W wesołych i nadal nie tak odległych
latach mojej młodości, na własnej skórze dane było mi w bardzo
niewielkim stopniu przekonać się, co to znaczy być sławetnym innym,
tj. osobnikiem zdecydowanie odróżniającym się na tle pozostałej części
społeczeństwa. W ramach szczęśliwego zakończenia roku szkolnego kolega
zaproponował, aby uhonorować to wydarzenie przefarbowaniem włosów. Po
krótkim wahaniu przystałem na propozycję, ale po konsultacjach z
siostrą, doszedłem do wniosku, że na pewno nie poddam się modzie zmiany
koloru owłosienia głowy na banalny blond. Nie rozmyślając niemal w ogóle
nad konsekwencjami mojego czynu postawiłem na fryzurę stylizowaną na
irokezie z efektownym, czerwonym kogutem, ciągnącym się przez całą
długość głowy. Tuż po opuszczeniu salonu fryzjerskiego oblepiły mnie
chciwe i natrętne spojrzenia. Szczególnie w okresie pierwszych kilku
dniu, kompletnie nie przyzwyczajony do tak jawnie okazywanej atencji,
czułem niemal fizyczny dotyk oczu, które błądziły za mną gdziekolwiek
się pojawiłem. Ludzie, najczęściej bezmyślnie, czasami z jawną
dezaprobatą, a za każdym razem natrętnie i bez cienia skrępowania,
gapili się na mnie, jakbym był obiektem, którego trudno posądzić o
posiadanie uczuć. Zatem dopóki nie przywykłem do tych wścibskich
spojrzeń, dosłownie płonąłem ze wstydu. Moja cała osoba w mgnieniu oka
została zdegradowana do kawałka włosów na głowie, które posiadały
odmienny kolor niż u statystycznego obywatela. Ta odmienność z automatu
nadała prawo do ciągłego, w żadnej mierze ukradkowego spoglądania w moim
kierunku każdej napotykanej przeze mnie osobie. Oczywiście, urządziłem
się tak na własne życzenie, a w dodatku miałem możliwość powrotu do normalności – wystarczyło ściąć włosy i problem zniknąłby jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Co jednak z ludźmi, którzy są inni za sprawą wrodzonych wad czy dysfunkcji, nie dających się prosto bądź wcale wyeliminować?
Książka Michała Dąbrowskiego pt. Dłoń
to znakomity zapis dorastania człowieka niepełnosprawnego, który od
najmłodszych lat narażony jest na obstrzał spojrzeń wszelakiej maści
życzliwych i ciekawskich. Pierwszoosobowy narrator, bohater książki
napisanej w oparciu o doświadczenia życiowe autora, urodził się bez
prawej dłoni. Dzieciństwo upłynęło mu stosunkowo beztrosko. Okres
niemowlęctwa to rzecz jasna nieświadomość własnej fizycznej
niedoskonałości. Ale wraz z dorastaniem, coraz wyraźniejszy i trudny do
ukrycia stawał się fakt niekompletności. Chłopczyk z kikutem zamiast
dłoni wyróżniał się na tle pozostałych malców, ale najczęściej był przez
nie akceptowany. Po pierwszym, naturalnym i szczerym zaskoczeniu,
zdawkowych komentarzach, wytykaniu palcami, bohater stawał się jednym z
wielu, szkolnym kolegą, kumplem z podwórka, z którym wspólnie wspina się
na ogrodzenia, czy ucieka przed rozwścieczonym sąsiadem. Niekiedy
trafiały się smutne wyjątki – strach, odtrącenie, izolacja, jednak nie
zdarzały się one często, a za postawą dziecięcej niechęci wobec
chłopczyka bez dłoni, skrywała się najczęściej wola rodziców, by
pociechy nie bawiły się z odmieńcem.
