Wolna i niezawisła Ukraina jest jedynym prawdziwym gwarantem niepodległości Polski. Jeśli upadnie Ukraina, kwestią czasu będzie upadek Polski.

niedziela, 25 stycznia 2009

Pseudonaukowe rewelacje


Znów Wiadomości Onetu straszą nas pesudonaukową rewelacją:

Naukowcy: ewolucja człowieka już się skończyła

Nie dajmy się zwariować! Po pierwsze takie internetowe newsy to prawie zawsze przedruki z innych źródeł, których wiarygodność jest zwykle co najmniej wątpliwa. Po drugie, są to zwykle informacje z trzeciej lub czwartej ręki. Pierwotnie jest to przykładowo tłumaczenie z obcojęzycznej gazety lub serwisu. Wiadomo – tłumacz przekłada z ichniego na nasze i nie musi ujawniać swojego stosunku do tematu. Potem idzie to już ze wskazaniem jako źródła ostatniego miejsca publikacji, a nie pierwotnego miejsca objawienia się owych mądrości. Gdyby podawano pierwotne źródło publikacji, można by było łatwiej ocenić poziom zaufania jakim możemy obdarzyć te wiadomości.

Gdy czytam, że źródłem najnowszych wieści o osiągnięciach z londyńskiego uniwersytetu jest Wprost, to nie wiem czemu, ale budzą się we mnie podejrzenia. Wysłali dziennikarza do Londynu, by rozmawiał o ewolucji? Jakoś wątpię. Pewnie jest to więc tekst zerżnięty z innego źródła. Nie ważne jednak jak jest. Efekt jest opłakany. Jeśli nie jest to kolejne opracowanie na temat innego opracowania, to tym bardziej nie świadczy to dobrze o naszym dziennikarstwie.

Czy naukowcy mogli stwierdzić, iż ewolucja człowieka już się skończyła? Mogli. Naukowcy twierdzili kiedyś, że Ziemia jest osią Wszechświata (teologia to też nauka, więc teolodzy to też naukowcy). Bzdury wymyślone przez naukowców można przytaczać bez końca. Maszyna cięższa od powietrza nie może latać, człowiek nie przebiegnie stu metrów poniżej dziesięciu sekund, itd., itp. Bzdura za bzdurą.

Czy ewolucja człowieka jako gatunku już się skończyła? Na pewno nie. Ewolucja gatunku kończy się dopiero z jego wymarciem. Póki się rozmnaża, póty ewoluuje. Wystarczy poczytać tematy takie jak tendencja do zaniku naturalnych blondynek w populacji i widzimy, iż ewolucja człowieka ma się bardzo dobrze, ku niezadowoleniu dużej części męskiej populacji. Dobry temat to również wyczyny odpornościowe, sporty ekstremalne, itd. Większość rekordów dotyczących przeżycia w najgorszych warunkach gatunek ludzki ustanowił w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat.

Wielu niedouczonych komentatorów uważa, że degeneracja to przeciwieństwo ewolucji. Gdy pierwszy ptak wzniósł się w powietrze, na pewno nieudolnie i pokracznie, reszta gdyby umiała mówić, powiedziałby o nim, że to degenerat. Lekki taki jakiś i delikatny... Błąd dotyczący degeneracji i ewolucji polega na tym, iż rozumie się ewolucję jako dobór naturalny, który stawia na jednostki najsilniejsze, najzdrowsze, najbardziej długowieczne. Jest to bzdura podobna do tej, że nic nie może poruszać się szybciej niż światło. Diabeł tkwi w szczegółach. Nic nie może się poruszać szybciej niż światło ale w próżni. Ewolucja zaś to dobór naturalny skierowany na maksymalną ekspansję danego zestawu genów. Człowiek heros, który żyje 1000 lat i daje 1000 dzieci jest dla ewolucji odpadkiem w stosunku do takiego, który żyje 100 lat i daje 100 dzieci. W ciągu dziesięciu wieków ten drugi bowiem przeleci dziesięć pokoleń, dziesięć razy nastąpi stuprocentowe mieszanie genów, dziesięć razy zostaną przekazane. Pierwszy zaś dopiero zakończy pierwsze pokolenie rozwoju, czyli pozostanie w tyle. Oczywiście jest to mocno przybliżone. Naprawdę różnica będzie jeszcze korzystniejsza dla tego drugiego, bowiem jego dzieci też już urodzą dzieci, zostaną dziadkami i pradziadkami (babciami i prababciami) nim potomkowie tego pierwszego pierwszy raz zaznają smaku seksu.

