Christopher Whitcomb
Czarne
(oryg. Black)
Wydawnictwo Wołoszański 2006
Jakoś tak przypadkiem, podczas wizyty w bibliotece, przykolegowała się do mnie powieść Czarne Christophera Whitcomba. Już po kilku, może kilkunastu stronach zacząłem odczuwać coraz silniejsze wrażenie, iż albo ją czytałem, albo oglądałem film na jej podstawie nakręcony. Spojrzałem na notkę wydawcy, dalej niczego nie byłem pewny. Nie chciało mi się dociekać, więc przeczytałem powieść do końca i prawie do ostatniej chwili nie mogłem sobie przypomnieć jej epilogu. Po skończeniu lektury byłem już pewny, iż książkę musiałem przeczytać dawno temu, jeszcze przed tym, jak wpadłem na pomysł, by o każdej pisać recenzję. Zajrzałem do listy sprzed lat, którą przez pewien czas kiedyś prowadziłem i w której zapisywałem; co czytałem i jaką ocenę wystawiłem w tradycyjnej skali od 2 do 5. Wszystko mi się przypomniało.
Christopher Whitcomb, amerykański pisarz, spędził ponad 15 lat w FBI, gdzie brał udział w sprawach takich jak Waco Siege, LA Riots, i Ruby Ridge, które odbiły się głośnym echem nie tylko w USA. Zadebiutował książką Zimy strzał (Cold Zero: Inside the Hostage Rescue Team), w której wykorzystał swe wspomnienia ze służby w HRT. Lektura spodobała mi się na tyle, iż przeczytałem również jego następne produkcje Czarne (Black) i Białe (White). Z żadnej z nich nic już dziś nie pamiętam, co w pewnym sensie też jest jakąś oceną, choć przy wszystkich kiedyś, na gorąco, napisałem bdb. Dodam jeszcze, iż przypomniałem sobie, że debiut, może dlatego, że oparty na faktach, wypadł zdecydowane lepiej niż powieściowy tandem B&W.
Cóż dodać o samej powieści Czarne? Nie sugerujcie się absolutnie notkami, które znajdziecie na jej okładce lub na stronach dystrybutorów. Z niektórych nawet domniemywam, iż ich autorzy w ogóle nie czytali tej książki. Jest to pozornie wielowątkowa historia, której główne postacie to snajper HRT, kandydatka na fotel prezydencki USA, pewien ekscentryczny megabogacz i tajemnicza piękna kobieta. Pozornie, gdyż potem wszystko się ze sobą łączy. Od początku czujemy, iż mamy w ręku jak najbardziej klasyczną sensację, ale na czym polega intryga i jak się rozwinie nie będę Wam zdradzał. Byłoby to nie fair wobec przyszłych czytelników. Pióro Whitcomba nie jest złe, ale żadnego wkładu w rozwój literatury na pewno nie wniesie. Daleko mu pod tym względem nawet do takich klasyków gatunku, jak Ludlum z jego Bourne’m czy Morrell z jego bractwami, choć i oni raczej do literatury prawdziwie pięknej zaliczani nie są. Mocną stroną powieści jest to wszystko, co wiąże się z wątkiem snajpera i FBI HRT. Widać od razu, że facet wie o czym pisze. Niestety, pozostałe elementy nie są już tak przekonujące, podobnie jak całość fabuły. Bardzo ważki, realny i warty popularyzacji jest motyw wiodący na którym opiera się intryga, czyli spostrzeżenie, iż obecnie coraz więcej prywatnych dysponentów kapitału ma środki większe niż wszystkie państwa świata razem wzięte za wyjątkiem kilku największych. Jakie to rodzi reperkusje, gdy państwo stanie do walki z wielką firmą, nietrudno sobie wyobrazić i aż dziw, że politycy nadal bezkarnie szermują hasłami narodowymi i państwowymi, a ludzie w to wszystko wierzą. Niestety, niezbyt przekonująca