Wolna i niezawisła Ukraina jest jedynym prawdziwym gwarantem niepodległości Polski. Jeśli upadnie Ukraina, kwestią czasu będzie upadek Polski.

środa, 27 czerwca 2012

Igor Newerly "Zostało z uczty bogów" - Bildungsroman z rewolucją w tle

Zostało z uczty bogów

Igor Newerly

Wydawnictwo: Świat Książki
Liczba stron: 432
 
 
 
 
 
Igor Abramow-Newerly to z pewnością postać nietuzinkowa. Tylko takie zdanie przychodzi mi do głowy, gdy w kilku krótkich słowach pragnę przedstawić sylwetkę tego polskiego twórcy. Bo jak inaczej można wyrazić się o pisarzu, z pewnością wybitnym, który należał do PZPR, jego Pamiątka z Celulozy to klasyczny przedstawiciel socrealizmu, a w swoim życiu wykonywał całe spektrum zawodów, począwszy od pracy stolarza i szklarza, na stenografie skończywszy.
 

sobota, 23 czerwca 2012

"Niewinność zagubiona w deszczu" Eduardo Mendoza, czyli Rok potopu

Okładka książki Niewinność zagubiona w deszczu 

Niewinność zagubiona w deszczu

Eduardo Mendoza


Tytuł oryginału: El ano del diluvio
Tłumaczenie: Jan Krzysztofiak
Wydawnictwo: Znak
Liczba stron: 136





Niewinność zagubiona w deszczu to tytuł polskiego tłumaczenia książki El ano del diluvio, hiszpańskiego pisarza, erudyty, prawnika, byłego tłumacza ONZ, Eduardo Mendozy. W Polsce kojarzony jest głównie jako autor trylogii o detektywie lumpie, w skład której wchodzą: Sekret hiszpańskiej pensjonarki, Oliwkowy labirynt oraz Przygoda fryzjera damskiego. Serię tę charakteryzuje niezwykły humor, absurdalność oraz groteska – dla wielu czytelników, styl Mendozy nieodzownie łączy się z wymienionymi cechami, przez co Hiszpan postrzegany jest niekiedy mylnie jako pisarz lekkiego pióra, płodzący błahe i zabawne historie (od razu zaznaczam, że wrażenie to jest mylne, nie mające nic wspólnego z rzeczywistością, ale póki co, nie będę się z nim rozprawiać). Istnieje również drugi Mendoza, autor powieści, w których humor sączy się w znacznie mniejszych ilościach, lub praktycznie wcale oraz twórca przedstawień teatralnych, dramatów. Czytelnicy nasyceni lekturą Mendozy pierwszego, przypadkiem trafiając na Mendozę drugiego, często przeżywają szok oraz niedowierzanie, że mają do czynienia z jednym i tym samym autorem, a przez to, że książka nie spełnia ich oczekiwań, to znaczy nie wzbudza na każdym kroku salw śmiechu, odczuwają zawód i rozczarowanie. Dlatego od razu podkreślam, że „Niewinność zagubiona w deszczu” to zdecydowanie Mendoza numer dwa, nie mniej jednak dzieło to jest warte przeczytania oraz polecenia.

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Kontrakt Paganiniego




Kontrakt Paganiniego
(oryg. Paganinikontraktet)

Lars Kepler*
tłumaczenie: Marta Rey-Radlińska
wydawnictwo: Czarne 2012

Niejednokrotnie już wspominałem, iż od jakiegoś czasu jestem wielbicielem szwedzkiej szkoły kryminału społecznego. Muszę się jednak przyznać, że w stosiku zaległych lektur Kontrakt Paganiniego trafił prawie na sam spód. Po pierwsze z tego powodu, iż spółka pisarska kryjąca się pod pseudonimem Lars Kepler* była mi dotąd nieznana, ale przede wszystkim z powodu szaty graficznej okładki, która jest po prostu tragiczna i jeśli ma mówić coś o treści, to zapowiada jedynie kicz i tandetę.


W końcu przyszedł ten dzień i zacząłem czytać. Już po kilku stronach historia mnie wciągnęła i nie puściła aż do samego końca. Wszystko zaczyna się od tego, iż pewnej letniej szwedzkiej nocy stary rybak podpływa do dryfującego jachtu aby sprawdzić, czy ktoś na jego pokładzie nie potrzebuje pomocy. Na łóżku w kabinie znajduje siedzącą martwą dziewczynę. Choć jej ubranie, skóra i włosy są suche, sekcja wykazuje, iż utopiła się w morskiej wodzie. Szybko okazuje się, iż denatka jest siostrą znanej aktywistki ruchu pacyfistycznego Penolope Fernandez, a sprawą zajmie się nasz główny bohater, czyli Joona Linna, szwedzki policyjny super hero.

Jak zwykle rozwoju sytuacji nie będę zdradzał. Uchylę tylko rąbka zagadki i powiem, iż fabuła jest atrakcyjnie realna i dość prawdopodobna, akcja szybka, a postacie przekonujące. Całość na tyle zgrabna, iż czytałem z prawdziwą przyjemnością i zainteresowaniem, choć nie jestem zwolennikiem prezentowanej przez "Keplera" maniery stylistycznej, czyli przeniesień w czasie i pomiędzy różnymi punktami widzenia. Mimo tego, iż preferuję jeden punkt widzenia, na przykład ogląd głównego bohatera, i jeden bieg czasu urozmaicany co najwyżej retrospekcjami wynikającymi z jego wspomnień, to kunszt "Larsa Keplera" okazał się tej klasy, iż jego powieść po prostu połknąłem, mimo wspomnianej specyfiki stylu.

Już nadmieniłem, iż w Kontrakcie Paganiniego znajdziemy wszystko, co w dobrym kryminale powinno się znaleźć. Nie byłby jednak "Kepler" przedstawicielem szwedzkiej szkoły tego gatunku, gdyby nie problem społeczny, który jest zarazem motorem, osią i tłem całej fabuły. Jaki konkretnie nie będę zdradzał, stwierdzę tylko, iż jest to kolejna wariacja na temat prawdziwej twarzy obecnej formy kapitalizmu, w którym to nie biznes staje się celem infiltracji mafii, a po prostu sam, jak w prześwietnym świadectwie Gomorra, jest nowoczesną mafią. Biznes, który za nic ma prawo, o zwykłym poczuciu przyzwoitości nie wspominając. Biznes, dla którego jedynym celem jest zysk, który zarazem jest jedynym kryterium oceny. Wystarczająco wysoki zysk uzasadnia wszystko i z wszystkiego rozgrzesza, a najgorszym przestępstwem jest brak zysku. W dodatku taka forma przestępczości jest trudniejsza do zwalczania niż klasyczna, hierarchiczna, typowo kryminalna mafia, gdyż nie posiada ustalonych struktur, tworzy się niejednokrotnie tylko na potrzeby konkretnego interesu, tylko część jej działań jest nielegalna lub też działania są przestępstwem tylko na pewnym etapie. Z racji środków, którymi obraca, a które niejednokrotnie przekraczają PKB mniejszych państw, mafia biznesowa posiada układy wśród polityków, najwyższych władz i wszystkich struktur nie tylko państwa, ale niejednokrotnie jednocześnie wielu państw. Szkoda, że niewielu z naszych autorów próbuje ataków na podobną tematykę co Szwedzi, a przynajmniej ja na taką powieść nie trafiłem. Szkoda, gdyż sądząc z zakończenia wielu naszych afer i tego, co się działo przy budowach związanych z Euro, mamy w Polsce początki Gomorry jeszcze lepszej, niż ta włoska.

Niestety, nie jest nasza powieść całkowicie wolna od wpadek w sprawie realiów uzbrojenia i sprzętu służb. Szczególnie scena w ambasadzie zmusiła mnie do trzykrotnego przeczytania tego fragmentu zanim zrozumiałem, co autor mógł mieć na myśli, by się ona kupy trzymała. Czy jednak miał to właśnie nie na myśli nie wiem. Nie wiem też, czy wpadka jest winą autora czy tłumacza. Poza tym nie jest ona przysłowiową łyżką dziegciu i nie jest w stanie zepsuć bardzo pozytywnych wrażeń z całości książki, więc wspominam o tym tylko dla uczynienia zadość memu poczuciu rzetelności.

Reasumując; mogę z całym przekonaniem polecić Kontrakt Paganiniego każdemu, nie tylko miłośnikom kryminałów, sensacji i akcji. Powieść wartościowa, dająca do myślenia i dobrze napisana, choć nie aż tak rewelacyjnie jak na przykład Millenium Stiega Larssona. W starej skali ocen piąteczka z malutkim minusem. Zapraszam wszystkich do lektury, bo warto, o czym solennie Was zapewniam


Wasz Andrew



*Lars Kepler to pseudonim literacki spółki autorskiej; Alexander Ahndoril i Alexandra Coelho Ahndoril.

