czy też rzetelnie, wnikliwie opowiedzieć o czasach, w których się żyje. Dlatego wolę powieści (czy też inne gatunki literackie) osadzone we wcześniejszym kontekście historycznym, a uwielbiam, jak pisarz wspiera się także analizą materiału dokumentalnego (tak jak robi to Anna Dziewit-Meller).
UsuńPoza tym pisanie o naszych (a tym samym moich) współczesnych traumach jest bardzo bolesne i tylko rozdrapuje rany. To tak jakby chodzić do psychoterapeuty, ale finalnie nie znaleźć żadnego wsparcia (nie twierdzę bynajmniej, że literatura musi koniecznie dawać wsparcie, ale nie przepadam za stanem emocjonalnego rozedrgania). No cóż – z tego wynika, że wolę uciekać od codzienności, w której spotykam się z mnóstwem ludzkich problemów, właśnie w stronę literatury osadzonej w historii, w innej kulturze, w przyszłości lub gdzie bądź, byle nie we współczesnej Polsce. Oczywiście pewnie zdarzą się wyjątki... np. pisałeś ostatnio o książce Olgi Hund „Psy ras drobnych”. Wydaje mi się, że mogłaby mi się spodobać...
Dziękuję za to obszerne wyjaśnienie. Bardzo ciekawa optyka. Ja dla przykładu coraz chętniej sięgam po książki, których akcja osadzona jest w latach 90-tych XX wieku lub w 0-wych XXI wieku, bo to okres mojego dzieciństwa i dorastania. Szczególnie ciekawie robi się, gdy o tym okresie piszą moi rówieśnicy i rówieśniczki, bo można wyłapać sporo smaczków, tj. rzeczy znamiennych i charakterystycznych dla mojego pokolenia, które z jednej strony było od wczesnych lat obeznane z komputerami i Internetem, z drugiej zaś, wychowało się bez udziału dopiero raczkujących mediów społecznościowych.
UsuńA co do Olgi Hund, to chociaż mam tę pisarkę na oku i zamierzam po nią sięgnąć, to akurat "Psów ras drobnych" jeszcze nie czytałem :)
Pozaliteracko napiszę, że jestem zdania, iż społeczeństwo skazujące na ostracyzm za oryginalne dążenie nie jest warte tego, by starać się o przynależność do niego.
OdpowiedzUsuńA było kiedykolwiek jakiekolwiek inne społeczeństwo? Czy starożytna Grecja naprawdę nie była warta, by starać się o przynależność do jej społeczeństwa? Przecież właśnie oni jeśli nie wymyślili, to nazwali ostracyzm...
UsuńHa, smutna prawda jest taka, że tak jak zauważył Andrew, trudno byłoby wskazać społeczeństwo, które nie wykluczało osobników zbyt odstających od powszechnie przyjętych standardów - takim ludziom przypina się łatkę wariata, psychopaty, odludka czy odmieńca, co następnie znacznie ułatwia marginalizację. Ale pełna zgoda, że wachlarz wykluczenia jest najróżniejszy - w pewnych przypadkach będzie to ignorowanie, ale nierzadko jest to ostracyzm niepozbawiony agresji.
Usuń