Wolna i niezawisła Ukraina jest jedynym prawdziwym gwarantem niepodległości Polski. Jeśli upadnie Ukraina, kwestią czasu będzie upadek Polski.

poniedziałek, 10 października 2011

MASAKRA Z GIBSONEM



Po raz już kolejny obejrzałem Byliśmy żołnierzami (We Were Soldiers, AKA Wir waren Helden). Nie jest to rzecz nowa, gdyż premiera tego filmu miała miejsce dziewięć lat temu. Nie doczekał się on też uhonorowania nagrodami czy uznania krytyki, ale to mnie nie dziwi. Ilu krytyków było na wojnie, ilu w ogóle było w wojsku?

Byliśmy żołnierzami może nie tchnie jakimś szczególnym artyzmem. I bardzo dobrze. Wojna nie ma w sobie nic pięknego. W bezsensownej śmierci nie ma żadnego artyzmu.

Myślę, że założeniem filmu było pokazanie prawdy o wojnie, jej bezsensie, chaosie, równości wobec śmierci. Tego, że śmierć nie wybiera, że nie odróżnia dobrych od złych, głupich od mądrych ani swoich od tych innych. Tego, że nie da się przed nią ukryć ani zabezpieczyć. To nie Czterej Pancerni, gdzie dobrzy giną tylko sporadycznie, żeby nie było, iż nasi są nieśmiertelni, gdzie trupy w zdecydowanej większości nie mają imion, są anonimowe. To nie bajeczka w której nie ma tego, co może jeszcze niż śmierć bardziej jest przeraźliwe – kalek; pięknych młodych ludzi w ułamku sekundy oszpeconych i przerobionych na potwory.

Film powstał jako wspólna produkcja amerykańsko-niemiecka w reżyserii Randalla Wallace’a. Obraz opowiada o początkowej fazie amerykańskiej przygody w Wietnamie, czyli o bitwie w Dolinie Śmierci (La Drang), gdzie 400 amerykańskich żołnierzy stoczyło pierwszą poważniejszą bitwę z siłami Wietkongu. Oddział USA pod dowództwem podpułkownika Hala Moore’a (Mel Gibson) dostał się w okrążenie i przez trzy doby był zmuszony odpierać ataki przeważających sił przeciwnika. Inną ważną postacią występującą w filmie jest dziennikarz, Joseph Galloway. To właśnie jego książka We were soldiers once....and young, ktorą napisał wspólnie z późniejszym generałem Haroldem Moorem, stała się kanwą filmu.

Gibson gra w filmie wręcz fenomenalnie, podobnie jak Barry Pepper, który wcielił się we wspomnianego korespondenta. Inna popisowa rola to Sam Elliott w roli sierżanta Basila L. Plumely’a, prawdziwego twardziela i weterana. Również inne drugoplanowe role, nie mniej niż gwiazdorstwo odtwórcy głównej roli, są mocnym atutem tego filmu. Zwłaszcza żony czekające w bazie w Stanach na powrót swych mężów, zmagające się ze strachem i rozpaczą, wprowadzają klimat, którego zwykle brak w filmach wojennych. To bardzo odróżnia obraz Randalla Wallace’a od większości filmów tego gatunku, i to odróżnia w najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu.

Byliśmy żołnierzami to film, który pokazuje, iż w wojnie jedynym powodem do radości może być jej koniec, wiadomość, iż bliska osoba wróciła cało do domu. Film, który pokazuje, że wojna to po prostu krwawa jatka, która nie kończy się wcale wraz z nastaniem pokoju. Ci, którzy przeżyją muszą żyć z pamięcią o tych, którzy zginęli. Tutaj aż ciśnie się na usta porównanie do naszego, forsowanego w mediach stosunku do wojny, do umierania za cudzą kieszeń. Słowa „jak pięknie umrzeć za ojczyznę” mógł napisać tylko ktoś, kto usiłował dodać szlachetności bezsensownej masakrze, w której sam brał udział. Znamienne zresztą, że brał udział nie z karabinem w ręku, a piórem, jako redaktor pisemka zagrzewającego innych, w tym dzieci, do walki i do składania życia w ofierze.

Polski tytuł Byliśmy żołnierzami chyba nie okazał się zbyt chwytliwy. Dlatego postanowiłem przypomnieć o tym filmie. Jest tego wart. Fanom wojennych klimatów dostarczy na pewno mocnych wrażeń, gdyż krew się leje strumieniami, trup ściele gęsto, a sceny batalistyczne oddane są z dynamiką, rozmachem i realizmem. Film polecam jednak też i tym, którzy wojny nie lubią. Mogą przy jego pomocy pokazać innym, że wojna jest ceną, jakiej nie powinno się płacić za nic, tym bardziej, że z reguły płacą ją młodzi. Starzy i bogaci nie giną. Zostają daleko z tyłu, często nawet za granicą albo za mniejszą lub większą wodą.

Tak czy inaczej, film naprawdę godny obejrzenia, ale nie w telewizji. Ponieważ w kinie już się go nie napotka, więc proponuję DVD, by reklamy i polski lektor nie zepsuli tego, o co w filmach wojennych tak trudno – autentyczności i klimatu...


Wasz Andrew

piątek, 7 października 2011

AFGAŃSKA MASAKRA


CZYLI ŻMIJA BEZ ZĘBÓW



Afganistan, można powiedzieć, stał się dla Rosji tym, czym dla Stanów Wietnam. Był zresztą podobnym doświadczeniem dla wielu armii, które były tam przed Rosjanami i mam nadzieję, iż nie stanie się po raz kolejny, bo teraz między innymi nasi chłopcy tam giną.

Dla Rosjan, i dla większości świata, radziecka wojna w Afganistanie to temat politycznie martwy. Nie ma już rządu ani nawet siły politycznej, która ZSRR do tej wojny pchnęła. Nie ma już nawet tego państwa, choć naród rosyjski pozostał ten sam, jakkolwiek nie taki sam. Ze względu na dzisiejsze nasze zaangażowania w Afganistanie i Iraku, paradoksalnie, bardziej dotyka ówczesna wojna radziecka polityki Zachodu niż Wschodu, oby nie jako zlekceważona przestroga. Może z tego powodu temat tego Radzieckiego Wietnamu jest na Zachodzie niezbyt popularny. Może nie chcemy pokazywać tego, co spotkało Rosjan, gdy sami się pchamy w to samo bagno.