To oczywiście rozumowanie przybliżone, bo od różnych czynników zależy i optymalna dzietność i długość życia osobników. Chciałem tylko pokazać na bardzo, naprawdę bardzo uproszczonym przykładzie, jak infantylne jest wypowiadanie się o ewolucji na podstawie długości życia osobników, ich siły fizycznej, inteligencji i innych czynników jednostkowych.

Ewolucja nie ma planu, nie dąży do osobnika doskonałego. Miesza losowo geny i to środowisko decyduje, kto wygra wyścig. Że ludzkość ewoluuje, i to szybko, to widać gołym okiem. Inny jest wzrost każdego pokolenia. Inny wygląd osobników.

My Europejczycy, a zwłaszcza my Polacy, choć gorąco temu zaprzeczamy, uważamy się za pępek świata. Mierzymy wszystko swoją miarą i za ludzkość uważamy siebie. Tymczasem jest wiele grup etnicznych, które mają specyficzne przystosowania. Jedni są odporni na duże wysokości, rozrzedzone powietrze i niskie ciśnienie, inni na gorąco, jeszcze inni mają pośladki imitujące funkcją wielbłądzie garby albo potrafią wyzwolić w sobie mechanizmy oddychania podobne do spotykanych u morskich ssaków. Nawet oni jednak nie mogą, nawet w swoich od wieków doskonalonych specjalnościach, konkurować z rekordzistami z krajów cywilizowanych (cokolwiek to znaczy).

Wbrew temu co wypisuje się powszechnie, idealne przystosowanie, to ślepy zakątek ewolucji. Gdy nastąpi zmiana warunków zawsze kończy się to katastrofą dla najlepiej dostosowanego gatunku. Teraz jednak, dzięki postępowi nauki, ewolucja może sobie eksperymentować z człowiekiem do woli. Wsadza w nasze geny rzeczy, od których włos się jeży na głowie. Chorujemy na niezliczoną ilość chorób, utrzymujemy przy życiu osobniki, które wiek albo dwa temu umarłyby przy porodzie. Ale dzięki tej wariackiej różnorodności wciąż ustanawiamy coraz to nowe rekordy, które jeszcze dwadzieścia lat temu uważano by za samobójcze. Pływamy w lodowatych wodach, wchodzimy na góry bez sprzętu, biegamy i pływamy w tempie i warunkach zabójczych dla przeciętnego osobnika. W tym tkwi nadzieja, że na każdą zmianę środowiska będziemy mieć gdzieś tam, wśród niezbyt udanych jak na dzisiejsze kryteria osobników, przygotowaną ewolucyjną deskę ratunku. Przyjdzie ocieplenie – wszak nie jesteśmy białymi niedźwiedziami. Znajdą się wśród nas tacy, którzy powiedzą z ulgą, że to nareszcie. Przyjdzie zlodowacenie – będą tacy, którzy się i z tego uradują (w sensie ewolucyjnym oczywiście). A może naszą przyszłością jest właśnie cyborgizacja? Rozmnażanie przy pomocy maszyn, coraz większa różnorodność wewnątrzgatunkowa wspomagana cybernetycznymi protezami... Tego nie wiemy. Ale wiemy, że zmienność jest atrybutem ewolucji. Włóżmy więc między bajki twierdzenia o jej końcu!

