Henry Miller to jeden ważniejszych
amerykańskich pisarzy, który swoją bezkompromisową twórczością odcisnął
wyraźne piętno na macierzystej kulturze. Typ włóczykija, nie mogący
nigdzie na dłużej zagrzać miejsca, którego natychmiast nużyła rutyna
dnia codziennego. Urodzony w 1891 roku w Nowym Jorku, od 1930 przebywał
na emigracji w Paryżu. Będą już na obczyźnie, Miller zaczął marzyć o
napisaniu książki o Ameryce. Pisarz, wieczny tułacz, pragnął pożegnać
się z ojczyzną, by mieć po niej dobre wspomnienia. Podjęcie decyzji
pomógł wybuch II Wojny Światowej. Miller, pacyfista, który nie miał
zamiaru płacić najwyższej ceny za błędy obcych polityków, wrócił do USA
przez Grecję.
Początki nie były jednak łatwe. Boston,
pierwsze miasto, na którego gruncie postawił swoją stopę po opuszczeniu
pokładu okazało się w jego mniemaniu tak przygnębiające i ponure, że
czym prędzej uciekł z powrotem na statek. Ostatecznie Miller dotarł do
Nowego Jorku, a więc miejsca swoich narodzin. Oczekując na śmierć
dogorywającego ojca, próbował pozyskać skądś środki na swoją wyprawę po
Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. W międzyczasie poprawiał swój
warsztat akwarelistyczny u znajomego malarza Abe Rattnera. W czasie
jednej z wizyt mimochodem napomknął o swoim ambitnym planie zwiedzenia
Ameryki. Rattner natychmiast zapalił się do tego pomysłu. Obaj doszli do
wniosku, że USA należy objechać samochodem. Szybka nauka jazdy, zakup
odpowiedniego pojazdu, nieco na oślep jako, że żaden z nich kompletnie
nie znał się na autach, szczęśliwe zdobycie funduszy i ruszamy. Kto
jednak oczekuje łatwej i przyjemnej lektury drogi, okraszonej
malowniczymi opisami mijanych krajobrazów oraz relacji z odwiedzonych
miejsc i spotkanych ludzi, niechaj natychmiast odłoży książkę, jeśli nie
chce się na niej srodze zawieść.
Na wstępie należy uczciwie rzec, że
Henry Miller wręcz nie cierpi swojej ojczyzny. Wydaje mi się, że śmiało
można nazwać go nawet amerykanofobem. Na każdym kroku z ust pisarza
sączy się krytyka i pogarda. Już w pierwszym rozdziale Miller przyznaje,
że musiał przejechać około dziesięć tysięcy mil, nim znalazł w sobie
natchnienie do napisania choćby paru zdań, bowiem wszystko, co warto
powiedzieć o amerykańskim modelu życia, zmieściłoby się na raptem
trzydziestu stronach. Wg Millera tryb życia w Ameryce jest tak nużący,
jak nigdzie indziej – w USA nuda osiąga swoje apogeum.
Zagłębiając się w lekturze, przekonujemy
się, że chociaż Miller wspominał o raptem 30 stronach, na których można
powiedzieć wszystko na temat amerykańskiego stylu egzystencji, to
krytykę mógłby uprawiać wręcz w nieskończoność. Na kartach powieści
pisarze regularnie gani swój kraj oraz jego mieszkańców za pół-życie,
wegetację jaką prowadzą, omamieni narkotykami gorszymi niż szam haszysz,
czyli gazetami, kinem oraz radiem (gdyby żył dziś, z pewnością
dorzuciłby jeszcze do tej listy telewizję oraz internet); otoczeni masą
niepotrzebnych przedmiotów, które wciskane są ze względu na ich rzekomą
nieodzowność. Miller zwraca również uwagę na tzw. ludzi sukcesu,
tj. pustych bogaczy, przedłużających swoje życie ponad miarę,
przekształcających się w żywe przykłady sztuki balsamowania. W jego
mniemaniu urągają oni pojęciu starości, która do tej pory kojarzyła się z
dostojnością, mądrością, pogodą ducha oraz doświadczeniem życiowym.
Naszemu podróżnikowi nie podoba się, że człowiek nie jest mierzony na
podstawie swoich talentów i zdolności, a jedynie miarą posiadanych
pieniędzy. Gardzi amerykańską rzeczywistością, gdzie brak jest miejsca
dla marzycieli, z marzeń których nie można uczynić natychmiastowego
użytku, tj. zamienić na pieniądze; w której nie ma miejsca dla idei,
wizji, zasad nie dających się sprzedać, czy kupić; gdzie poeci to ludzie
wyklęci, myśliciele określani są mianem głupców, artyści - eskapistów a
wizjonerzy - przestępców.
Miller to także naczelny krytyk
amerykańskiej formy kapitalizmu, w którym najlepsze warunki dla
robotników są równoznaczne największym zyskom szefa, bezgraniczną
służalczością oraz rozczarowaniem. Zdaniem pisarza wszystko w świecie
przemysłu jest upodlone, zeszmacone i zbrukane. Fabryka to wg Millera
miejsce, gdzie zabija się dusze, nawet te najgorsze, a handlowcy,
postrzegani przez niego jako wielbiciele jedwabnych koszul oraz
ślicznych majteczek, kupują wszystko i cokolwiek, tylko po to, by
utrzymać pieniądz w obiegu. Warto dodać, że Miller nie wierzy w
pieniądz, ani tym bardziej w jego wartość. Dewaluuje jego rolę w
historii podkreślając, że pieniądze nie miały żadnego udziału w
tworzeniu dóbr kultury, a ich czas i tak przeminie.