Rozpoczynając lekturę nowej, zapowiadanej jako wielki bestseller, powieści Andrzeja Sapkowskiego Żmija wiedziałem, iż będzie ona o radzieckiej inwazji na Afganistan. Znając dotychczasowy profil twórczości tego utalentowanego pisarza fantasy ciekaw byłem efektu tak gwałtownej zmiany profilu, przemiany z wiedźmina w praporszczyka*.

Praporszczyk Paweł Lewart, radziecki sołdat z polskimi korzeniami, wobec Sojuza lojalny w czynach, choć nie do końca w sercu, jedzie do Afganistanu, by walczyć za wolność waszą i naszą. Nie jest takim pierwszym lepszym chłopakiem. Już od wczesnych lat ma widzenia ostrzegające przed nagłymi, groźnymi wydarzeniami; przed śmiercią. Jako dziecko nie krył się z nimi, co zapewniło mu pobyt w psychiatryku. Teraz jednak zachowuje je dla siebie, choć z każdym dniem pobytu w tej pustynnej, dzikiej krainie, odmienne stany umysłu nawiedzają go z coraz większą mocą. Doznaje niegroźnego urazu w krwawej bitwie o zastawę** Newa i wraz z garstką innych, którzy przeżyli,zostaje odesłany na tyły. Nie tyle z powodu stanu zdrowia, co z powodu oddanej przez kogoś serii w plecy jednego z oficerów, który zachęcał żołnierzy do bohaterskiego, ale samobójczego kontrataku na pozycje duchów***. Oddział Lewarta zostaje rozformowany, a on sam, po krótkiej znajomości z majorem Igorem Sawieliewem, Kulawym Majorem od osobistów****, znów trafia na front.

Kolejnym przydziałem Pawła jest grupa zastaw przy strategicznej drodze z Kabulu i Bagramu do Dżalalabademu, gdzie obejmuje dowództwo nad blokpostem***** “Gorynycz”. W pobliżu twierdzy nasz bohater znajduje jar, w którym spotyka tytułową żmiję, którą już wcześniej spotkał w swych niecodziennych stanach świadomości. Jest u niej coraz częstszym gościem i doznaje wizji z dziejów innych wojowników, którzy walczyli i ginęli w Afganistanie. W trakcie jednego z takich odjazdów, równie spowodowanych żmiją i zdolnościami para, co narkotycznym hajem, brodacze atakują polową twierdzę z której nie pozostaje kamień na kamieniu. Lenart jest jednym z nielicznych ocalałych. Co dalej nie będę się rozpisywał, bo i nie ma o czym.

Żmija, jak to u Sapkowskiego, napisana jest obrazowym językiem wzbogaconym o klimatyczne słownictwo z epoki i miejsca. I choć daleko mu do rzeczowego przekazu, choćby w stylu Suworowa, to akcja w głównym nurcie jest szybka i powieść naprawdę byłaby świetna, gdyby nie dwie rzeczy.

Znacie rosyjski film 9 Kompania (9 Rota, oryg. 9 рота )? Jeśli nie, koniecznie go obejrzyjcie. Ten fenomenalny obraz w reżyserii Fiodora Bondarczuka, wg scenariusza, którego autorem jest Yuri Korotkov i z muzyką Dato Evgenidze był wielkim, rekordowym hitem w Rosji. Wielka szkoda, że w Polsce, chyba z niechęci do Rosjan, film ten nie odbił się takim echem, na jakie zasługuje. Ta opowieść, prawdziwie epicka i wstrząsająca, zrealizowana z rozmachem i dynamizmem przypominającym Byliśmy żołnierzami, w dodatku oparta na faktach, mówi nam o sowieckich sołdatach, którzy dostali zadanie utrzymanie wzgórza 3234 w Afganistanie i zadanie to wykonali. Wykonali pomimo powtarzanych wielokrotnie ataków Afgańczyków. Wykonali, choć ocaleli tylko nieliczni. Wykonali, choć w biurokratycznym bałaganie Krasnoj Armii wszyscy o nich zapomnieli. Zadanie wykonali, choć wojna się skończyła, a oni, nie wiedząc o tym, wciąż walczyli. Piękny film o brzydocie wojny, o tym, że nie pomoże bohaterstwo, mądrość ani siła, że przeżyją tylko ci, którym pisane. 9Kompanię śmiało można zaliczyć do światowej czołówki tematu i polecić każdemu. 9 Rota przynosi prawdziwe przeżycie, prawdziwe refleksje i prawdziwe emocje. Każdy kto ją oglądał zapamięta na zawsze.



Tutaj doszliśmy do sedna. Czytając główny nurt Żmii, czyli przygody praporszczyka Pawła Lewarta, ma się nieodparte wrażenie, że się czyta scenariusz batalistycznych fragmentów 9 Roty. Może Sapkowski oglądał ten film i tak mocno go zapamiętał, że podświadomie widzi Afganistan w ten sam sposób? Nie wiem. Natomiast jestem pewien, że czytając przebieg bitwy na zastawie w Żmii mam przed oczami nie to, co tworzy moja wyobraźnia, nie Rambo czy cokolwiek innego, a właśnie 9Kompanię. I nie myślcie, że mam słabą wyobraźnię. Czytając wielokrotnie Trylogię nigdy nie miałem przed oczami dzieł naszej rodzimej kinematografii. Filmy nie dorosły do pióra mistrza Sienkiewicza. Nigdy czytając książkę nie przenosiłem się w świat filmu. Zawsze tworzyłem swój własny. A czytając Żmiję miałem przed oczami film, do tego z Sapkowskim nie mający nic wspólnego. Bardzo przykre uczucie.

Drugą rzeczą, która mi się w tej powieści Sapkowskiego bardzo nie podoba, to ta fantastyka na siłę. Gdyby nie było tego całego tytułowego węża i tych odlotów umysłu głównego bohatera, tych wstawek z innych wojen i perypetii innych żołnierzy, byłaby to solidna, na dobrym poziomie opowieść z Wojny Afgańskiej. Tylko, że wtedy skojarzenia ze wspomnianym filmem byłyby jeszcze silniejsze. A tak nie mamy powieści wojennej tylko sam nie wiem co. Cała rzecz się kupy nie trzyma. Przynajmniej dla mnie. Dlatego wszystkim, a zwłaszcza tym, którzy ją czytali i nie oglądali 9 Roty, zdecydowanie polecam film. Tym, którzy film oglądali, Żmii nie polecam. Unikną poważnego zawodu i zniesmaczenia.