Birminghamski bildungsroman

Okładka książki Rotter's Club 

Rotters' Club

Jonathan Coe


Tytuł oryginału: The Rotter's Club
Tłumaczenie: Robert Sudół
Wydawnictwo: Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Liczba stron: 396
 
 
 
 
Rotters’ Club to powieść Jonathana Coe, angielskiego pisarza urodzonego w 1961 roku, doktora literatury oraz krytyka literackiego. Jest to historia kilku młodych ludzi, uczniów szanowanej, by nie rzec elitarnej, szkoły im. Króla Wilhelma, której akcja rozgrywa się w przemysłowym Birmingham, w nie tak do końca różowych latach 70’.

Śledząc poczynania głównych bohaterów, jesteśmy równocześnie świadkami zachodzących w Anglii przemian, powolnego upadku partii laburzystów. To czas, gdy o Margaret Thatcher słyszeli tylko nieliczni. Napięta atmosfera polityczna, ciągła walka, siłowanie się związków zawodowych z przedsiębiorcami, liczne protesty, ataki policjantów na strajkujących, do tego ciągłe przerwy w dostawie prądu oraz w funkcjonowaniu poszczególnych fabryk i przedsiębiorstw, a na dokładkę organizowane przez IRA, krwawe zamachy na ludność cywilną – bardzo szybko przekonujemy się, że z pewnością był to okres burzliwy oraz ciekawy, hartujący ludzki charakter.

Akcja powieści toczy się wokół życia czwórki przyjaciół. Niekwestionowaną gwiazdą całej szkoły jest skłonny do wybryków oraz dowcipów, balansujących na krawędzi dobrego smaku Sean Harding. Daje się on nam również poznać jako autor listów pisanych pod pseudonimem niejakiego Arthura Pusey-Hamiltona, kawalera Orderu Imperium Brytyjskiego, które są znakomitą karykaturą angielskiej klasy wyższej. Harding w sposób wyborny przerysował i pogrubił pewne stereotypowe cechy charakteru arystokracji, uzyskując w efekcie ksenofobicznego snoba, któremu rację przyznaje zawsze Gladys, jego zacna małżonka: wg niego Irlandczyków powinno się pogonić, z protestującymi robotnikami winno rozmawiać się jedynie za pomocą policyjnych pałek, a jego własny syn sypia oraz bierze prysznic w rękach skutych kajdankami, by przypadkiem nie zrobił czegoś nieprzyzwoitego, gdy nie ma przy nim rodziców. Doug Anderton to jeden z redaktorów gazetki szkolnej The Bill Board. Mimo młodego wieku posiada dość jasno wyklarowane poglądy polityczne, którymi w dużej mierze przesiąkł od swojego ojca, szefa związkowców firmy samochodowej British Leyland. Z pewnością można określić go mianem buntownika, któremu obce są granice dobrego wychowania, lubiącego łamać konwenanse. Zdecydowani inny charakter mają pozostali dwaj przyjaciele. Philip Case to wrażliwy człowiek, któremu sen z powiek spędzają kłopoty małżeńskie rodziców. Dość niespodziewania matka Philipa stała się obiektem westchnień nauczyciela od plastyki, Cioty Plomba, jak nazywają go w szkole uczniowie. Młody Case to niepoprawny marzyciel, pasjonat historii, z lubością oraz ciekawością odkrywający kolejne architektoniczne perełki rodzinnego Birmingham. Ostatni z paczki to Benjamin Trotter. Zdecydowana większość wydarzeń rozgrywa się właśnie wokół Bena, przezywanego niekiedy złośliwie Bentem Rotterem (Bent - zgięty zakrzywiony, Rotter - zgniłek). To jeszcze większy sentymentalista niż Paul, z którym zresztą bardzo dobrze się dogaduje. Ben jest artystą z krwi i kości. Pisze powieści, wiersze, ponadto także komponuje, jest, podobnie jak Doug, jednym z redaktorów gazetki szkolnej. Jest skrytym człowiekiem, któremu z trudem przychodzi nawiązywanie nowych znajomości. Śledząc dorastanie Trottera jesteśmy również świadkami jego coraz większej alienacji – Ben coraz bardziej oddala się od swoich przyjaciół, pogrążając się we własnym świecie, wypełnionym muzyką oraz literaturą. Wydaje mi się, że można zaryzykować stwierdzenie, że pierwowzorem postaci Bena był sam Jonathan Coe, który również w szkole był typem samotnika, a o swojej nieszczęśliwej szkolnej egzystencji pragnął zapomnieć, oddając się pisarstwu. Ponadto sam Coe to podobnie jak Ben, krytyk, muzyk oraz kompozytor. Oprócz wymienionej paczki przyjaciół, w powieści pojawiają się liczne postacie poboczne: uczniowie, członkowie rodzin oraz wiele, wiele innych.

Coe’emu należy oddać, że nakreśleni przez niego bohaterowie to ludzie z krwi i kości. Tchną oni autentyzmem, a ich poczynania śledzi się z zainteresowaniem oraz rozbawieniem. Angielski pisarz rewelacyjnie namalował nam obraz młodych ludzi, podkreślił ich cechy, które odróżniają wszystkich nastolatków od ludzi dorosłych. Widzimy cudowną wręcz ignorancję, na praktycznie każdy temat, odbiegający od nastoletniego świata wypełnionego muzyką, życiem szkolnym oraz pierwszymi inicjacjami seksualnymi: A w tej zimnej wojnie o co chodzi? W ogóle dlaczego nazywa się „zimna” ?, A dlaczego Watergate? Co ten prezydent Nixon narobił?, Dlaczego benzyna teraz taka droga?, A skąd te awarie prądu?

Oczywiście owa ignorancja nie jest wieczna, na naszych oczach bohaterowie wchodzą powoli w świat, w którym należy wybrać pomiędzy karierą naukową a pracą zawodową, zarobić pieniądze, czy założyć własną rodzinę. Można zatem nieco na upartego stwierdzić, że jest to książka o dojrzewaniu. Bohaterowie zaczynają podejmować trudne wybory, życie doświadcza ciężko niejednego z nich, świat coraz częściej zaczyna jawić się jako brutalna arena walk. Mimo to prozie Coe’ego nie można odmówić lekkości. Na pewno jest to zasługa świetnego warsztatu pisarskiego. Wiele historyjek, szczególnie te z udziałem Bena Trottera, jest bardzo zabawnych, nie raz zdarzyło mi się wybuchnąć gromkim śmiechem (seks w szafie, czy też dłubanie protezą ręki żony dyrektora szkoły w nosie). Ale chyba najbardziej godne podziwu dla autora jest to, że w ów miły i sielankowy krajobraz młodzieżowej egzystencji udało mu się płynnie wtłoczyć wiele kwestii cięższego kalibru. Podczas uważnej lektury przekonujemy się, że w Wielkiej Brytanii lat 70 problem rasizmu był ciągle żywy, szczególną niechęcią darzono kolorowych imigrantów, których oskarżano o kradzież miejsc pracy. Ben Trotter raczy nas również bolesną historią duńskiej żydówki, matki dwóch poznanych na wakacjach chłopców, która straciła ukochanego podczas II Wojny Światowej. Z kolei siostra Bena traci swojego chłopaka, który ginie w zamachu terrorystycznym, tuż przed tym, gdy zamierza się jej oświadczyć.

Proza Coe’ego jest realistyczna i tym chyba najbardziej uwodzi. Autor w sposób barwny opisał prozę życia dnia codziennego, poprzeplataną wzlotami oraz bolesnymi upadkami, chwilami radości oraz bólu, stylem, który powagę łączy z ironią. Ponadto, niejako w tle, pisarz w sposób ciekawy oddał nastrój lat 70’ w Wielkiej Brytanii, czyli okresu, gdy blednąć poczęły gwiazdy tuz rocka progresywnego na rzecz krzykliwego i wrzaskliwego punku, czasu, kiedy seks przestawał być pomału tematem tabu.

Ciekawa jest również konstrukcja książki. Oprócz standardowej prozy z trzecioosobowym narratorem, są to wycinki z gazetki szkolnej The Bill Board, wspomnienia części bohaterów, niekiedy także ich osobiste notatki z czasów, gdy są już dorosłymi ludźmi. Pojawiają się również manifesty, odezwy, kartki z pamiętnika, czy zapiski wywiadów. W efekcie książka jest jeszcze żywsza oraz bardziej interesująca. Uważam, że z czystym sumieniem można polecić ją każdemu, a w szczególności osobom zainteresowanym historią Anglii – nieznany dla wielu ludzi okres przed panowaniem Żelaznej Damy, dobrze opisany w powieści, jest naprawdę ciekawy.

niedziela, 17 czerwca 2012

Szwedzka szkoła kryminału społecznego


Stieg Larsson

Szwedzki kryminał, a właściwie szwedzka szkoła kryminału społecznego, jest dla mnie szczególnym osiągnięciem w tym dziale literatury. Nie żeby inne nacje nie miały się czym pochwalić. Przypuszczam, że każdym kraju znalazłyby się w tym kanonie dzieła godne uwagi, że nie wspomnę o potentatach z długimi i głośnymi tradycjami w dziedzinie literatury kryminalnej.