Okres dzieciństwa, kiedy naiwnie
wierzymy, że świat to w gruncie rzeczy prosty mechanizm, a wokół siebie
nie dostrzegamy żadnych ograniczeń, naznaczony był również marzeniami,
że brakująca kończyna samoistnie odrośnie. Nadzieje podsycali sami
rodzice, którzy odwiedzali z chłopcem różnych specjalistów. Część
lekarzy kategorycznie stwierdzała, że odzyskanie dłoni jest niemożliwe,
ale pojawiali się i mniej sceptyczni eksperci, którzy swoimi opiniami
dawali podstawy bytu dziecięcym rojeniom. Sny o odrodzeniu ręki nie
chciały się jednak ziścić. Zamiast nich coraz częściej pojawiała się
niechęć wobec własnej niekompletności. Młody chłopiec zaczął coraz
wyraźniej dostrzegać, że jego fizyczny brak wywołuje wiele skrajnych
emocji, stąd próby maskowania kalectwa. Prawa ręka wciśnięta głęboko w
kieszeń, czy koszulki z długimi rękawami zaczęły skrywać mroczną
tajemnicę, z którą bohater wcale nie miał się ochoty dzielić w obawie,
że zostanie wyśmiany, bądź odtrącony.
Dorastający chłopiec przyjmował różne
postawy wobec własnego kalectwa. Od błogiej nieświadomości, która była
stanem immanentnym, poprzez głęboką samokrytykę połączoną z próbami
ukrycia niedostatków do samoakceptacji. Co interesujące, niezależnie od
traktowania problemu przez samego zainteresowanego, postawa osób
postronnych, a więc ludzi takich jak my, którzy na co dzień napotykają
na ulicy niepełnosprawnego niemal wcale się nie zmienia. To smutne, ale
bez względu na fakt, czy młody człowiek udźwignie poważne brzemię, jakim
na podstawie lektury wydaje się niepełnosprawność, czy też nie, ludzie
zdrowi wykazują dokładnie ten sam brak zrozumienia wobec prywatnego
nieszczęścia. Najdotkliwiej przekonał się o tym bohater w okresie
dojrzewania. Nowe twarze, nowe znajomości, zawierane na kolejnych
imprezach, na które przyjaciele często siłą musieli wyciągać swojego
niepełnosprawnego kolegę. Schemat prezentował się mniej więcej tak samo.
Próba przedarcia się przez błonę konwenansów, zamiar niemal brutalnego
wtargnięcia do centrum znajomości bez tego całego cyrku, którego
nieodzownym składnikiem jest ceremonialny uścisk dłoni. Czasem się
udawało, ale częściej nie. Niekiedy przychodziła więc pora na osobiste
poznanie się – ręka wyciągnięta w stronę bohatera i uśmiech przyklejony
do ust. A potem żarliwe przepraszam, nie wiedziałem, naprawdę mi przykro,
etc. Bezustanne samobiczowanie się, zaklinanie rzeczywistości oraz
obwinianie o niezręczność, która wynikała przecież z niewiedzy oraz była
zupełnie niezamierzona. Zamiast prostej zmiany tematu często
następowało jego sukcesywnie i bezlitosne drążenie. Taki delikwent
kolejnymi pytaniami wywiercał ogromną dziurę w prywatności głównego
bohatera, pragnąc dowiedzieć się jak to właściwie jest żyć bez jednej
ręki. Nie mogło również zabraknąć dociekań o naturę kalectwa – czy jest
to stan permanentny, czy też wada nabyta, np. na skutek nieszczęśliwego
wypadku. A później chyba najgorsze – cała litania, najczęściej
wyimaginowanych znajomych, którzy także są niepełnosprawni, ale pomimo
tego jakoś w życiu sobie radzą. I tak bez końca.
Okazuje się, że człowiek niepełnosprawny
niesłusznie degradowany jest niemal wyłącznie do wady, która stała się
jego udziałem. Na dalszy plan spychane zostają osobowość, charakter,
pasje czy zainteresowania. Zamiast tego pierwsze skrzypce zaczyna grać
wada, znamię, piętno odróżniające bohatera od całej reszty ludzkości.
Nie jest on już wartościowym człowiekiem, z którym można omówić dowolną
sprawę, po prostu, po ludzku porozmawiać. Z góry czyni się założenie, że
kwestią, jaką winno poruszać się w towarzystwie osoby niepełnosprawnej
jest właśnie jego niekompletność i niesymetryczność. Stąd
tematy-bumerangi, powracające do głównego bohatera z budzącą szewską
pasję regularnością: sztuczna ręka oraz wstyd i łapka. Z jednej strony
wujek rozwodzący się nad zaletami protez, ich coraz większą
doskonałością w imitowaniu prawdziwych narządów, a z drugiej ciotka bez
ustanku kłapiąca o konieczności pogodzenia się z sobą i porzucenia
wstydu za swoją łapkę.