Wasz Andrew





*         praporszczyk– chorąży (stopień wojskowy głównego bohatera Żmii)
**       zastawa –placówka; oddział wojska lub zespół umocnień chroniący dany rejon
***     duchy –żargonowa nazwa mudżahedinów, podobnie jak duszmani, brodacze czy basmacze
****  od osobistów– z personelu otdiełow osobowo naznaczenija czyli wydziałów specjalnych kontrwywiadu i KGB
***** blokpost –umocnienia polowe, umocniony posterunek, fort

niedziela, 18 września 2011

Jakie młodzieży wychowanie



Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie pisał Frycz Modrzewski już wieki temu. Wydaje się, że do niedawna, podobnie jak inne narody, choć na pewno nie aż w takim stopniu*, rozumieliśmy wagę prawdy zawartej w tym cytacie. Na pewno w różnych okresach naszej historii poziom nauczycielstwa jako całości był różny, jednak aż do upadku komuny, choć zdarzali się nauczyciele niegodni wykonywania tego zawodu, to często zdarzali się pedagodzy, którzy do dziś są wspominani przez swych uczniów czy studentów jako osoby, którzy były prawdziwymi autorytetami i wywarły duży wpływ na kształtowanie się przyszłych pokoleń. Od czasu przemiany ustrojowej mam wrażenie, iż poziom tej grupy zawodowej obniża się systematycznie.

Jak pokazują badania zachowań społecznych, nie tylko ludzkich, na życie dojrzewających osobników, poza cechami wrodzonymi, wywierają wpływ czynniki środowiskowe, z których najważniejszym są autorytety. Młode osobniki naśladują starsze. W tradycyjnym społeczeństwie dominujący wpływ mieli rodzice i do upadku komuny tak było i w naszym kraju. Obecnie jednak większość rodzin nie spełnia swych zadań wychowawczych w stopniu wystarczającym, a o wpływie mediów zdominowanych przez marketing lepiej nie mówić. Pozostaje szkoła. Upadek jej autorytetu postępuje jednak w tempie niesamowitym. Poziom wiedzy to osobny temat, ale najbardziej mnie załamuje upadek autorytetu wychowawczego. W dodatku dla dzieci i młodzieży szkoła jest pierwszym kontaktem z jakąś instytucją i swój obraz szkoły przenoszą na państwo.

Nauczyciele próbują przekonywać uczniów, że ekologia to ważna sprawa, a sami co roku zmieniają podręczniki, tak żeby przypadkiem się nie zdarzyło, by ktoś mógł korzystać z używanych. Oczywiście wmawiają wszystkim, że nie mają z tego tytułu żadnych gratyfikacji, ale nawet dzieci nie są tak głupie, by w to uwierzyć. Przeciętny nauczyciel za darmo nie kiwnie nawet palcem. Ostatnio zaś dowiedziałem się o powszechnej praktyce, która mnie, który szkoły ukończył jeszcze w starym systemie, wręcz zszokowała. Nauczyciele, by sobie ułatwić sprawę, kserują zadania na sprawdziany. Nie muszą pisać na tablicy, nie muszą dyktować. A za papier i koszty tego usprawnienia płacą uczniowie! Zrzucają się na to, czy chcą czy nie, no bo niech spróbują tego nie zrobić.

Kiedyś każda złotówka płacona w szkole przez ucznia była kwitowana. W tej chwili większość pieniędzy, jaką uczniowie w państwowych, darmowych szkołach zostawiają, przepływa poza wszelką kontrolą, przede wszystkim poza kontrolą państwa i skarbówki. Składki na to, składki na tamto. Nawet w szkołach podstawowych, zwłaszcza na wsi i w mniejszych miejscowościach, coroczne prezenty, będące ukrytą formą haraczu, jeśli nie łapówki, dawane wychowawcom idą niejednokrotnie w tysiące złotych. Nauczyciele krzyczą wciąż, że mało zarabiają, a o pensjach i przywilejach im należnych znaczna część społeczeństwa może tylko pomarzyć. I politycy wszystkich opcji to tolerują, nawet jeszcze od siebie dokładają licytując się jeden przez drugiego, gdyż nauczyciele to elektorat o znacznym wpływie społecznym i silnej organizacji związkowej.

Młodzież widzi to wszystko i się uczy. Nie rób niczego za darmo. Nie wierz nikomu silniejszemu (szkoła, państwo), bo on pięknie mówi, ale tylko patrzy jak z ciebie wycisnąć pieniądze nic w zamian nie dając. Inna sprawa, czy są to błędne wnioski. Gdy tak patrzę na naszą opiekę zdrowotną i inne rzeczy, które nam winne państwo w zamian za zdzierane podatki, to sam mam coraz bardziej negatywne odczucia.

Niestety, za ten obraz szkoły zapłacimy w przyszłości my wszyscy, całe społeczeństwo, nawet pazerni nauczyciele, którzy swą moralnością i inteligencją społeczną zaczynają coraz bardziej przypominać roboli. Z wyjątkiem oczywiście polityków, którzy należą już do innego społeczeństwa. Należą do społeczeństwa kolesiów ze szczytu. A jeśli ktoś nie wierzy, nich porówna odszkodowania jakie dostali krewni towarzyszy z lotu do Smoleńska**, a jakie choćby ofiary katastrofy w Nowym Mieście***.

Młodzi to widzą i wyciągają wnioski. I zastanawia tylko zdziwienie uczonych pedagogów i polityków, którzy reakcji młodzieży zrozumieć nie mogą...