Świetne powieści tego rodzaju można spotkać choćby w twórczości zza Wielkiej Wody, niech wymienię tylko, choć lista mogłaby być długa, Tami Hoag, której książki szczególnie cenię za niepowtarzalny klimat. Wielką sympatią darzę Wyspiarzy, którzy mają na tyle silną ekipę, iż są w stanie wystawić pretendentów do miana mistrza osobno spośród Angoli, Szkotów i Irlandczyków. Wśród pierwszych szczególnie urzekł mnie choćby Mark Haddon za swą błyskotliwą odmienność, choć wcale nie jest on najbardziej znanym ze swych krajanów. Spośród równie silnej reprezentacji Szkocji i Irlandii wspomnę tylko tworzących w stylu noir Stuarta MacBrideKena Bruena, których proza jest stuprocentowo nieszablonowa i charakteryzuje się również brakiem uchybień w realizmie, które są wielką bolączką w omawianym gatunku. Listę tę, na której znalazłyby się tylko prawdziwe majstersztyki kryminału, można ciągnąć w nieskończoność. Jest jednak państwo, które, pozornie nie wiadomo dlaczego, gdyż jest uważane za ikonę demokracji, dobrobytu i bezpieczeństwa, wydało na świat wielu wirtuozów literatury, nie tylko kryminalnej, i stworzyło własną szkołę tworzenia w tym gatunku. Nie tylko zresztą w tym. To Szwecja.

Od dawien dawna literatura kryminalna przez wielu była uważana za drugi sort twórczości pisarskiej, za coś niegodnego prawdziwego pisarza. Ja się bym z tym nie zgodził, jednakowoż faktem jest, iż w tej branży powstaje wyjątkowo dużo sztampowych gniotów, które epatując czytelnika nierealnie krwistymi obrazami i nieuzasadnionym okrucieństwem często docierają na listy bestsellerów, a nierzadko zbierają nawet entuzjastyczne recenzje mądrych z pozoru krytyków. Szwedzi zaś, chyba jest to jakaś ich cecha narodowa, postanowili zrobić odwrotnie. Wykorzystać nośną, obiecującą dużą popularność charakterystykę gatunku nie tylko do trzepania kasy i zbijania popularności, ale do upowszechnienia wśród szerokich mas wiedzy o problematyce, o której nikt nie chciałby czytać, gdyby była podana w innym opakowaniu.

Polska również ma kim się pochwalić w dziedzinie literatury kryminalnej. Może nie są to nazwiska aż tak sławne w świecie, ani twórczość aż tak błyskotliwa, jednak jest co poczytać i są to lektury naprawdę wartościowe. Sęk w tym, że w pewnym sensie, Polska i Szwecja, jak stoją na dwóch biegunach rzeczywistości społecznej i tego, jak są postrzegane w świecie, tak i w literaturze kryminalnej przybierają maniery dokładnie odwrotne.

Polscy autorzy zdają się uciekać od problemów naszej rzeczywistości w rejony urojonych motywów, jakich nie spotkamy nawet wśród najbardziej pokręconych rzeczywistych zabójców (J.D. Bujak), lub też jawnie rejterują w przeszłość, że wspomnieć choćby rewelacyjnego skądinąd Marka Krajewskiego, albo za granicę, jak choćby Joe Alex. Szwedzi poszli drogą dokładnie odwrotną. Stworzyli szkołę kryminału społecznego, w której każda powieść jest krzykiem. W atrakcyjnym opakowaniu wciągających historii ostrzegają przed problemami, które gryzą szwedzkie społeczeństwo. Przed korupcją sięgającą wszędzie, przed zachłannym biznesem groźniejszym niż mafia, gdyż w istocie prawdziwą nową mafią będącym, przed niewolnictwem, handlem ludźmi i przemocą wobec słabszych w społeczeństwie. Uważny polski czytelnik poznając kryminały wychodzące spod piór Szwedów, że wspomnę choćby Stiega Larssona, zastanawia się, czy oni trochę nie przesadzają. Wszak Szwecja jawi się nam jako prawdziwe państwo prawa, obfitości dóbr i wolności. Może by tak tych ichnich pisarzy wysłać na unormalnienie do Polski? Potem jednak przychodzi inna refleksja. Skoro oni w Szwecji widzą mafię i niesprawiedliwość wszędzie, to jak by ocenili Polskę? Jako mafię samą przebraną w szaty państwa? I dlaczego oni tak piętnują wszystko, co u nich złe, a my nie? Czyżbyśmy, podobnie jak nasza rzeczywistość, byli już tak zdegenerowani, iż nawet otaczającego nas zła nie zauważamy?

Nie chcę odpowiadać na te pytania. Można ją znaleźć nie ruszając się nawet z kanapy. Wystarczy włączyć telewizję na którykolwiek z licznych programów interwencyjnych, do których nigdy nie brakuje nowych materiałów. Sęk w tym, że dzięki temu, iż oni tak wywlekają na jaw problemy, które są bolączkami całego Zachodu, stworzyli własną szkołę w tej dziedzinie literatury i między innymi dzięki temu powieści jej reprezentantów są znane na całym świecie. Jeszcze ważniejsze, że dzięki temu, iż nie zamiatają gówna pod dywan, ich kraj jest, jaki jest. A nasz też jest, jaki jest, dzięki temu, iż dla nas główną zasadą jest nie kalać własnego gniazda. Nawet w literaturze kryminalnej.

Można długo wymieniać inne zalety kryminałów made in Sweden. Autentyzm, klimat i inne. W moim odczuciu nie to jednak zdecydowało o ich sukcesie, bowiem podobne cechy ma również konkurencja. To właśnie ta nieobojętność, ta wrażliwość na krzywdę i zwykła przyzwoitość bijąca z każdej kartki jest siłą szwedzkiego kryminału. Przyzwoitość, która staje się nam niestety coraz bardziej obca. My mamy inne wartości.

Na koniec tego wszystkiego muszę przyznać, że lektura szwedzkich powieści nie jest dla mnie tylko i jedynie ucztą. Jest niestety zarazem niczym alkohol – wywołuje u mnie kaca. Przywołuje żal, że u nich jest tak, a u nas inaczej. Żal, że u nas nie słychać głosów normalności tak głośnych i wyrazistych jak u nich, gdyż giną w kociokwiku polityczno-kościelnego podniecenia. Wojny na górze, aborcja, Smoleńsk – to pochłania tyle narodowej energii, że nie starcza już na nic innego. I jest w moim odczuciu coraz gorzej. A gdy zdarzy się ktoś, kto woła, że jest źle, że czas się opamiętać, to zagłuszają go wrzaski, że przecież jest świetnie, że źle, to było za komuny. A może po prostu los przeznaczył mi miejsce nie w tym kraju, co trzeba?


Wasz Andrew

refleksja zainspirowana konkursem w serwisie LubimyCzytać.pl

czwartek, 14 czerwca 2012

Filozoficzne podróże amerykanofoba

Okładka książki Klimatyzowany koszmar 

Klimatyzowany koszmar

Henry Miller


Tytuł oryginału: The Air-Conditioned Nightmare
Tłumaczenie: Robert Sudół
Wydawnictwo: Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Liczba stron: 284
 
 
 
 
Henry Miller to jeden ważniejszych amerykańskich pisarzy, który swoją bezkompromisową twórczością odcisnął wyraźne piętno na macierzystej kulturze. Typ włóczykija, nie mogący nigdzie na dłużej zagrzać miejsca, którego natychmiast nużyła rutyna dnia codziennego. Urodzony w 1891 roku w Nowym Jorku, od 1930 przebywał na emigracji w Paryżu. Będą już na obczyźnie, Miller zaczął marzyć o napisaniu książki o Ameryce. Pisarz, wieczny tułacz, pragnął pożegnać się z ojczyzną, by mieć po niej dobre wspomnienia. Podjęcie decyzji pomógł wybuch II Wojny Światowej. Miller, pacyfista, który nie miał zamiaru płacić najwyższej ceny za błędy obcych polityków, wrócił do USA przez Grecję.

Początki nie były jednak łatwe. Boston, pierwsze miasto, na którego gruncie postawił swoją stopę po opuszczeniu pokładu okazało się w jego mniemaniu tak przygnębiające i ponure, że czym prędzej uciekł z powrotem na statek. Ostatecznie Miller dotarł do Nowego Jorku, a więc miejsca swoich narodzin. Oczekując na śmierć dogorywającego ojca, próbował pozyskać skądś środki na swoją wyprawę po Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. W międzyczasie poprawiał swój warsztat akwarelistyczny u znajomego malarza Abe Rattnera. W czasie jednej z wizyt mimochodem napomknął o swoim ambitnym planie zwiedzenia Ameryki. Rattner natychmiast zapalił się do tego pomysłu. Obaj doszli do wniosku, że USA należy objechać samochodem. Szybka nauka jazdy, zakup odpowiedniego pojazdu, nieco na oślep jako, że żaden z nich kompletnie nie znał się na autach, szczęśliwe zdobycie funduszy i ruszamy. Kto jednak oczekuje łatwej i przyjemnej lektury drogi, okraszonej malowniczymi opisami mijanych krajobrazów oraz relacji z odwiedzonych miejsc i spotkanych ludzi, niechaj natychmiast odłoży książkę, jeśli nie chce się na niej srodze zawieść.