Na pierwszy plan wysuwa się zatem
niezdarność i nieporadność w kontaktach z głównym bohaterem, które
przejawiają osoby szczerze zainteresowane jego dobrem. Nawet najbliższa
rodzina ma problem ze zrozumieniem całkiem oczywistego faktu, że
stanowczo zbyt wiele czasu poświęcają tematowi kalectwa chłopca,
zapominając o jego ludzkim obliczu. Okazuje się bowiem, że młody
człowiek jest o wiele bardziej zainteresowany opinią swojego wujka na
temat niedawno przeczytanej książki niż sztuczną ręką, którą ten stara
się mu usilnie wcisnąć. Zrozumiałe jest, że takie przedstawienie
zagadnienia kalectwa uzmysławia chłopcu, że postrzegany jest on jako
osobnik niekompletny, z którym nawiązanie normalnych, zdrowych i
szczerych interakcji będzie możliwe dopiero w momencie, gdy stanie się
on pełnoprawnym, a więc pełnosprawnym człowiekiem. Idąc dalej tym
rozumowaniem, można stwierdzić, że brakująca kończyna przybiera
materialną postać stygmatu, jakim naznaczony zostaje główny bohater.
Dojmująca pustka, doskwierający brak uniemożliwiają pełną i swobodną
egzystencję, zarówno w wymiarze fizycznym – inwalidztwo wiąże się z
kłopotami oraz niedogodnościami w codziennym życiu; jak i społecznym –
bohaterowi odmawia się pełni człowieczeństwa, brak ręki utożsamiany jest
z brakiem pełni praw do funkcjonowania w normalnym, zdrowym
ludzkim zbiorowisku. Inwalida jest z założenia dysfunkcyjny,
nienaturalnym jest zatem w jego przypadku zarówno pomaganie innym jak i
samemu sobie, posiadanie nałogów, czy choćby wszczynanie konfliktów. W
efekcie prostego sumowania oraz odejmowania, dochodzi się do
absurdalnych wniosków, że osoby niepełnosprawne mogą pozwolić sobie
jedynie na oczekiwanie litości oraz pomocy. Co gorsza, kiedy powyższe
skonfrontujemy z rzeczywistością, okazuje się, że owe wnioski, o zgrozo,
bardzo często próbuje się wcielać w życie, nie bacząc przy tym jak są
one bzdurne oraz jak krzywdzą ludzi, którzy z racji pewnych niedoborów,
braków, czy odchyleń od statystycznej normy często uważani są za
podludzi.
Krótko reasumując, Dłoń, która
jest powieściowym debiutem Michała Dąbrowskiego to wyborna lektura.
Beznamiętnym, niemal pozbawionym emocji tonem narrator uświadamia
czytelnikowi, jak trudno żyje się osobie niepełnosprawnej w naszym
kraju. Czyni to bez płaczliwego tonu, nie formułując zbędnych oskarżeń i
zarzutów pod adresem całego świata, a jedynie delikatnie gani za
ignorancję i niezdarność. Dąbrowski zastosował w swojej narracji prosty
język, który jasno i precyzyjnie formułuje uczucia podmiotu lirycznego.
Ciekawym zabiegiem było również pozbawienie imion wszystkich bohaterów
powieści – narrator do końca książki pozostaje bezimiennym, natomiast
poszczególne postacie pojawiające się w trakcie lektury mogą liczyć
tylko na pierwszą literę imienia. Aktorzy dramatu pozostają zatem
anonimowi, a więc w pewnym sensie i niekompletni, podobnie jak chłopiec
bez ręki. Kolejnym bardzo oryginalnym chwytem było wprowadzenie
dodatkowej narracji z punktu widzenia brakującej, prawej dłoni. Jej
niebyt, fizyczna nieobecność zostaje jeszcze bardziej wzmocniona,
ponieważ jest ona jedyną, nierozerwalną towarzyszką głównego bohatera,
świadkiem wszystkich jego przeżyć oraz dramatów, które komentuje z
własnego punktu widzenia. Z niecierpliwością czekam na dalsze dzieła
pana Dąbrowskiego.