Wasz Andrew



* Mam wrażenie, że Polska i Polacy nigdy nie rozumieli jak cenna jest inteligencja dla bytu narodu i państwa, dla jego przyszłości i ciągłości. W naszym narodzie większe uznanie budzi wysyłanie jej na bohaterską śmierć w z góry przegranej walce, niż chronienie jej za wszelką cenę. Stoi to w drastycznym z kontraście z tendencjami państw bogatych i oświeconych, których pięknym przykładem jest choćby ustawowe zwolnienie nauczycieli brytyjskich ze służby wojskowej w czasie I Wojny Światowej.
** Marta Kaczyńska otrzymała 3 mln złotych a najniższe odszkodowania wyniosły 250 tys. złotych dla każdego najbliższego członka rodziny tych, którzy zginęli (m.in. za http://www.koktajl24.pl/Marta-Kaczynska-katastrofa-odszkodowanie-Marta-Kaczynska)
*** katastrofa drogowa, która wydarzyła się 12 października 2010 na drodze wojewódzkiej 707, w wyniku której zginęło 18 osób. Ich rodziny otrzymały jedynie symboliczne, wręcz groszowe zasiłki od gminy

środa, 14 września 2011

Mistrzowie zamieszania



Od dłuższego już czasu zamieszczam moje wrażenia z przeczytanych lektur w serwisie LubimyCzytać.pl. Od początku istniała tam następująca skala ocen:


1 gwiazdka - słaba
2 gwiazdki - średnia
3 gwiazdki - dobra
4 gwiazdki - bardzo dobra
5 gwiazdek - rewelacyjna

Oczywiście, można dyskutować o tym, czy jest to system udany, jednak spełniał swoją rolę, bodajże od powstania serwisu, w grudniu 2009 roku. Pojawiła się jednak grupa inicjatywna zmierzająca do zmiany istniejącej skali. Przeprowadzono głosowanie i chyba skala zostanie zmieniona.

Osobiście nie śledziłem tych poczynań, gdyż uważam je za infantylne. Takie rzeczy mają sens zanim się serwis uruchomi a zmiany w trakcie prowadzą tylko do zamieszania. Najbardziej zaskoczyła mnie radość działaczy ruchu na rzecz zmiany skali ocen, podobna do tej, jaką okazywali twórcy nowej skali ocen w szkołach, która miała zrewolucjonizować polską oświatę. 

Przypomniał mi się mój tekst sprzed 4 lat traktujący o dziwnym zaangażowaniu z jakim Polacy mieszają tam, gdzie mieszać nie trzeba. Jakże łatwo ulepszać coś, co wystarczająco dobrze działa. To takie nasze; polskie. Łatwo się wykazać. W innych krajach nie marnuje się na to sił, zostawiając je na rzeczy, które działać nie chcą. Może dlatego mamy już nową skalę ocen w szkołach, tylko jakoś nie przekłada się to na poprawę czegokolwiek. Może dlatego mamy nowoczesne symbole w rysunku technicznym, tylko nie mamy własnych produktów. Przykłady można mnożyć. Ciekawe czy ta rewolucja tak rewolucyjnie wpłynie na działanie serwisu?

W teorii organizacji mówi się, że każda zmiana najpierw powoduje pogorszenie, nawet jeśli ma na celu poprawę. Trzeba więc ocenić, czy warto. U nas, w przeciwieństwie do wielu innych kultur, w ogóle się na to nie patrzy.

Ja w głosowaniu nie brałem udziału. Nie interesowało mnie to, a poza tym stara skala spełniała swoje zadanie. Gdy jednak spojrzałem na długość tego wątku i tytaniczną pracę włożoną w całą tą operację, ogarnia mnie zdumienie. Czy nie lepiej było coś poczytać, obejrzeć film, napisać coś? Mam wrażenie, że za jakiś czas ujawnią się nowi niezadowoleni, którzy dotąd nie brali udziału w dyskusji i w głosowaniu. Zrobią nowe głosowanie i być może wygrają. Czy konsekwentnie będziemy dokonywać nowych zmian? Może warto już teraz się nad tym zastanowić.

Dla mnie jest obojętne, jak w szkolnictwie, czy skala ocen jest od 2 do 5, od 1 do 6, do 10, literowa czy opisowa, graficzna czy procentowa. Nie sądzę, by to miało jakiekolwiek znaczenie. Ważne jest tylko, że zmiany zawsze powodują zamieszanie. Ale dla wielu ważne jest właśnie to, by mieszać.

Z pozdrowieniami dla wszystkich działaczy, a przynajmniej ich znacznej części, jeszcze raz Mistrz Młynarski:

"Słów kilka w sprawie grupy facetów chcę tu wygłosić,
lecz zacząć muszę nie od konkretów, a od przeprosin:
skruszon szalenie, o przebaczenie pokornie proszę,
że trochę pieprzny jest felietonik, który wygłoszę.
Lecz mam nadzieję, że choć się w słowie tutaj nie pieszczę,
to wybaczycie mi to, panowie, raz jeden jeszcze…
Otóż faceci wokół się snują, co są już tacy,
że czego dotkną, zaraz popsują, w domu czy w pracy.
Gapią się w sufit, wodzą po gzymsie wzrokiem niemiłym,
na niskich czołach maluje im się straszny wysiłek!
Bo jedna myśl im chodzi po głowie, którą tak streszczę:
Co by tu jeszcze spieprzyć panowie?
Co by tu jeszcze ?

Czasem facetów, żeby mieć spokój, ktoś tam przerzuci,
do jakieś sprawy, co jest na oko nie do popsucia.
I już się prężą mózgów szeregi i wzrok się pali,
i już widzimy, żeśmy kolegi nie doceniali.
A oni myślą w ciszy domowej lub w mózgów truście -
Co by tu jeszcze spieprzyć panowie?
Co by tu jeszcze?
Lecz choć im wszystko jak z płatka idzie, sprawnie i krótko,
czasem faceci, gdy nikt nie widzi, westchną cichutko,
bo mając tyle twórczych pomysłów, tyle zdolności,
boją się, by im wkrótce nie przyszło trwać w bezczynności.
A brak wciąż wróżki, która nam powie w widzeniu wieszczym:
jak długo można pieprzyć, panowie
Jak długo jeszcze ?
Pozwólcie, proszę, że do konkretów przejdę na koniec:
okażmy serce dla tych facetów, zewrzyjmy dłonie,
weźmy się w kupę, bo w tym tkwi sedno, drodzy rodacy,
by się faceci czuli potrzebni w domu i w pracy.
Niechaj ta myśl im wzrok rozpłomienia, niech zatrą ręce,
że tyle jeszcze jest do spieprzenia! A będzie więcej !"


Wasz Andrew

wtorek, 9 sierpnia 2011

Klient to debil



Za komuny mieliśmy hasło "Nasz Klient, nasz per Pan", z którego bezmyślnie szydzą płatni prześmiewcy minionego ustroju. Dlaczego nie zauważają, że często gęsto jest ono nadal aktualne w naszej Nowej Polsce, to już osobny temat do rozważań. Mnie interesuje, co nowego w temacie stosunku do klienta wniósł kapitalizm i zachodnia demokracja.