Na wstępie należy uczciwie rzec, że Henry Miller wręcz nie cierpi swojej ojczyzny. Wydaje mi się, że śmiało można nazwać go nawet amerykanofobem. Na każdym kroku z ust pisarza sączy się krytyka i pogarda. Już w pierwszym rozdziale Miller przyznaje, że musiał przejechać około dziesięć tysięcy mil, nim znalazł w sobie natchnienie do napisania choćby paru zdań, bowiem wszystko, co warto powiedzieć o amerykańskim modelu życia, zmieściłoby się na raptem trzydziestu stronach. Wg Millera tryb życia w Ameryce jest tak nużący, jak nigdzie indziej – w USA nuda osiąga swoje apogeum.

Zagłębiając się w lekturze, przekonujemy się, że chociaż Miller wspominał o raptem 30 stronach, na których można powiedzieć wszystko na temat amerykańskiego stylu egzystencji, to krytykę mógłby uprawiać wręcz w nieskończoność. Na kartach powieści pisarze regularnie gani swój kraj oraz jego mieszkańców za pół-życie, wegetację jaką prowadzą, omamieni narkotykami gorszymi niż szam haszysz, czyli gazetami, kinem oraz radiem (gdyby żył dziś, z pewnością dorzuciłby jeszcze do tej listy telewizję oraz internet); otoczeni masą niepotrzebnych przedmiotów, które wciskane są ze względu na ich rzekomą nieodzowność. Miller zwraca również uwagę na tzw. ludzi sukcesu, tj. pustych bogaczy, przedłużających swoje życie ponad miarę, przekształcających się w żywe przykłady sztuki balsamowania. W jego mniemaniu urągają oni pojęciu starości, która do tej pory kojarzyła się z dostojnością, mądrością, pogodą ducha oraz doświadczeniem życiowym. Naszemu podróżnikowi nie podoba się, że człowiek nie jest mierzony na podstawie swoich talentów i zdolności, a jedynie miarą posiadanych pieniędzy. Gardzi amerykańską rzeczywistością, gdzie brak jest miejsca dla marzycieli, z marzeń których nie można uczynić natychmiastowego użytku, tj. zamienić na pieniądze; w której nie ma miejsca dla idei, wizji, zasad nie dających się sprzedać, czy kupić; gdzie poeci to ludzie wyklęci, myśliciele określani są mianem głupców, artyści - eskapistów a wizjonerzy - przestępców.

Miller to także naczelny krytyk amerykańskiej formy kapitalizmu, w którym najlepsze warunki dla robotników są równoznaczne największym zyskom szefa, bezgraniczną służalczością oraz rozczarowaniem. Zdaniem pisarza wszystko w świecie przemysłu jest upodlone, zeszmacone i zbrukane. Fabryka to wg Millera miejsce, gdzie zabija się dusze, nawet te najgorsze, a handlowcy, postrzegani przez niego jako wielbiciele jedwabnych koszul oraz ślicznych majteczek, kupują wszystko i cokolwiek, tylko po to, by utrzymać pieniądz w obiegu. Warto dodać, że Miller nie wierzy w pieniądz, ani tym bardziej w jego wartość. Dewaluuje jego rolę w historii podkreślając, że pieniądze nie miały żadnego udziału w tworzeniu dóbr kultury, a ich czas i tak przeminie.

Millerowi nie w smak jest również agresywna industrializacja prowadzona na terenie niemal całego kraju. Widzi on ogromny rozziew panujący pomiędzy człowiekiem a otaczającą go przyrodą. Kraj z takimi cudami jak Wielki Kanion czy Malowana Pustynia poprzecinany jest ośrodkami przemysłowymi, które kwitną niczym komórki raka na zdrowej skórze. Miller jest świadkiem zabijania natury w imię źle pojmowanego rozwoju. Pisarz cierpi wręcz na samą myśl, że czerwonoskórzy mieszkańcy USA zostali ograbieni ze swoich ziem, wygonieni ze swoich domostw, zatruci wodą ognistą, zmasakrowani oraz zagonieni do rezerwatów, utworzonych na podobieństwo obozów koncentracyjnych, tylko po to, by na ich miejsce powstać mogły fabryki, huty oraz inne przemysłowe plugastwa, majestatycznie dominujące nad krajobrazem w całej swojej ohydzie.

Miller bez skrępowania pisze także o czarnych kartach historii Stanów Zjednoczonych. Przypomina, że antenaci współczesnych Amerykanów zaczęli podbój kontynentu od palenia, grabienia oraz gwałtów, by nie rzec ostrzej, eksterminacji na autochtonicznej ludności. Miller wytyka okrutne traktowanie Indian, wspomina także o przykrościach, jakie spotkały Meksykan, gdy wybuchła gorączka złota. Po głowie dostało się również mormonom, za nietolerancję, okrucieństwa oraz prześladowanie białych. Pojawia się również kwestia czarnoskórych mieszkańców USA. Miller jest zdania, że chociaż zniesiono niewolnictwo, to Murzyni nadal są przykuci do swojej roli - traktowani są jako obywatele drugiej kategorii. Pisarz dostrzega fałsz i obłudę białej części społeczeństwa Stanów Zjednoczonych, które zdecydowało się nadać pełnię praw Murzynom, nie będąc jednak w stanie tego wyegzekwować. Podkreślić należy, że w latach czterdziestych XX wieku w USA nadal panowała głęboka segregacja rasowa, z czego Miller doskonale zdaje sobie sprawę. Zwracał on również uwagę na ostracyzm, który panuje w edukacji – wszystko, co inne, czyli nie pasujące do koncepcji budowy świata czy funkcjonowania społeczeństwa, którą wynieśliśmy ze szkoły, traktowane jest jako rzecz zła, gorsza, którą należy odrzucić. Rzeczy nieznane są z gruntu niebezpieczne, dlatego należy się z nimi obchodzić z najwyższą ostrożnością nieufnością.

Miller na kartach swojej powieści prezentuje się nam również jako osoba znakomicie przewidująca przyszłość. I to w nie jednej dziedzinie. Nauczymy się, jak unicestwić całą planetę w mgnieniu oka – poczekajcie, to zobaczycie [s. 46]. Niezwykłe jest to, że akurat te słowa miały się spełnić już w 1945 r., kiedy to Amerykanie dali próbkę destrukcyjnych możliwości bomby atomowej na przykładzie Hiroszimy oraz Nagasaki. Kolejna próbka umiejętności Millera, tym razem na temat świat show-businessu brzmi następująco: Robić cokolwiek, być kimkolwiek i mówić, cokolwiek przyjdzie nam do głowy, bo to jedna wielka szajba i nikt nie zauważy różnicy [s. 158]. Moim zdaniem pisarz posiadał znakomitą intuicję, porównywalną wręcz z wizjami proroczymi.

W książce tematy ciężkie, trudne, egzystencjalne oraz filozoficzne przeplatają się także z opisami co bardziej fascynujących osób, które Miller spotkał na swej drodze. Powieść jest także niezłym przewodnikiem historycznym – dzięki niej dowiemy się sporo na temat osób „Monety” Harvey’a i jego pomysłu budowy Piramidy, czy masonie Albercie Pike’u. Poznamy również amerykańskiego kompozytora, zafascynowanego barwą dźwięku Edgarda Varèse oraz Mariona Souchona, chirurga-malarza, który pierwsze obrazy zaczął tworzyć w wieku sześćdziesięciu lat. Gdzieś w tle pojawi się sam Salvator Dali, który nie cieszy się jednak zbytnią estymą u Henry’ego Millera.

Krótko reasumując, Klimatyzowany koszmar to moim skromnym zdaniem pozycja wyborna, swoista uczta intelektualna. Razem z pisarzem odbywamy intrygującą podróż do ziemi ojczystej Millera. Wspólnie przeżywamy rozczarowania związane ze zmianami zachodzącymi w USA – degeneracją moralną społeczeństwa, wzrostem konsumpcjonizmu, spychaniem na margines prawdziwej sztuki oraz artystów na rzecz ich komercyjnych odpowiedników. Henry Miller w sposób bardzo ostry, językiem niezwykle ciętym, nie stroniącym od ironii rozliczył się ze swoim krajem, z którym starał się niejako pojednać. Zaprezentował on zarówno brzydotę i wszelakie okropieństwa jak również rzeczy piękne i niezwykłe, bez żadnych zbędnych zabiegów, przez co powieść tchnie świeżością oraz naturalnością. Jestem zdania, że z pewnością jest to pozycja godna polecenia.

środa, 13 czerwca 2012

Bilbord




Bilbord

J.D.Bujak*
wydawnictwo: Prószyński i S-ka 2012


Do Bilbordu wcale mnie nie ciągnęło. Tytuł taki sobie, polski autor, w dodatku kobieta... I napis na okładce:

Seria morderstw tak brutalnych i przemyślanych, że u ich źródeł musi być niewinność.

Nic dziwnego, że w stosiku książek oczekujących na przeczytanie Bilbord powędrował w dolne partie, choć nie na sam dół. Czekał, czekał, aż przyszła w końcu jego kolej.