piątek, 23 stycznia 2009

Nudne lektury


Do napisania dzisiejszego tekstu raczej nie natchnął, ale zmusił mnie post na blogu nerve traktujący o lekturach szkolnych. Autor, podobnie jak większość młodzieży, a niestety i dorosłych, uważa się za pępek i wyznacznik świata. Nie jest w stanie wykazać się minimalną choćby dozą samokrytycyzmu, tolerancji wobec innych i dystansu do swojej osoby. Logiczne myślenie też niestety nie jest jego najmocniejszą stroną. Najpierw pisze:

...dlaczego większość z nas nie lubi obecnych lektur szkolnych? Bo czytamy je z obowiązku a nie z przyjemności.

a zaraz dalej:

...gdyby zamiast Pana Tadeusza wprowadzono by książkę Stephenie Meyer-"Zmierzch"? Wszyscy by ją przeczytali.

Skoro bojkotowanie lektur jest reakcją na ich obowiązkowość to i Zmierch byłby znielubiony od momentu uczynienia go lekturą. Stylu autora „gdyby ... wprowadzonoby” nie będę nawet komentował, gdyż świadczy niezawodnie o jego dużym oczytaniu.

Co do sformułowania, iż wszyscy by coś przeczytali, to nie chcę się wypowiadać o młodzieży jako całości, gdyż wszelkie uogólnienia są fałszywe, ale poziom czytelnictwa jest w Polsce bardzo niski. Nie znam statystyk, ale i młodzież i starsi czytają mało, a jeśli już, to byle co i bez zrozumienia, bez krytycyzmu i refleksji. Ciekaw jestem ile książek w miesiącu przeczyta przeciętny uczeń gimnazjum czy szkoły średniej (wliczając to wieś). Nie ile ma przeczytać, nie ile przejrzy bryków z internetu, ale ile przeczyta ze zrozumieniem. Jedną? Dwie? A może pół?

Teksty na tym poziomie jaki zaprezentował nerve nie zasługiwałyby w ogóle na reakcję i przeczytanie, gdyby nie fakt, iż znajdują posłuch i popularność u podobnie myślących. Zadufanych w sobie, niewykształconych i prymitywnych.

Czego jeszcze możemy się dowiedzieć z owej krynicy mądrości? Otóż poezja jest be, bo poziom inteligencji autora nie umożliwia jej odbioru. Gdybym ja tak rozumował, to musiałbym napisać, iż narty są nudne, gdyż nie lubię śniegu i zimna. Żenada.

Najciekawszy jest morał, jakim autor kończy swoje przemyślenia:

Pomyśleć nad zainteresowaniem współczesnej młodzieży i takie książki wprowadzić do zakresu nauczania każdego ucznia.

Jest jasne, że KAŻDY to właśnie ON. Przecież nie ma takiej książki, która zainteresowałaby wszystkich. Są tacy, których interesuje matematyka, fizyka i kosmologia, a są też tacy, którzy zaczytują się kryminałami. Jedni lubią bajki lub jak kto woli fantasy a inni historię. Jedni prozę a inni poezję. To chyba jednak wykracza poza wyobraźnię nerve.

Nie twierdzę, iż czytałem wszystkie lektury szkolne. Już wtedy wiedziałem, iż jest tyle książek, które chciałbym przeczytać i tyle rzeczy, których chciałbym spróbować, że część obowiązkowego zestawu ominąłem. Pominąłem, ale jako to, co uznałem dla siebie za mniej ważne, nieciekawe. Każdą jednak, nawet te odrzucone, przeczytałem choć w części, by się przekonać, co są warte. I nigdy mi nie postało w głowie stwierdzenie, iż są bezwartościowe, nudne, bezsensowne. Po prostu dla mnie nie były aż tak ważne i wolałem czas zaoszczędzony na przeczytaniu ich do końca poświęcić na co innego.