Mam wrażenie, że wielu z nas liczyło, iż upadający komunizm przemieni się w taki kapitalizm, jakim on był w ostatnich latach ZSRR; cudowny, bogaty i dbający o ludzi, co również objawiało się w podejściu do klienta. Niestety. To już nie jest aktualne. Zachód się zmienił, zmieniły się marketingowe mody. Spójrzmy na załączony wyżej obrazek. Jest on wyraźnie nakierowany na odbiorcę, który przy wyborze leku nie kieruje się jego skutecznością, nawet nie smakiem lub zapachem, co jeszcze by można zrozumieć, ale kolorem kapsułek! Na głupka jednym słowem. I to jest właśnie nadchodzące nowe. Klienta będzie się traktować jak debila. W dodatku będzie to słuszne podejście, które przyniesie większe zyski, niż strategie dotychczasowe. Oczywiście będą też reklamy celowane w węższe grupy, ale tam, gdzie będzie przekaz adresowany do ogółu, będziemy, przynajmniej niektórzy, mieć wrażenie, iż ktoś ma nas za kretynów. Widać to już coraz częściej, a będzie takich kwiatków jeszcze więcej, bo na większość to działa pozytywnie. Większość poleci poprosić o ten lek w biało-niebieskich kapsułkach.


Do spotkania na zakupach!

niedziela, 22 maja 2011

Pokój - azyl czy więzienie?



Tym razem nie będę się rozwodził długo, gdyż temat dla mnie jest prosty. Każdy człowiek, poza nielicznymi wyjątkami, posiada mniejszą lub większą potrzebę posiadania azylu; portu do którego będzie mógł wrócić choćby na chwilę z najdłuższych nawet podróży. Nawet jeśli będzie w nim tylko gościem, ważna jest sama świadomość istnienia czegoś takiego. Czy to będzie pokój, dom lub rodzina, jest kwestią drugorzędną.

Zamknięcie przymusowe, niekoniecznie w wyniku działań innych ludzi, nawet w pałacu, zawsze jest więzieniem. Oczywiście dolegliwość takiego stanu zależy od długości tej izolacji, warunków w jakich się odbywa i innych czynników. W dużej mierze wpływa też na nią psychika poddanego takiej przymusowości. Są ludzie, którzy nawet w czterech ścianach izolatki potrafią zachować zdrowie psychiczne, zająć czymś umysł i ciało, choć w moim odczuciu są oni w mniejszości. Nawet jednak oni nie są kontrargumentem na brak dolegliwości przymusowej izolacji. Po prostu oni to znoszą lepiej; podobnie jak jedni lepiej znoszą kary cielesne, a inni bólu boją się panicznie.

Większość z nas próbuje swój kąt, niezależnie od jego wielkości i dostatniości, urządzić tak, by się czuć w nim jak najlepiej. Inna sprawa, w jakim stopniu się to udaje. Jednak nie ma się co łudzić; nawet najbardziej przytulne gniazdo staje się więzieniem w momencie, gdy nie można się z niego wydostać. Można w nim wytrzymać tym łatwiej, im bardziej umożliwia nam spędzanie czasu zgodnie z naszymi preferencjami. Nie zmienia to jednak tego, że od momentu zaistnienia przymusowości stanie się więzieniem. Najlepszy dowód, że każdy będzie chciał uwolnienia, choćby nawet po uwolnieniu znów miał powrócić. Tyle, że dobrowolnie.

Temat w rzeczy samej dość infantylny, ale do napisania powyższej notki sprowokował mnie konkurs serwisu LubimyCzytać.pl związany z promocją książki Emmy Donogue ...


Wasz Andrew

wtorek, 3 maja 2011

Bajeczki o honorze



Czym dla Was jest honor? Czy bronienie go w każdym przypadku ma sens? Czy warto dla honoru poświęcać wszystko, ryzykować nawet życie?

Szukając odpowiedzi na te pytania można prowadzić długie i jałowe rozważania jeśli, jak większość humanistów, ma się wstręt do zdefiniowania tego, o czym się mówi. Zacznijmy więc od definicji słownikowej, co jak się okaże od razu ułatwi nam sprawę.

Honor: poczucie godności osobistej lub dobre imię*

Jak więc widać od razu, honor jest czymś subiektywnym, gdyż poczucie godności osobistej albo się w sobie czuje, albo nie. Nie może nikt nam go dać, nie można go kupić. Oczywiście każdy ma inaczej; każdy ten stan może osiągnąć w inny sposób i dla każdego inne są jego warunki. Dla jednego do prawość, dla innego wypełnianie kanonów przewidzianych dla tego słowa przez jego środowisko, klasę, wykształcenie, dla jeszcze innego duma. 

Dobre imię, choć pozornie obiektywne, bo zewnętrzne, zależne od innych ludzi, też jest w istocie subiektywne. Każdy dostanie tyle ocen, ilu różnych ludzi się o nim wypowiada i jak zostaną sformułowane pytania. Ciężko byłoby naprawdę podać przykład człowieka, który przez wszystkich byłby oceniany negatywnie lub pozytywnie, od Heroda poczynając, a na Janie Pawle II skończywszy.

Niewiele jest słów równie rozmytych znaczeniowo i zdefraudowanych, jak honor. Weźmy najbardziej znane w Polsce zestawienie: Bóg, Honor, Ojczyzna. Pod tymi hasłami, za ich niedopowiedziane znaczenie, ginęły całe masy młodych, pięknych ludzi, gdy tymczasem ci, którzy te hasła głosili, z reguły się nie narażali. Przykładów w naszej historii mamy aż nadto. Posyłając innych na śmierć pomnażali swe majątki i robili kariery. Można więc powiedzieć, że honor to hasło, które służy tym bez honoru, by manipulowali tymi, którzy myślą, iż go posiadają. By głupim wmówić, że coś jest ważniejsze i zmusić ich do zrobienia rzeczy, których samemu zrobić się nie chce, by mądrych zmusić do zrobienia czegoś, czego w innych warunkach by nie zrobili, jak choćby stanięcie do pojedynku z powodu rzeczy ewidentnie bez znaczenia.