Millerowi nie w smak jest również
agresywna industrializacja prowadzona na terenie niemal całego kraju.
Widzi on ogromny rozziew panujący pomiędzy człowiekiem a otaczającą go
przyrodą. Kraj z takimi cudami jak Wielki Kanion czy Malowana Pustynia
poprzecinany jest ośrodkami przemysłowymi, które kwitną niczym komórki
raka na zdrowej skórze. Miller jest świadkiem zabijania natury w imię
źle pojmowanego rozwoju. Pisarz cierpi wręcz na samą myśl, że
czerwonoskórzy mieszkańcy USA zostali ograbieni ze swoich ziem,
wygonieni ze swoich domostw, zatruci wodą ognistą, zmasakrowani oraz
zagonieni do rezerwatów, utworzonych na podobieństwo obozów
koncentracyjnych, tylko po to, by na ich miejsce powstać mogły fabryki,
huty oraz inne przemysłowe plugastwa, majestatycznie dominujące nad
krajobrazem w całej swojej ohydzie.
Miller bez skrępowania pisze także o
czarnych kartach historii Stanów Zjednoczonych. Przypomina, że antenaci
współczesnych Amerykanów zaczęli podbój kontynentu od palenia, grabienia
oraz gwałtów, by nie rzec ostrzej, eksterminacji na autochtonicznej
ludności. Miller wytyka okrutne traktowanie Indian, wspomina także o
przykrościach, jakie spotkały Meksykan, gdy wybuchła gorączka złota. Po
głowie dostało się również mormonom, za nietolerancję, okrucieństwa oraz
prześladowanie białych. Pojawia się również kwestia czarnoskórych
mieszkańców USA. Miller jest zdania, że chociaż zniesiono niewolnictwo,
to Murzyni nadal są przykuci do swojej roli - traktowani są jako
obywatele drugiej kategorii. Pisarz dostrzega fałsz i obłudę białej
części społeczeństwa Stanów Zjednoczonych, które zdecydowało się nadać
pełnię praw Murzynom, nie będąc jednak w stanie tego wyegzekwować.
Podkreślić należy, że w latach czterdziestych XX wieku w USA nadal
panowała głęboka segregacja rasowa, z czego Miller doskonale zdaje sobie
sprawę. Zwracał on również uwagę na ostracyzm, który panuje w edukacji –
wszystko, co inne, czyli nie pasujące do koncepcji budowy
świata czy funkcjonowania społeczeństwa, którą wynieśliśmy ze szkoły,
traktowane jest jako rzecz zła, gorsza, którą należy odrzucić. Rzeczy
nieznane są z gruntu niebezpieczne, dlatego należy się z nimi obchodzić z
najwyższą ostrożnością nieufnością.
Miller na kartach swojej powieści
prezentuje się nam również jako osoba znakomicie przewidująca
przyszłość. I to w nie jednej dziedzinie. Nauczymy się, jak unicestwić całą planetę w mgnieniu oka – poczekajcie, to zobaczycie
[s. 46]. Niezwykłe jest to, że akurat te słowa miały się spełnić już w
1945 r., kiedy to Amerykanie dali próbkę destrukcyjnych możliwości bomby
atomowej na przykładzie Hiroszimy oraz Nagasaki. Kolejna próbka
umiejętności Millera, tym razem na temat świat show-businessu brzmi
następująco: Robić cokolwiek, być kimkolwiek i mówić, cokolwiek przyjdzie nam do głowy, bo to jedna wielka szajba i nikt nie zauważy różnicy [s. 158]. Moim zdaniem pisarz posiadał znakomitą intuicję, porównywalną wręcz z wizjami proroczymi.
W książce tematy ciężkie, trudne,
egzystencjalne oraz filozoficzne przeplatają się także z opisami co
bardziej fascynujących osób, które Miller spotkał na swej drodze.
Powieść jest także niezłym przewodnikiem historycznym – dzięki niej
dowiemy się sporo na temat osób „Monety” Harvey’a i jego pomysłu budowy
Piramidy, czy masonie Albercie Pike’u. Poznamy również amerykańskiego
kompozytora, zafascynowanego barwą dźwięku Edgarda Varèse oraz Mariona
Souchona, chirurga-malarza, który pierwsze obrazy zaczął tworzyć w wieku
sześćdziesięciu lat. Gdzieś w tle pojawi się sam Salvator Dali, który
nie cieszy się jednak zbytnią estymą u Henry’ego Millera.
Krótko reasumując, Klimatyzowany koszmar
to moim skromnym zdaniem pozycja wyborna, swoista uczta intelektualna.
Razem z pisarzem odbywamy intrygującą podróż do ziemi ojczystej Millera.
Wspólnie przeżywamy rozczarowania związane ze zmianami zachodzącymi w
USA – degeneracją moralną społeczeństwa, wzrostem konsumpcjonizmu,
spychaniem na margines prawdziwej sztuki oraz artystów na rzecz ich
komercyjnych odpowiedników. Henry Miller w sposób bardzo ostry, językiem
niezwykle ciętym, nie stroniącym od ironii rozliczył się ze swoim
krajem, z którym starał się niejako pojednać. Zaprezentował on zarówno
brzydotę i wszelakie okropieństwa jak również rzeczy piękne i niezwykłe,
bez żadnych zbędnych zabiegów, przez co powieść tchnie świeżością oraz
naturalnością. Jestem zdania, że z pewnością jest to pozycja godna
polecenia.