intryga i naciągany epilog odbierają tej prawdziwej przecież tezie wiarygodność. Jakby tego było mało, aspekt namacalności realiów militarnych, który tygrysy lubią najbardziej, i który mógłby przyćmić inne niedostatki, jest osłabiany przez ewidentne błędy. Dotyczy to zresztą nie tylko warstwy sprzętowo-zbrojeniowej. Czy są te potknięcia winą tłumacza, czy autora, nie ma znaczenia, ale jak się czyta o karabinie UZI, o rzucaniu sobie wiecznych piór, o wyważaniu drzwi za pomocą granatów, to się można załamać. Kto choć trochę wie o obroni, ten komentując "karabin UZI" najpewniej użyje słów powszechnie uznawanych za wulgarne i obelżywe. Kto choć raz rzucił koledze wieczne pióro, ten wie, czym się taki eksperyment kończy i dlaczego lepiej robić to z długopisem. Kto miał do czynienia z granatem, lub choćby oglądał jakiś film dokumentalny na ten temat, ten nie będzie próbował go używać do wyważania drzwi. Szkoda, gdyż błędy te, wprost trywialne, niepotrzebnie ujmują wiele z punktów, które by książce można przyznać. Czytelnik mający dużą wiedzę o broni doceni miejsca, gdzie błędów nie ma, ale jak ma autorowi wierzyć ktoś, kto obycia w temacie nie ma, a i tak wyłapie błędy nawet dla niego zauważalne?
Pomimo tych wszystkich wad, można po tę książkę sięgnąć. Nie namawiam, by jej specjalnie szukać, ale pewnie jest w większości bibliotek, więc jeśli ją spotkacie, możecie spróbować. Nie ma żadnego ryzyka. Czy się Wam spodoba, czy nie, i tak ją pewnie doczytacie do końca, gdyż wciąga, zwłaszcza na początku, a potem pewnie i tak zapomnicie
Wasz Andrew
Fakt, że przypomniałeś sobie o niej nie w trakcie czytania, tylko dopiero po znalezieniu wpisu w zeszycie po lekturze, to rzeczywiście też ocena :) Do tej pory przypominam sobie jakieś książki, które kiedyś czytałam, i żałuję, że ja nie prowadziłam takiego dzienniczka. Pamięć jest ulotna, zwłaszcza jeśli chodzi o przeciętne lektury. Wyszukiwanie błędów w książkach nie przychodzi z trudem, jak ktoś zna się na wałkowanym temacie, ale rzeczywiście - dla amatorów nie ma to większego znaczenia. Gorzej, gdy potem taki amator rozgada się przy piwie o karabinie Uzi, wtedy może być zabawnie i żenująco :) Jeśli to kwestia przekładu, to wstydź się tłumaczu, jeśli wina autora - hańba. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńA ja żałuję, że od zawsze nie pisałem recenzji :) Masz rację - zorientowany co najwyżej się wkurzy, a właśnie ta fałszywa wiedza, jakiej można nabyć w trakcie podobnych lektur, jest najgorsza ze wszystkiego. Z tym karabinem UZI to podejrzewam jednak tłumaczkę, gdyż jest trochę zamieszania z tłumaczeniem rodzajów broni strzeleckiej z angielskiego na nasze. Wystarczy jednak trochę poczytać (5 minut w necie), a tłumacz powinien takie rzeczy wiedzieć sam z siebie, jeśli się za tę tematykę bierze.
UsuńKrócej. Właśnie wpisałam "uzi" do googli. Wyszukano w 0,22 sekundy. Na pierwszym miejscu widnieje jak byk wikipedia z tytułem "pistolet maszynowy uzi". Ale nawet i tego nie trzeba, ja się na broni nie znam, a im więcej książek czytam i filmów oglądam, tym więcej wiem. Glocka odróżnię od Beretty, znam różnicę między rewolwerem a pistoletem. Wielkiej filozofii tu nie ma. Tylko wiedza, że tak powiem (w tym przypadku) ogólna.