Ponieważ honor, jak wiele innych słów, służy do manipulowania innymi przez tych, którzy mają go za nic, ja praktycznie nigdy go nie używam w tym znaczeniu. Gdy ktoś by próbował użyć go w stosunku do mnie, lub przeciwko mnie, od razu bym potraktował go podejrzliwie i zmusił, by mi powiedział innymi słowami, co właściwie ma na myśli.

Ciekawym przyczynkiem do tematu są również takie praktyki, jak wszelkiej formy pojedynki w imię honoru lub pojęcie samobójstwa jako wyjścia honorowego. Jak się to ma do chrześcijańskiego systemu wartości, w którym zabijanie samego siebie, podobnie jak zabijanie bliźniego swego, jest niewybaczalne?

Jest człowiekiem honoru – jak miło usłyszeć takie coś o sobie. To słowo tak mile łechce naszą próżność. Może honor to próżność właśnie? Człowiek inteligentny nie musi mieć honoru, by czuć własną wartość. Wystarczą mu inne rzeczy, których są tysiące. Uczciwość, słowność, prawość, sumienie, zgodność z własnym systemem wartości, dobroć, duma, etc.

Kiedy mowa o honorze, zwłaszcza w polskim wydaniu, który tak często zestawiany jest z Bogiem i Ojczyzną, zawsze przypominają mi się słowa wiersza Lucjana Szenwalda znanego jako przerabiana po wielokroć i wykonywana przez wielu**piosenka:

Niech żyje wojna

Ojczyzna bez żołnierzy
to jak bez miecza kat,
Więc bierze kwiat młodzieży
od wielu lat, od wielu lat…
A gdy spod ciężkich tanków
robotnicza tryska krew
w salonach giełd i banków
wesoły słychać śpiew

Niech żyje wojna!
Muzyczka marsza rżnie
Wojna!
Pieniążki sypią się
Wroga bij w imię Boga
Za cudzą kieszeń oddaj młode życie swe!

Po śmierci Ci wykopią
Wygodny wspólny grób
Wesoło jest tam chłopie,
Co krok, to inny trup.
A gdy cię uczuć fala
w miłosny wprawia szał,
to z siostrą ze szpitala
zabitą będziesz spał.

Niech żyje wojna,
muzyczka marsza rżnie…

Na placu Piłsudskiego
Trębacze w trąby dmą
To wódz państwa polskiego
Przegląda armię swą.
A kiedy kwiatki głupie
Na grobie złoży twym,
To ty, nieznany trupie
Zawołaj razem z nim:

Niech żyje wojna,
muzyczka marsza rżnie…

Fabrykant w gabinecie
Kolację smaczną pcha
W humorze jest, bo przecie
Waleczna armię ma.
A gdy żołnierz marnie
W okopach będzie gnił
On grubą forsę zgarnie
I brzuch mu będzie tył.

Niech żyje wojna,
muzyczka marsza rżnie…

Przyczynków historycznych do bolesnej prawdziwości słów powyższego wiersza jest nieskończona ilość, że wspomnę choćby bohaterów, którzy zdecydowali o wybuchu Powstania Warszawskiego i uciekli przed jego rozpoczęciem albo autora głośnego przemówienia zawierającego znane każdemu słowa „ honor jest rzeczą bezcenną”, który, choć zawodowy wojskowy, nigdy nie wziął udziału w walce obronnej, do której tak nawoływał i zmarł internowany w Rumunii.

Honor jest dla frajerów i dla kanalii. Pierwsi dają go sobie wmówić jego brak, lub iż go posiadają, a drudzy wmawiają to innym. Dla pozostałych są inne słowa.


Wasz Andrew



* za internetowym SJP PWN http://sjp.pwn.pl/lista.php?co=honor
** najbardziej znani to oczywiście Stanisław Grzesiuk i Maciej Maleńczuk 

refleksja wywołana konkursem w serwisie LubimyCzytać.pl

niedziela, 1 maja 2011

Święty na zamówienie



Do momentu beatyfikacji Jana Pawła II, do kultu świętych miałem stosunek negatywny i obojętny, z naciskiem na to ostatnie. Powód był oczywisty; znikome znaczenie tego zjawiska. Owszem, rzesze ludzi przywoływały imiona różnych patronów, zależnie od doraźnej potrzeby, ale było to zjawisko albo indywidualne (ktoś miał kłopot i wzywał pomocy świętego odpowiedzialnego za dane problemy), albo folklorystyczne (medaliki ze św. Krzysztofem w samochodach, św. Mikołaj i renifery, itd.). Poważniejsze kulty świętych były zawsze zjawiskiem lokalnym, najczęściej terytorialnie. Któż z przeciętnych katolików zna więcej niż kilkunastu z tysięcy świętych produkowanych masowo przez Watykan? Niestety, na naszych oczach sytuacja zaczyna się zmieniać i stanowić to będzie poważny problem, szczególnie, a być może tylko, dla Polski.

Wspomniałem już, że od zawsze byłem przeciwny kultowi świętych, podobnie jak duża część chrześcijan (protestanci), o których katolicy nie chcą wspominać uważając, iż mają monopol na prawdę. Dlaczego? Ano dlatego, iż uznawanie za świętych budzi we mnie poważny sprzeciw moralny. Gdyby było tak, iż uznanie za świętego jest tylko i wyłącznie wyrażeniem szacunku dla dokonań rzeczonych osób, dałoby się jeszcze przejść nad tym do porządku dziennego. Pozostawałaby oczywiście dyskusyjność wyboru tych godnych uwielbienia osób, choćby wobec sprzeczności ich poglądów, zaleceń i działań, negujących się wzajemnie. Dałoby się jednak być może przymknąć na to oko. Jednak uznanie za świętego, to uznanie za zbawionego! Dla mnie niepojęte jest jak grupka omylnych, oderwanych od świata ludzi może uznać się za uprawnionych do wyręczania Boga w tej najważniejszej z jego kompetencji: BĘDZIE SĄDZIŁ ŻYWYCH I UMARŁYCH! Historia jest pełna przykładów, jak z kanalii robiono wzory cnót i tylko człowiek absolutnie zakłamany lub niespełna rozumu mógłby wierzyć, iż Kościół jest jedynym wyjątkiem w historii dziejów świata. Że nigdy na przestrzeni wieków grupka ludzi decydujących o kanonizacji nie pomyliła się, nie uległa prowokacji, nie poddała się naciskom. Nawet gdyby Watykan miał takie szczęście, co wydaje się tezą dziwaczną biorąc pod uwagę omylność Kościoła i papieży we wszystkich innych możliwych dziedzinach, to i tak wyręczanie Boga, wyłączanie kogoś spod Sądu Ostatecznego przez zwykłych, omylnych śmiertelników, jest dla mnie koncepcją moralnie nie do przyjęcia. Beatyfikacja zaś przez aklamację, to coś już całkowicie kuriozalnego. Każdy choć trochę rozsądny wie, jak głupi i podatny na prowokację, na zbiorową histerię jest tłum. Wystarczy wspomnieć znanego wszystkim Adolfa na którego widok Niemki mdlały z uniesienia. Aklamacja była powszechna, podobnie jak w przypadku wujka Stalina i wielu innych. Tych, którzy mają inne zdanie w takim ogarniętym afirmacją tłumie, z różnych przyczyn, nigdy nie widać. I kto z czystym sumieniem może powiedzieć, iż tłum katolickich Polaków jest mądrzejszy niż tłum Polaków komunistycznych? Wszak to ci sami ludzie! Znakomita większość Polaków jest katolikami i równie wielka większość głosowała na kontynuatora dynastii PRL ateistę Aleksandra Kwaśniewskiego. Jak więc w ogóle można uznać za rozumną czy moralną koncepcję, by pospólstwo decydowało o tym, kto już jest zbawiony? Horror po prostu.