Główną postacią powieści pióra Joanny Bujak jest Krzysztof Pasłęcki; młody, przystojny i spokojny właściciel świetnie prosperującej kwiaciarni w Kazimierzu Dolnym pretendującej do artyzmu w swojej branży. Jak się łatwo domyślić wkrótce ta sielanka zostanie przerwana, a to za sprawą wizyty policjanta Feliksa Pokornego, który Krzysztofowi przekaże wiadomości, które zakłócą szczęście młodego biznesmena. Równolegle z poznawaniem związku Pokornego z Pasłęckim dowiadujemy się o serii wyjątkowo brutalnych morderstw. Nie trzeba geniusza, by podejrzewać, że te sprawy się powiążą, ale czy tak będzie w istocie, a jeśli rzeczywiście tak, to w jaki sposób się to stanie, tego nie będę zdradzał.

Wyjątkowo zacznę może od zarzutów, jakie można wytoczyć przeciwko Bilbordowi. Niesamowicie drażni mnie brak realizmu, o który pisarka zapomniała zadbać choćby w minimalnym stopniu. Pomijając już dziwną wydolność sprawcy, który potrafi chyba obyć się bez snu i może być w dwóch miejscach naraz oraz dokonać wyczynów godnych jednocześnie akrobaty i siłacza, brak mi tu śladu pieniędzy. Motorem naszej rzeczywistości jest mamona i bez niej nie można czynić ani dobra, ani zła. Brak mi wytłumaczenia, skąd nasz czarny charakter wziął niemałe niewątpliwie pieniądze, które były mu potrzebne na realizację jego marzeń, zwłaszcza z takim dynamizmem i intensywnością.

Same opisy zbrodni; ich miejsc i okoliczności, zajmują przynajmniej pół tekstu, choć tomisko do chudych nie należy. To sprawia, iż siłą rzeczy brak miejsca na to, co w literaturze kryminalnej czy sensacyjnej, z reguły uważanej za pośledni sort sztuki pisarskiej, może znacznie podnieść wartość powieści, a więc klimat miejsc, autentyzm postaci, głębię emocji czy wagę problemów społecznych. W dodatku to licytowanie się kolejnych autorów w wymyślaniu coraz bardziej wydumanych, okrutnych i krwawych zbrodni, w którym autorka wyraźnie chciała się wybić na początek stawki, jest dla mnie infantylnym pójściem na skróty w walce o wyniki sprzedażowe. Inna sprawa, że i wielu krytyków daje się złapać na ten prostacki zabieg, co pokazuje jak żądna krwi i daleka od refleksji jest natura przeciętnego człowieka. Tak jakby „zwykły” gwałt nie był dla zgwałconej wystarczającym ciosem, a „zwykłe” zabójstwo, czy nawet śmierć na drodze, nie było dla bliskich i osieroconych dzieci wystarczającą tragedią. Tylko, że aby oddać takie przeżycia, trzeba mistrza. Łatwiej wymyślać poronione okrucieństwa, które zresztą potem pewnie ktoś zrealizuje. Takie praktyki, gdy czytelnika szokuje się wywalonymi na wierzch bebechami lub tonami keczupu, a nie kusi umiejętnie budowanym napięciem czy perwersyjnie podstępną zagadką, uważam za godne napiętnowania. Tym bardziej, że gdyby autorka na przyszłość się od tego powstrzymała, to kto wie?

Świadomie dotąd nie pisałem o kanonie, w jakim powieść jest napisana. Kapitalne jest bowiem to, iż ten w gruncie rzeczy klasyczny kryminał (lub jak wolą inni thriller) momentami zdaje się zmierzać w kierunku horroru. Ta zmyłka gatunkowa jest prześwietna i zbiega się z równie pokrętną fabułą, która podstępnie stara się zmylić czytelnika i skierować jego dociekania wykrywcze na manowce. Na początku wydaje się nam, że wszystko już wiemy, i w dużej mierze mamy rację, ale nie dońca. I to nie do końca okazuje się piękną pułapką, w którą autorka nas konsekwentnie wpędza, co prawda grając nie całkiem fair.

Można więc powiedzieć, że daleko było pisarce tym razem do stworzenia arcydzieła, ale udało jej się mimo wszystko napisać całkiem przyzwoitą powieść na średnim poziomie. W jednych aspektach ponad przeciętną, w innych zdecydowanie poniżej. Trochę za bardzo tchnie Bilbord podręcznikiem Jak w pięć minut napisać bestseller, ale z drugiej strony każdy znajdzie tu coś, co lubi; jest i miłość, i seks, zbrodnia i dobro, poświęcenie i tajemnica. Dla każdego coś fajnego. Nic, co warto by z przekonaniem polecić każdemu, ale coś, co na pewno może się spodobać wielu miłośnikom gatunku. Poza tym mam wrażenie, że motyw przewodni fabuły już gdzieś kiedyś spotkałem. Może to jednak mylne odczucie - samie nie wiem. Reasumując - w sam raz na jeden raz, ale ten jeden raz warto, tym bardziej, iż rzecz wciąga i czyta się ją błyskawicznie


Wasz Andrew




* Joanna Bujak (z domu Juniszewska)

wtorek, 12 czerwca 2012

Marionetki



Marionetki
Paweł Jaszczuk
seria/cykl wydawniczy: Jakub Stern tom 3, Asy kryminału
Prószyński i S-ka 2012


Sięgając po Marionetki kompletnie nie wiedziałem czego mam oczekiwać, gdyż dotąd nie miałem kontaktu z prozą Pawła Jaszczuka, a i o nim samym niczego nie wiedziałem. Szata graficzna okładki w całkiem niezłym stylu oraz tytuł, nic nie mówiący, ale nie zniechęcający i dający kuksańca wyobraźni, sprawiły, iż rozpocząłem lekturę z nastawieniem zdecydowanie pozytywnym.

Powieść Jaszczuka, które jest jak najbardziej klasycznym kryminałem, a więc gatunkiem już nieco tchnącym starością, przenosi nas do przedwojennego Lwowa, w rok 1938. Książka jest częścią cyklu, którego głównym bohaterem jest Jakub Stern, polski dziennikarz zatrudniony w dziale kryminalnym lokalnej gazety. Kiedy pod resztkami murów obronnych warowni Daniela Rurykowicza, u stóp lwowskiego Kopca Unii Lubelskiej, ujawniono zdekapitowane zwłoki pracownika miejscowego banku, Stern rusza do wyścigu z policją w celu rozwiązania zagadki motywów tego zabójstwa i wykrycia jego sprawcy. Tradycyjnie nie będę zdradzał co dalej, gdyż nie ma większej zbrodni w recenzji kryminału, niż zdradzić przyszłemu czytelnikowi zbyt wiele.

Po lekturze Marionetek naszło mnie pytanie, które poniekąd dręczy mnie do dzisiaj. Czy to przypadek, że polscy pisarze powieści kryminalnych tak chętnie sięgają do realiów z przeszłości? Czy to przypadek, iż osadzają swe historie w świecie, który już nie istnieje? Który przeminął zmieciony przez zawieruchę II Wojny wraz ze swymi problemami, społeczeństwem i kulturą? Po którym pozostały tylko wspomnienia? Mam wrażenie, iż uciekają w ten sposób przed dzisiejszą Polską, która tak jak Włochy zmienia się w Gomorrę. Mam wrażenie, że uciekają od realiów, w których dla człowieka myślącego straszniejsze od najbardziej okrutnych zabójstw zaczynają być zbrodnie ekonomiczne, które w przyszłości zmienią w piekło życie nie jednostek, ale całego społeczeństwa, za wyjątkiem tych najbardziej uprzywilejowanych, którzy będą mieszkali, jedli i żyli inaczej, niż wszyscy.

No, jaka by tam przyczyna tego stanu rzeczy nie była, mamy kolejnego autora specjalizującego się w kryminałach osadzonych w czasie zaprzeszłym. Marek Krajewski upodobał sobie Breslau, a Paweł Jaszczuk Lwów. Niestety, porównanie stylu tych dwóch panów wypada zdecydowanie na niekorzyść tego ostatniego. O ile maniera literacka Krajewskiego jest idealnie zharmonizowana z psychiką jego głównego bohatera i mrocznym klimatem jego egzystencji oraz świata, w którym ów ją wiedzie, o tyle u Jaszczuka widać wyraźne dosonanse pomiędzy stylem, miejscem akcji, osobą głównej postaci i jej wnętrzem. Widać, że autor Marionetek posiadł pewną wiedzę na temat dawnego Lwowa, jednak nie zdołał równie plastycznie i szczegółowo jak jego konkurent, a co za tym idzie wiarygodnie, oddać indywidualności wybranego przez siebie grodu i czasów. W dodatku sam styl. Choć dobry, łatwy i szybki w odbiorze, to momentami nie do końca korespondujący z sytuacją. Widać także pewną sztuczność w stylizacji na słownictwo przedwojennego Lwowa. Rozumiem, że w opisie może być użyta dzisiejsza polszczyzna, a zaraz dalej wypowiedzi postaci mogą być wyrażone językiem całkiem odmiennym. Również postać może zmieniać używane słownictwo i styl zależnie od okoliczności. Jednak jeśli w opisie od narratora mamy jeden akapit pisany dzisiejszą polszczyzną, a następny w lwowskim bałaku, w dodatku bez żadnej przyczyny ani celu takiego przeskoku, to jest to wyraźny błąd, który wybija czytelnika z klimatu. Sprawia to wrażenie sztuczności, postarzania stylu na siłę. To coś jak przedobrzenie z podciąganiem ostrości przy obróbce fotografii.