UsuńSprawa nie jest taka oczywista. Różne modele UZI to albo submachine guns, albo machine pistols. Te drugie to wprost pistolety maszynowe. Z pierwszym jest gorzej, gdyż nie do końca pokrywa się z polskim "karabinki automatyczne". W dodatku, i tu pewnie jest pies pogrzebany, "carbine" to też na nasze "karabinek" a nie karabin (rifle). Żeby było jeszcze śmieszniej, carbine może być na nabój karabinowy, pośredni lub pistoletowy. Łatwo się wyłożyć, gdy się nie doczyta ;)
UsuńNie przepadam za teoriami spiskowymi... Choć pewnie dałabym się wciągnąć. Ale za to podziwiam prowadzenie dzienniczka lektur :)
OdpowiedzUsuńNie wiem, czy takie spiskowe. Wystarczy porównać naszą aferę Amber Gold i amerykańską Murdocha. Amerykaniec siedzi z dożywociem, a nasz? Wystarczy porównać kary nakładane na znane firmy w USA idące w xxx000000$ z naszymi nakładanymi na te same firmy za to samo przewinienie idące niejednokrotnie w x00 zł.
UsuńTego typu sensacjami zaczytywałem się w gimnazjum, na początku mojej przygody z książkami. Teraz raczej rzadko sięgam po tego typu lektury, chociaż nie tak dawno skusiłem się na powieść, która z pozoru miała być utrzymana w tym samym tonie - "Drzewo dymu", autorstwa Denisa Johnsona. Lektura traktuje o operacji "Drzewo dymu", czyli próbie przekonania Wietnamu Północnego, że USA planuje atak nuklearny. Akcja rozgrywa się oczywiście w czasie wojny w Wietnamie, ale co ciekawe fabuła rozwija się dość powoli. Jest interesująca, ale nie ma w niej szaleńczych pościgów, strzelanin, snajperskich pojedynków. Więcej chyba w niej studium psychologicznego niż literatury szpiegowskiej. Do tego historia opisana z perspektywy kilku bohaterów, wśród których znajdują się m.in. pracowniczka organizacja humanitarnej, czy młody weteran wietnamskiej wojny - całość splata się w przejmujący obraz, który dobitnie ukazuje bezsens prowadzonej walki.
OdpowiedzUsuńKurczę, chciałem tylko skomentować Twój wpis, a wyszła mi z tego reklama zupełnie innej książki (nie mniej jednak, polecam ją gorąco).
I bardzo dobrze. Książkę już dodałem do listy, choć o wojnie wietnamskiej mam nieco inne zdanie :) Moim zdaniem największym jej paradoksem jest to, iż z powodów politycznych USA się wycofała, gdy w końcu zaczęła naprawdę wygrywać. Nie w sensie ilości bitew wygranych, ale w sensie tego, że Wietnamcy stanęli na krawędzi załamania i braku rezerw ludzkich oraz materiałowych. W tym sensie była podwójnie bezsensowna. Zresztą to był wyjątkowo skomplikowany konflikt, interesujący i w ogóle temat rzeka :)
UsuńPisząc o bezsensie prowadzonej walki, miałem na myśli stwierdzenie bardziej ogólne, tj. że każdy konflikt, w którym przelewana jest krew jest z natury zły.
UsuńA wiele zawiłości na temat wietnamskiemu konfliktu zostało również przedstawionych w tej książce. Jak pisałem mało w niej adrenaliny, ale jest naprawdę intrygująca, również ze względu na walory historyczne.
Z tym, że każda wojna jest zła, zgadzam się absolutnie, choć jestem militarystą, zgodnie z dewizą si vis pacem para bellum :)
UsuńJeśli na okładce zobaczę nazwisko "Wołoszański", to na bank całą narrację będę słyszał jego głosem :)
OdpowiedzUsuń:))
Usuń