Do kategorii całkowitego zaś absurdu zaliczam różnicę między beatyfikacją a kanonizacją. Jak można być bardziej lub mniej świętym? Jak można drogą decyzji narzucanej innym ludziom przykazać, że jedną osobę można czcić tylko lokalnie, a drugą powszechnie? Albo ktoś jest godzien tej czci, albo nie. I jak to interpretować? Czy polski zakonnik oddany przez lata kultowi Błogosławionego Honorata Koźmińskiego nagle musi zaprzestać obnoszenia się ze swą wiarą z powody wyjazdu do Francji? Paranoja!

Co to wszystko ma wspólnego z naszym papieżem i Polską? Jako naród jesteśmy znani w całym chyba świecie z dwóch rzeczy: z niesamowitego kombinatorstwa i być może najgorliwszego w świecie katolicyzmu. Jeśli nie najgorliwszego, to przynajmniej najwidoczniejszego. To nie przypadek. Ci, którzy znają nas bliżej, podkreślają jednak również inne cechy, a wśród nich niespotykaną gdzie indziej skłonność do brązownictwa*. W naszym kraju wszelkie krytyczne uwagi pod adresem pomników były i są traktowane jak bluźnierstwo. Dotąd na szczęście nie mieliśmy ikony o zasięgu jednocześnie państwowym i ogólnonarodowym, co pozostawiało jeszcze ludziom rozumnym pewną swobodę dociekania i przedstawiania innych prawd. Zawsze można było mieć wsparcie w pewnej części społeczeństwa niepodlegającej oddziaływaniu danego symbolu lub w państwie konstytucyjnie zapewniającym wolność sumienia i wyznania. Można było krytykować, choć nie bez konsekwencji, praktycznie wszystko. Często płaciło się za to wykluczeniem, ale nie totalnym, wobec ograniczonego zasięgu nacisku nawet takich świętości jak Kościół.

Beatyfikacja, a później być może kanonizacja JP II, jest chyba jedną z gorszych rzeczy, które mogły Polskę spotkać pomijając wojny, rozbiory i okupacje. Już nie ma chyba miasta, gdzie nie ma ulicy imienia naszego papieża. Już mówi się o wyścigu parafii o to, która będzie pierwszą pod jego wezwaniem. Chyba JP II jest ważniejszy niż Bóg, bowiem nie słyszałem o takich szaleństwach w związku z Jego imieniem. W dniu dzisiejszym wszelkiej maści oszołomy, szuje i kanalie dostaną tarczę, za którą będą mogli się skryć lepiej niż za jakąkolwiek inną. Któż ośmieli się szukać przekrętów w fundacji Jana Pawła II? Któż ośmieli się mówić o wykorzystywaniu dzieci w ochronce, jeśli nadamy jej takie imię, jeśli zawrzemy w statucie Jego myśli? Każdy argument w dowolnej dyskusji będzie można zbić mówiąc, iż Jan Paweł II widział to inaczej. I tak prawie nikt nie zna jego publikacji. Zwykle mówię o swym czarnowidzeniu: obym był złym prorokiem. Tym razem nie mogę tak powiedzieć, bo to już zaczęło się spełniać.

Nawet gdyby Jan Paweł II był istotą doskonałą, to i tak jego wyniesienie na ołtarze byłoby dla Polski szkodliwe. Umocniłoby nasze nieuzasadnione przekonanie o wyższości nad innymi, nietolerancję, ksenofobię i nieumiejętność krytycznej analizy rzeczywistości. Sęk w tym, iż wiele wskazuje na to, iż nasz papież w dodatku aż taką jednoznacznie świetlaną osobą nie był.

Skoro został świętym, zobaczmy kogo on do tego grona zaprosił. Ilu Polaków zna choćby jednego z wyświęconych przez naszego papieża? Niewielu, a szkoda, są to bowiem często osoby nie tylko kontrowersyjne, ale wręcz takie, którym uczciwy człowiek ręki by nie podał**.

Weźmy teraz pod lupę tak podkreślane wezwanie do bratania się z muzułmanami, którzy jawnie nawołują do mordowania chrześcijan. Jak to określić inaczej, niż jako zdradę? Zdradę choćby wobec tych papieży (nieomylnych w sprawach wiary, jak głosi katolicka doktryna), którzy sankcjonowali święte wojny zapewniając ich uczestników o tym, że Bóg tak chce, nie wspominając o całkowitym odpuście i zbawieniu. Jako zdrady wobec ofiary krwi i życia nie tylko świętych rycerzy męczenników, którzy jak choćby Ludwik IX Święty polegli w wojnach z islamem, ale przede wszystkim wobec tych niewinnych, którzy i dziś giną z rąk wyznawców Allacha tylko dlatego, że wierzą w Chrystusa. Tylko człowiek zaślepiony własną wizją rzeczywistości nie widzi, jaka ona jest. Wiarę poznaje się bowiem nie po tym, co sobie wyjaśniają jej teoretycy w swych odciętych od realności przybytkach, tylko po czynach jej wyznawców. Ponieważ religia istnieje tylko tak długo, jak żyją jej wierni, ponieważ ginie wraz z ostatnim wyznawcą, więc to właśnie oni pokazują jaka ona jest w rzeczywistości. Co można powiedzieć o człowieku, który jako głowa Kościoła mówi do wiernych islamu „bracia”, gdy w tym czasie wszystkie państwa islamskie są jawnie wrogie chrześcijaństwu i nie czynią tajemnicy z tego, że ich celem jest zniszczenie naszej wiary?