Pomimo tych niedociągnięć i stosunkowo prostej, jednowątkowej fabuły, powieść czyta się dobrze i zwłaszcza pierwsza połowa lektury jest prawdziwą przyjemnością. Nie rewelacją ani wybitną stylistycznie czy wartościową pozycją, a po prostu dobrą rozrywką w stylu tych, które można zabrać do pociągu. Nie pozwoli się nudzić, ale i nie grozi, że wciągnie na tyle, byśmy przegapili stację docelową czy urodę towarzyszki podróży, jeśli się takowa godna uwagi akurat zdarzy.

Reasumując – kryminał jak kryminał. Nie ma czego szczególnie polecać ani zdecydowanie odradzać. Po prostu cztery minus w starej skali ocen. A szkoda, po pomysł był niezły, miasto i czasy wybrane ciekawe, o przepięknym kolorycie. Mogło być pięknie, a wyszło tak sobie, zwłaszcza pod koniec


Wasz Andrew

niedziela, 10 czerwca 2012

Bernard Werber "Tanatonauci" - Nieznany kontynent

Okładka książki Tanatonauci 

Tanatonauci

Bernard Werber


Tytuł oryginału: Thanatonautes
Tłumaczenie: Oskar Hedemann
Wydawnictwo: Sonia Draga
Liczba stron: 592
 
 
 
Tanatonauci to powieść francuskiego pisarza science-fiction, Berbarda Werbera. Milionom czytelników na świecie, w tym również mnie, postać ta znana jako autor kultowej już trylogii Mrówki, w której zabiera nas w niezwykłą i całkiem pouczającą podróż po fascynującym i skomplikowanym świecie mrówek. Wiążąc dobre wspomnienia z pierwszym tomem trylogii, Imperium mrówek, skusiłem się na inną pozycję Werbera, Tanatonautów właśnie. W całym procederze niebagatelną kwestię odegrała promocyjna cena książki, wynosząca zaledwie 5 złotych polskich.

Tanatonauta, jak dowiadujemy się już z pierwszych stron powieści to badacz śmierci (z greckiego: thanatos, śmierć i nautes, żeglarz). Wyrażenie to zostało ukute przez jednego z pionierów tanatonautyki, Raoula Razorbaka.

Zaczynając jednak wszystko tak jak należy, tj. od początku, trzeba wyjaśnić, że w momencie rozpoczęcia akcji znajdujemy się w latach ’60 XXI wieku. Świat na pierwszy rzut oka nie różni się zbytnio od tego, w którym przyszło nam obecnie egzystować. Ludzie w dalszym ciągu umierają, politycy sprzedają swoje kłamstwa, by posiąść władzę, a media usilnie próbują wcisnąć to wszystko w kolorowym opakowaniu, gęsto ociekającym blichtrem oraz krwią. W takich to czasach przyszło żyć głównemu bohaterowi Michealowi Pinsonowi, który od najmłodszych lat koleguje się z nieco starszym Raoulem Razorbakiem. Raoul uchodzi za dziwaka, bowiem posiada dość nietypowe hobby, interesuje się on śmiercią. Jest to niejako spadek po ojcu, wybitnym filozofie, który również zajmował się tą materią. Francis Razorbak pisał rozprawę Śmierć, ta nieznajoma, której jednak nigdy nie zdołał ukończyć – przeszkodziło mu w tym samobójstwo poprzez powieszenie się na spłuczce od ubikacji. Syn Raoul głęboko wierzy, że ojciec odkrył coś naprawdę ważnego i wielkiego na temat jednej z największych tajemnic ludzkości, dlatego już od dzieciństwa zagłębia się we wszelakie możliwe mitologie, które traktują na temat krainy umarłych. Karierę naukową również wiąże z pasją ojca, zostaje biotechnologiem, który prowadzi badania nad zimową półśmiercią - hibernacją świstaków.

Bezpośrednim impulsem do narodzin tanatonautyki staje się zamach na prezydenta Republiki Francuskiej, Lucindera, który na własnej skórze doświadcza NDE (near-death experience), czyli przeżywa własną śmierć. Wiedziony ciekawością, co też naprawdę mu się przydarzyło, postanawia powołać specjalny zespół, który zająłby się badaniami nad NDE. Naturalnym kandydatem na kierownika całego przedsięwzięcia jest oczywiście Raoul Razorbak. Zespół uzupełniają piekielnie piękna, blond włosa pielęgniarka Amandine Ballus oraz lekarz anestezjolog, czyli specjalista w dziedzinie wszelakich znieczuleń oraz wybudzeń pacjentów, dawny i zaufany przyjaciel Raoula, Micheal Pinson.

Po krótkim zapoznaniu nas z głównymi bohaterami, przyszłymi pionierami tanatonautyki, Werber przechodzi do opisu trudnych jakże narodzin tej nowej gałęzi nauki. W sposób bardzo plastyczny i przekonujący odmalował on ofiarę, jaką należy złożyć na ołtarzu nauki, by wyszarpnąć śmierci chociaż część z jej tajemnic. Oczywiście należy tutaj pochwalić autora za przygotowanie merytoryczne. Werber zadał sobie na tyle trudu, by uraczyć nas dokładnymi proporcjami oraz składem substancji używanych do wprowadzania tanatonautów w stan śpiączki, czyli do wysyłania ich na kontynent śmierci.

Werber niewątpliwie posiada ogromną fantazję, dzięki której potrafi tworzyć naprawdę zajmujące i niebanalne historie. Lektura Tanatonautów dostarcza nam tak sensacyjnych informacji, jak na przykład dokładna lokalizacja miejsca, gdzie udajemy się po zgonie. Pomysł umiejscowienia świata umarłych jest naprawdę fantastyczny i być może również trafny. Rewelacjom przewijającym się w książce trudno jest odmówić sporej dozy realizmu, stąd mniemam, że intuicja oraz niezwykła wyobraźnia musiały zostać podparte bardzo solidnym przygotowaniem merytorycznym. Świadczą o tym zresztą dość obszerne fragmenty najróżniejszych mitologii, które regularnie ukazują się w powieści. Warto w tym momencie wspomnieć, że sama konstrukcja książki jest również godna uwagi. W głównej mierze składa się ona z pamiętnika Micheala Pinsona. Uzupełniają ją wspomniane teksty pochodzące ze światowych mitologii, wycinki prasowe, notatki policyjne oraz służbowe, reklamy Agencji Promocji Życia, a także wybrane hasła z podręcznika do historii. Całość tworzy ciekawą i barwną mozaikę. Taki kształt powieści jest skrzętnie wykorzystywany do budowania napięcia. Gdy sięga ono zenitu, niejako dla ochłody autor raczy nas fragmentem rozprawy Francisa Razorbaka.

Wydaje się, że Tanatonauci udowadniają, że ciekawym doświadczeniem może być połączenie mitologii oraz nauki. Wierzenia różnych ludów podpięte do specjalistycznej aparatury mogą w efekcie zrodzić interesującą powieść. Werber bez skrępowania łączy poszczególne mity w sposób barwny opisując krainę śmierci – mamy tutaj siedem terytoriów, przez które przechodzi ludzka dusza, tak jak siedem niebios, są aniołowie oraz archaniołowie z ich swoistą hierarchią, a także sąd, który odbywa się nad duszą, a niektóre sceny, jak np. opis drugiego terytorium przywodzi na myśl pióro Dantego.

Książka nie jest niestety idealna. Jej główną wadą jest przede wszystkim objętość. Osobiście nie mam nic do obszernych pozycji, ba, wręcz przeciwnie, jeśli powieść jest naprawdę wyborna, to mogę się po prostu dłużej rozkoszować lekturą. Jednak w przypadku Tanatonautów fabuła jest najzwyczajniej w świecie przegadana. Mniej więcej w połowie, tj. po 300 stronach książka staje się nużąca. Męczą pojawiające się na przemian opisy euforii i peanów na cześć nowo powstałej nauki oraz wybuchy nienawiści i nieufności. Autor zbyt często przechodzi od skrajności w skrajność.

Do tego pewne kwestie są po prostu strywializowane. W momencie dotarcia do siódmego terytorium, po rozmowie ze Świętym Piotrem-Hermesem-etc., okazuje się, że dusza wyrywa się z zaklętego cyklu kolejnych reinkarnacji i staje się czystym duchem jedynie wtedy, gdy na swoim koncie zgromadzi 600 (dokładnie 600, nie mniej, nie więcej) punktów karmy. Równie płytka wydaje mi się próba opisu jak na ludzkość wpłynie takowa informacja. Na ziemi zaczyna roić się od mięczaków i larw, ciągle strachliwych o swoją karmę, wobec czego jedna z byłych tanatonautek zakłada sektę, której celem jest szerzenie zła i występku na świecie, w celu przywrócenia mu naturalnej równowagi. Skóry, długie włosy, heavy metal, motory oraz metalowe pałki, słowem Sex, drugs and Rock'N'Roll.