Wasz Ambrose
Bardzo ciekawa recenzja, pewnie książka równie dobra.
OdpowiedzUsuńNo właśnie, te stereotypy związane z niepełnosprawnością i uważanie nas przez niektórych za dziwadła, a czy naprawdę jesteśmy inni? Przecież nie. Na szczęście nie wszyscy są tacy i ja na szczęście spotykam większość osób myślących niestereotypowo :) Wydaje mi się, że i tak już się zmienia podejście naszego społeczeństwa do tej kwestii.
Trzeba się cieszyć tym co jest i łapać każdą chwilę, bo nikt nie wie ile nam tego życia zostało - chory, zdrowy. Nie ma co na siłę naprawiać świata tylko nauczyć się żyć i akceptować siebie i innych takich jakimi są, nie zamykać się na nowe znajomości, przyjaźnie, a wtedy to już połowa sukcesu w drodze do szczęścia :)
Fajnie, że ukazałeś również tą tematykę, dzięki. Pozdrawiam
Pięknie to wszystko ujęłaś, wielkie dzięki za ten świetny komentarz! Szczególnie podoba mi się to zdanie na temat naprawiania świata - tylu ludzi chętnie rozpoczęłoby jego udoskonalanie od innych, zamiast skoncentrować się na sobie i swoim najbliższym otoczeniu.
UsuńPozdrawiam serdecznie, a książkę rzecz jasna szczerze polecam :)
Szkoda, że blox.pl, z którego przenosiłeś stare recenzje do tego bloga, nie oferuje możliwości przenoszenia również komentarzy. Przeklejam więc mój stary:
OdpowiedzUsuń„Jeśli książka jest napisana choćby z takim wyczuciem, jak Twój felietonik, bo to już nie jest tylko recenzja, to musi być naprawdę dobra. Biorąc pod uwagę, że napisana przez Polaka - podwójnie warta uwagi.
Od siebie pragnę tylko dodać, że ten medal (odmienność) ma dwa końce. Może być wadą, jeśli posiadacz tej cechy sam o sobie tak myśli, a może być i atutem (cokolwiek to znaczy), jeśli ktoś sam do końca akceptuje swoją odmienność i potrafi z niej korzystać. Oczywiście to trudniejsze niż korzystanie z atutów i rzadziej się takie osoby zdarzają.
Może wrzuć ten tekst na LC? Ostatnio jakby mniej ich lubię, ale jednak mają dużo odwiedzających, a takie rzeczy trzeba upowszechniać.”
Dziękuję za uznanie :) Jak sami siebie nie zaakceptujemy to jak mają uczynić to inni wobec nas? Tacy ludzie, którzy uważają siebie za najlepszych, najpiękniejszych i najwspanialszych, krytykujący innych zawsze będą, a my musimy ocenić z kim tak naprawdę warto się trzymać.
OdpowiedzUsuńWydaje mi się, że ta odmienność może być atutem w takim sensie, że w związku ze sporym bagażem doświadczeń, choćby na tle zdrowotnym, ludzie niepełnosprawni troszkę inaczej patrzą na świat. Cóż z tego, że można mieć pieniądze, piękny dom, pracować na wysokim stanowisku, jeśli tak naprawdę przez to zabieganie nie umie się nawiązać relacji z innymi i jest się samemu, choćby otaczało nas mnóstwo ludzi. Choroba, nagła, czy długotrwała jednak przewartościowuje życie człowieka, najważniejsze są dla niego zdrowie, rodzina i prawdziwi, wierni przyjaciele, choć oczywiście nie jest ona usprawiedliwieniem braku działania, walki z nią, starając się w jak najlepszy z możliwych sposobów ją wyhamować. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że i ludzie niepełnosprawnie nie są identyczni, inaczej postrzegają swoje schorzenia, ja jeżdżę na wózku od urodzenia i nie znam rzeczywistości z perspektywy osoby chodzącej, ale czy to źle? Zdaję sobie sprawę ze swych ograniczeń i najważniejsze, by nie było gorzej :)
Zgadzam się z Andrew, ten felieton powinni przeczytać inni. Pozdrawiam z uśmiechem, tak na przekór pogodzie :)