Cóż, porzućmy wielką politykę i przejdźmy do tego, z czym każdy może się spotkać. Do tego, co może spotkać jego dzieci. Do pedofilii w Kościele, nie tylko katolickim, prawdziwej hańby naszych czasów. Gdyby można powiedzieć, iż Jan Paweł II był głupi i ślepy, niechżeby tym świętym sobie był. Ślepym i głupim, ale świętym. Ja w to jednak nie wierzę. Pominę to, iż wszyscy podkreślają jego mądrość, gdyż w to również nie wierzę do końca. Po prostu mechanizmy władzy są takie, iż pewne osoby muszą pewne rzeczy wiedzieć. Gdy dyrektor przychodzi do firmy z zewnątrz, może nie wiedzieć, kto w firmie kradnie, kto pije, a kto cudzołoży. Jeśli jednak ktoś awansuje od zera, przez całe życie pnąc się po kolejnych szczeblach w górę drabiny organizacji, to nie ma możliwości, by na każdym kolejnym stanowisku nie poznał swych podwładnych, kolegów i szefów. Musi poznać wszystkie tajemnice poliszynela. Jeśli firma zamiast tępienia czarnych owiec ze swego grona, jak Kościół Katolicki, wybiera strategię ich chronienia, by awansować wyżej taki ambitny kandydat na prezesa, dyrektora czy innego hierarchę, musi przymykać oczy na patologie w firmie. W takich organizacjach niepokorni nie awansują. Są co najmniej izolowani, spychani na boczny tor, a najczęściej dyskredytowani i potem usuwani. Awans jest uzależniony od dobrych stosunków z tymi wyżej, a na początku drogi wszyscy byli wyżej niż Karol Wojtyła. Również jego późniejsi przyjaciele, bohaterowie głośnych afer, również o podłożu seksualnym. Można wierzyć, iż tak się złożyło, że Jan Paweł II nie wiedział. Problem w tym, że te słowa kojarzą mi się choćby z Norymbergą, gdzie jednak nikt nie chciał w nie wierzyć.

Szermuje się nagminnie „nieodpartym wpływem Jana Pawła II” na życie Polaków. Tylko ja jakoś go nigdzie nie widzę. Nie zmalała przestępczość, ilość aktów cudzołóstwa, życia na kocią łapę i skrobanek. Może jedni się nawrócili, a inni na przekór świętości zepsuli? Ja myślę, iż po prostu dobrzy stwierdzili, że papież ich naprawił i pozostali dobrymi, a źli stwierdzili, że się poprawią i w chwilę później robili to co zawsze. Żadne dane nie pokazują bowiem, by cokolwiek się zmieniło. Poza częstotliwością wymieniania imienia Jana Pawła II gdzie się tylko da. W telewizji, w radio, na słupach…

Wróćmy do samego wyboru Karola Wojtyły na papieża. To niesamowity zbieg okoliczności, prawdziwe szczęście, iż nastąpiło to akurat wtedy, gdy komuna chwiała się w posadach. Gdyby było to za Stalina, zostałby pewnie Wojtyła świętym pośmiertnie, a tak dobił komunę w pięknym stylu. Równie niesamowity zbieg okoliczności, iż po Polaku został papieżem Niemiec, w dodatku z hitlerowską przeszłością. Czy można wyobrazić sobie lepszy sposób, by upewnić nielicznych już niemieckich katolików, iż Polacy nie sią stawiani ponad nich? Ja jednak w zbiegi okoliczności w historii nie wierzę. Zwycięski wódz pojawia się, gdy jest na niego zapotrzebowanie. Podobnie jak święty.

Z papieżami i świętymi jest to nieszczęście, że każdy mówi co innego, że nierzadko przeczą sobie wzajemnie, choć każdy ma rację. Dlatego używając ich autorytetu można równie dobrze udowadniać, iż człowiek jest człowiekiem od chwili poczęcia, jak i wręcz odwrotnie. Można udowadniać, że innowierców można kochać i że można ich wyżynać. Dotąd powoływanie się na świętych przeciw rzeczowym argumentom w naszym pięknym kraju ograniczało się głównie do aborcji i prezerwatyw. Głównie pewnie z powodu nikłej znajomości teologii i historii Kościoła wśród polityków pozujących na katolickich. Zdarzało się nawet wykrycie jakichś afer w Kościele, jak przy zwrotach mienia, choć bez żadnych konsekwencji dla Kościoła. Ot posadzono na jakiś czas jakiego SB-ka, który w imieniu KK występował. Swoją drogą to symptomatyczne, że Kościół w Polsce nie mógł sobie nikogo innego na swojego reprezentanta znaleźć. Teraz jednak zaczyna się prawdziwe szaleństwo. Czy w kraju, gdzie niedługo z każdego skrzyżowania będzie widać jakąś tabliczkę z napisem „… Jana Pawła II” będzie szansa na jakąkolwiek normalność? Na obiecaną w konstytucji wolność? Kto będzie miał odwagę zmierzyć się ze złem, jeśli skryje się za obrazem takiej ikony?

Czy z tego wynika, iż jestem przeciwny beatyfikacji, a później pewnie kanonizacji Jana Pawła II? A czy można być przeciwnym powodzi albo starości? Pewne rzeczy i tak muszą nastąpić…


Wasz Andrew



* termin ukuty przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego, który w swym dziele "Brązownicy", podjął kampanię przeciw tym, którzy przedstawiają nieprawdziwy, przykrojony do swoich potrzeb, czarno-biały obraz historii.
** m.in.: Pius IX, który jest dla większości historyków jest zwykłym czarnym charakterem, Alojzij Stepinac; chorwacki kardynał, hitlerowski kolaborant, który współpracował z ustaszami popierając dokonywanie przez nich akty ludobójstwa, Jose de Anchieta; jezuita, odpowiedzialny za ludobójstwo Indian Ameryki Południowej, Jan Sarkander; organizator masakry Czechów przez polskich lisowczych w imię walki z reformacją