Reasumując, Tanatonautów z pewnością można uznać za pozycję nietuzinkową. Werber zmierzył się ze zjawiskiem, który od zarania dziejów frapuje ludzkie myśli. Odnoszę wrażenie się, że z tego pojedynku francuski pisarz wyszedł jednak zwycięsko – mimo pewnych nieścisłości, udało mu się w sposób oryginalny i świeży spojrzeć na problem śmierci. Pozwolił swoim bohaterom na odsłonięcie wielu z jej sekretów, nie przeciągnął jednak struny, dzięki czemu pozostawił sobie furtkę do opisu kolejnych niecodziennych historii oraz nie naraził się na śmieszność. W głowie jednak kołacze mi się uparcie myśl, że błyskotliwy pomysł mógł zostać lepiej oraz staranniej zrealizowany.

Dzwonię do Pani, Pana

Dzwonię do Pani, Pana w bardzo nietypowej sprawie. Któż z nas nie słyszał tych słów? Kiedyś bardzo lubiłem tę audycję o interwencyjnym wówczas charakterze, podobnie jak Janusza Weissa, który ją prowadził. Niestety, zauważam od jakiegoś czasu systematyczny spadek poziomu tego programu. Doszło do tego, że Wiess dzwoni do jednej tylko osoby i zadowala się jakąkolwiek odpowiedzią, choćby tak naprawdę brzmiała ona „nie wiem”. Oto ostatni przykład:

Z jaką prędkością spada kropla wody? Pan Janusz zadzwonił z tym pytaniem do jakiejś mądrej Pani, tytułu naukowego ani nazwiska niestety, a dla niej na szczęście, już nie pamiętam. Wiła się ona niczym nieuk wyrwany do odpowiedzi przy tablicy, ale ani nie miała odwagi powiedzieć, iż nie wie, ani udzielić konkretnej odpowiedzi. Nie pisałbym o tym, gdyby nie to, że prowadzący zadowolił się mętnymi wykrętami i sprawę uznał za wyjaśnioną. Nie pisałbym o tym, gdyby nie to, że czasie tej żałosnej rozmowy zdążyłem wejść do internetu i sprawdzić, że prędkość spadającej kropli zależy w bardzo skomplikowany sposób od jej średnicy, co powiązane jest również z kształtem, który przybiera w trakcie lotu i przykładowo dla średnicy 2mm wynosi około 6 m/s. Mogła to sprawdzić sama zapytana lub pytający. Nie zrobił tego nikt. Jaki jest cel takiej audycji? Czego ona uczy? Co pokazuje?



Cel jest taki, jak i coraz większej części ramówki radiowej, a w jeszcze większym stopniu telewizyjnej. Dać odmóżdżonemu statystycznemu słuchaczowi, czy widzowi, ogłupionemu reklamami, pozór wiedzy i w ten sposób ogłupić go do reszty. Oduczyć od myślenia i dociekania, docierania do sedna. Nauczyć, że z autorytetami się nie dyskutuje, świętości nie kala, i każda odpowiedź udzielona przez taką osobę jest prawdą objawioną, choć nie była żadną odpowiedzią ani żadną prawdą. Jak najtańszym kosztem zapchać czas antenowy i dać zarobić spolegliwym znajomym, którzy się nie postawią, gdyż za nic mają własne nazwisko i obraz własnej osoby. Piszę o tym, gdyż wspomniana sytuacja jak w soczewce ukazuje upadek polskiej inteligencji i szkolnictwa, choćby przez porównanie z dawną formą programu Janusza Wiessa. Coraz większą rozbieżność między wiedzą i formalnym wykształceniem. Gdzie te czasy, gdy w Polsce powstawały takie produkcje jak Sonda? Gdzie te czasy, gdy nauczyciel zwykle znał odpowiedzi na pytania, które stawiał uczniom? Gdzie te czasy, gdy ludzie mediów, tak jak Wojciech Mann, trzymali fason; nie godzili się brać udziału w czymś, co by stawiało ich w złym świetle i nie bali się zaryzykować posady?



Może większość z Was uważa, że przesadzam, ale ta nomen omen spadająca kropla przelała czarę mej goryczy i musiałem się wywnętrznić


Wasz Andrew

sobota, 9 czerwca 2012

Dlaczego nie kibicuję?



Dziś każdy stroi swój samochód w narodowe gadżety; chorągiewki, wstążeczki i biało-czerwone kondomy na lusterka. Ja nie. Dlaczego? Bo się wstydzę tego, iż ktoś może mnie uznać za kibica.


To nie kibice wznoszą od początku Euro, tak jak i zawsze, rasistowskie okrzyki. To chuligani. A ja się pytam: ilu jest tych chuliganów, skoro wystarcza ich, by wysmarować w stosowne napisy większość przystanków autobusowych w całym kraju? Skoro to tylko garstka, jak to możliwe, że docierają wszędzie. Nawet znaki drogowe i górskie szlaki, nawet tablice informacyjne na bagnach – wszystko nosi napisy jednoznacznie świadczące o ręce kibica. Legia Pany i Żydzi do gazu! Jebać policję i Lech to pedały! Takie napisy pokrywają cały kraj, a my twierdzimy, że to nie kibice, tylko chuligani! To ilu jest tych kibiców, którzy nie są chuliganami? Czy nie jest przypadkiem tak jak z hitlerowcami? Każdy, gdy się go przesłuchuje, twierdzi, iż jest dobrym Niemcem i on do niczego złego ręki nie przyłożył, a z drugiej strony, z prostego rachunku dokonań wynika, że większość jednak musiała brać w tym udział. I nawet ci, którzy faktycznie czynnego udziału nie brali, nie tylko nie odcinali się od tego i nie przeciwdziałali, ale obnosząc się z przynależnością do grupy dawali jej siłę płynącą z liczby. Dlatego ja nie kibicuję. Chcę móc zawsze z przekonaniem powiedzieć: ja do nich nie należałem, więc nie ma co dyskutować, czy byłem wśród tych dobrych, czy wśród tych złych.

Chleba i igrzysk! Igrzyska zawsze służyły władzy do kontrolowania motłochu. I nic się nie zmieniło. Ludzie są dumni, że mają autostrady na Euro! A ja się wstydzę, że w kraju w środku Europy autostradą nazywa się drogę, po której mogą jeździć tylko pojazdy do 7,5 tony z prędkością do 70 km na godzinę! Wszyscy się cieszą, a ja się wstydzę, że nikt nie ma odwagi tego wyśmiać, nawet tego, że te drogi zaraz po Euro zostaną zamknięte, gdyż nie spełniają norm i nie są dokończone.

Ludzie się cieszą, a ja się martwię, bo ktoś za tą całą aferę z przygotowaniem Euro będzie musiał zapłacić. I nie będzie to rząd ani urzędnicy od budowy autostrad i stadionów, a szarzy ludzie, tacy jak ja. Po skończeniu Euro znajdźcie chwilę czasu na lekturę Gomorry i zobaczycie jak to wszystko jest możliwe. Jak to możliwe, że miliardowe inwestycje są przeprowadzane z pominięciem wszelkich norm, wszelkich przepisów prawa, i nikt za to nie poniesie odpowiedzialności, a zapłaci cały kraj. Cały z wyjątkiem grupy powiązanej tym biznesem.

Nikogo nie dziwi, że nagle, przed Euro, policja pozamykała największych herosów spośród kiboli, którzy byli od lat bezkarni. Nikt nie pyta, dlaczego nagle to, co niemożliwe, stało się wykonalne. Nikt nie pyta, czy przypadkiem zaraz po Euro nie wyjdą.

Polska to dziwny kraj. Największe pieniądze, największe emocje i największą popularność ma ta dyscyplina, w której nigdy nie sięgnięto po złoto! Parodia! Dlatego nie kibicuję! Przynajmniej nie piłce nożnej...


Wasz Andrew

wtorek, 5 czerwca 2012

Walka o łyk ideałów

Okładka książki Zdobywanie powietrza 

Zdobywanie powietrza

Belén Gopegui

Tytuł oryginału: La conquista del aire
Tłumaczenie: Wojciech Charchalis
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy REBIS
Liczba stron: 335
 
 
 
 
 
Zdobywanie powietrza to książka hiszpańskiej pisarki, Belén Gopegui. Urodzona w 1963 roku, w Madrycie, uchodzi za jedną z najzdolniejszych pisarek swojego pokolenia. Jej debiutancka powieść La escala de los mapas (Skala map) przyniosła jej dwie nagrody: Premio Tigre Juan oraz Premio Iberoamericano Santiago del Nuevo Extremo. Z przekonania jest komunistką, napisała m. in. kilka artykułów na temat Kuby.

W Zdobywaniu powietrza, o czym informuje nas na wstępie sama Gopegui, autorka chciała pokazać mechanizmy naruszające wolność podmiotu i dlatego wybrała opowieść o pieniądzach. Jeśli z dominującego dyskursu wynika, że Ci, których podstawowe potrzeby są zaspokojone, mogą traktować pieniądze jako rzeczywistość zewnętrzną, oddzielną, mogą być szczodrzy, oszczędni bądź skąpi i przywiązywać do nich większą lub mniejszą wagę, to niniejsza powieść mówi o tym, ze być może w dzisiejszych czasach pieniądz tkwi w moralnej świadomości bytu [s. 10].

Bohaterowie Zdobywania powietrza to trójka przyjaciół o, podobnie jak autorka, zapatrywaniach lewicowych. Okres szalonej młodości mają oni już za sobą. Obecnie to dobrze sytuowani, dość bogaci, żyjący całkiem komfortowo, stateczni ludzie. Intelektualiści kochający się w toczeniu niekończących się dysput, dywagacji, rozważań. W momencie rozpoczęcia akcji wszyscy posiadają partnerów, bądź znajdują się w stanie małżeńskim. Wspomniana trójka to przyjaciele na dobre i na złe, którym wydaje się, że ciągle hołdują ideałom z czasów ich młodości. Przewrotne życie postanawia jednak skonfrontować ich z brutalną rzeczywistością. Ścianą, na którą trafią Marta Timoner, Carlos Maceda oraz Santiago Álvarez są pieniądze.

W chwili rozpoczęcia akcji Marta Timoner jest pracowniczką Ministerstwa Transportu. To silna i niezależna kobieta, z własnym zdaniem i z dominującą osobowością, która lubi narzucać innym swoją wolę. Santiago Álvarez jest wykładowcą na państwowym uniwersytecie. Z wykształcenia jest historykiem, posiada nieco narcystyczne usposobienie, jest absolutnie pewny własnej wyjątkowości oraz wysokich kwalifikacjach. Uważa jednak, że nie wszystkim jego współpracownikom, czy też rywalom z naukowego światka jest dane dostrzec jego geniusz. Ponadto doskwiera mu jego pochodzenie – wywodzi się on z ubogiej rodziny, czego wyraźnie się wstydzi. Carlos Maceda to właściciel firmy Hard, zajmującej się produkowaniem elektroniki. Zakładając firmę, Carlos pragnął wykreować coś swojego, własnego, co byłoby autonomiczne od przypadku, w którym wszystko funkcjonowałoby tak, jak to sobie zaplanował. Można odnieść wrażenie, że miałoby to być swoiste poletko, na którym Carlos mógłby udowodnić swoją wartość, co do której sam miał spore wątpliwości. Maceda próbował stworzyć godne i cywilizowane miejsce pracy, które wyróżniałoby się na tle kapitalistycznej dżungli. Niestety twarde i nieubłagalne prawa rynku szybko sprowadziły go na ziemię. Przyszłość Hardu zaczęła malować się w bardzo ciemnych barwach i by przedłużyć egzystencję firmy, Carlos został zmuszony prosić swoich przyjaciół o pożyczkę – po 4 mln peset (około 24 tys. euro) od każdego.

Nikt ze wspomnianej trójki nie może jeszcze sobie zdawać sprawy z tego, że pożyczka to początek zupełnie nowej ery, że to definitywny koniec młodości, i chyba również przyjaźni jak łączyła bohaterów. Przez kolejne dwa lata śledzimy losy poszczególnych postaci i dowiadujemy się, jak na ich życie wpłynęła prośba o pieniądze. Okazuje się, że Marta, która nie jest pewna swojego etatu w Ministerstwie Transportu nie potrafi znaleźć nici porozumienia z mężem. Pragnie on zrealizować swoje marzenie i zakupić na wpół zrujnowany dom. Niepewna finansowa przyszłość nie pozwala jednak Marcie na podjęcie pozytywnej opinii – cała sprawa okazuje się ognikiem zapalnym w wyniku którego Marta i Guillermo decydują się na separację. Santiago, dla którego pożyczone 4 miliony były niemal całymi oszczędnościami życia boryka się z problemami mniejszego kalibru – ciągłymi kłopotami z samochodem, który planował wymienić na nowy. W dodatku w końcu postanawia porzucić swoją dotychczasową partnerkę Sol na rzecz byłej żony filozofa, wywodzącej się z zamożnej rodziny Laury. Santiago zdecydował się wesprzeć finansowo Carlosa traktując prośbę jako swoisty test. Był on święcie przekonany, że wręcz nie może odmówić – czuł się częścią wspólnoty, jak sam to określa tłumu, który wierzył, że świat można zmienić w coś lepszego. Pożyczka miała zatem znaczenie ideologiczne, ale i tak nie powstrzymuje to potoku wątpliwości, który zaczyna napływać do mózgu Santiaga – w pewnym momencie swoich rozmyślań stwierdza nawet, że dość ma przyjaźni, która polega na przelewaniu pieniędzy z konta na konto.

W miarę upływu czasu, na kolejnych kartach powieści, jesteśmy świadkami tego, jak główni bohaterowi poprzez zawieranie kolejnych moralnych kompromisów, coraz bardziej oddalają się od swoich młodzieńczych przekonań, dokonując zdrady wyznawanych ideałów. Być może właśnie na tym polega dojrzewanie – coraz chętniej, coraz mniej opornie akceptujemy rzeczy, przekonania, postępowania, wybory, które wcześniej uważaliśmy za niewłaściwe z racji naszej filozofii, sposobu postrzegania świata. W imię świętego spokoju i błogiej egzystencji składamy na ołtarzu konformizmu nasze dotychczasowe, jakże piękne idee, których wcielenie w życie okazuje się zbyt trudne, wiązałoby się ze stanowczą za dużą ilością wyrzeczeń. W rezultacie Marta, zawsze wrażliwa na krzywdę drugiego człowieka oraz fałsz płynący ze zbyt często sztucznie wzbudzanego poczucia niesprawiedliwości społecznej, wybiera pracę, która zapewni jej większe korzyści majątkowe. Świadoma swojego postępowania porównuje się do bibliotekarza, który przestaje dyskutować, jakie książki chciałby do biblioteki; godzi się z tym, że jego jedynym zadaniem jest klasyfikowanie ich, i rezygnuje w ten sposób ze swojej puli sensu, ale za to zmienia się w zarządcę biblioteki perfekcyjnie zorganizowanej. Nigdy więcej nie będzie zniechęcony, nie będzie mu przeszkadzać, że musi przyjmować wydawnicze śmieci, albo nie będzie go trapiło, że nie zdobył środków na inne książki; i nigdy, nigdy więcej nie wróci do domu, czując frustrację albo radość, lecz zawsze zadowolenie z dobrze wykonanej pracy [s. 220]. Santiago przestaje wierzyć w sens prowadzonych przez siebie badań. Również zaczyna przyjmować dobrze płatne prace, którymi do tej pory pogardzał – wykłady na prywatnym uniwersytecie, czy pisanie podręcznika akademickiego. Z kolei Carlos Maceda decydując się na sprzedaż Hardu, wyrzeka się swoich współpracowników i rozpoczyna wygodne życie zawodowe na łonie korporacyjnego molocha, któremu oddał udziały w swojej firmie.

W książce, autorka znakomicie udowodniła to, o czym wspominała już na samym początku, tzn., że pieniądz tkwi w moralnej świadomości bytu. Wszyscy z głównych bohaterów są w stanie porzucić swoje ideały, wręcz odrzucić swój światopogląd dla gotówki. Początkowo starają się dorobić do tego metafizyczną głębię, maskować swoje czyny przymusowością, koniecznością. Swoje działania pragną ukazać jako nieodzowne, wynikające ze splotu zachodzących wypadków. Widzimy zatem próbę odwołania się do antycznego fatum, którego rolę w czasach obecnych, co w końcu uświadamiają sobie przyjaciele, mogą grać pieniądze. Nie mogę odrzucić tej propozycji, muszę się zgodzić na takie działania, powinienem rozważyć tę opcję – wszystkie te dywagacje łączy jeden wspólny mianownik – akceptowalne stają się działania, które do tej pory uważane były za niedopuszczalne, sprzeczne z osobistym podejściem do życia. Dzieje się tak z przyczyny prozaicznej – gotówka jest nieodzowna by: żyć na poziomie, do którego się przywykło; spełniać swoje zachcianki; mieć komfort posiadania bezpiecznej ilości pieniędzy na wypadek nieprzewidzianych wypadków (należało by rzec: wydatków); nie zamartwiać się walką o godną egzystencję do kolejnej wypłaty.

Gopegui zauważa rzecz tak oczywistą, że wręcz nie dostrzegalną – większość naszych działań determinują pieniądze. Książka to swoista próba negacji takiego porządku rzeczy, zakwestionowania materialistycznego podejścia do życia. Niestety autorka nie wychodzi nic a nic poza krytykę obecnego modelu społeczeństwa, którego podstawą są dobra materialne. Brak jakichkolwiek propozycji, sugestii jak można by taki stan zmienić. Z przyjemnością zagłębił bym się w lekturze Gopegui, w której zaprezentowałaby ona utopię bądź antyutopię, absolutnie wszystko mi jedno. Ogromnie jestem ciekaw wizji społeczeństwa prezentowanej przez hiszpańską pisarkę, w której pieniądz nie byłby najwyższym wyznacznikiem wartości.