Każdy chciałby, by jego ulubione książki były w spisie lektur. Tylko jak długa musiałaby być ta lista? Poza tym mody się zmieniają, co chwilę pojawia się jakiś pseudobestseller. O jego wartości świadczy fakt, iż po latach nikt po niego nie sięgnie. Lektur szkolnych nie można zmieniać co roku albo co dwa lata, bo biurokracja szkolna by za tym nie nadążyła. Zresztą, i to rzecz chyba najważniejsza, lektury szkolne mają nauczyć a nie zabawiać. Tak samo jak matematyka, informatyka i wszystkie inne przedmioty. Nie każdy musi odnaleźć w tym siebie. Kto poczuje piękno poezji, siłę dobrej prozy czy odkryje cudowny świat matematyki, ten jest wygrany. Pozostali mogą tylko żałować, iż to ich przerasta. Na szczęście oni nawet o tym nie wiedzą. Jak mówi stare ludowe przysłowie – głupi znaczy szczęśliwy.

czwartek, 22 stycznia 2009

Hańba nie wychowanie


W Wiadomościach znów czytamy, nie po raz pierwszy niestety i nie ostatni, o znęcaniu się nad dziećmi. Zdarza się to wszędzie. Znęcają się rodzice, wychowawcy, opiekunowie. Najnowszy przypadek, który przedostał się do masmediów, miał jak czytamy miejsce w domu dziecka w Orzeszu. Znamienne jest, że znęcali się nad dzieciakami ludzie, którzy mienią się katolikami. Kara za odmowę pójścia do kościoła. Przecież zmuszanie kogokolwiek do praktyk religijnych jest sprzeczne z prawem. Założę się jednak, że ci „wychowawcy” uważają się za prawych, porządnych ludzi, może nawet uważają, że popierają demokrację.

Gdy czytam komentarze pod takimi newsami widzę niesamowitą polaryzację społeczeństwa: jedni nastają na dzieci, drudzy na wychowawców, jedni na katolików, drudzy na pozostałych. Wszystko jest czarne lub białe a dla mnie po prostu bez sensu. Zgadzam się z tym i podpisuję pod tym, że w kraju wiecznej szczęśliwości natchnionym duchem Jana Pawła II, w kraju, gdzie z mocy prawa rodzic nie może skarcić (zakaz kar cielesnych) ani skrzyczeć (znęcanie psychiczne nad małoletnim), takie rzeczy nie powinny mieć miejsca. Jaki jest sens odbierania przez sądy dzieci zdemoralizowanym rodzicom, skoro trafiają do jeszcze gorszych opiekunów? Może pijak albo żebrak, jednak kochający swoje potomstwo, byłby lepszym wyborem niż manifestujący swoją postawę moralną i światopoglądową, ale bezduszny wychowawca?

Gdyby tylko chodziło o złych wychowawców, to nie byłoby problemu do obaw. Kreatury będące karykaturą człowieczeństwa zdarzają się wszędzie. Problem w tym, że oni swoje czyny uważają za uzasadnione, gdyż młode pokolenie też odbiega od pożądanych standardów. Opisany w artykule o Orzeszu przypadek jest symptomem pewnych ogólniejszych mechanizmów i jest niczym innym, jak zobrazowaniem pewnych moich refleksji na ogólniejsze tematy.

Gdy rozprawiamy o eksterminacji Indian potępiamy bezdusznych kolonizatorów, którzy pod płaszczykiem wiary i zza zasłony krzyża realizowali swe imperialne podboje. Oni przynajmniej mieli w tym jasny interes. Chcieli złota. Katolicyzm jest jednak świetnym pretekstem dla tych, którzy chcą czynić zło bezinteresownie, co wyraźnie było widać w Orzeszu. To żałosne, że takie kreatury są szufladkowane i same się szufladkują w tej samej kategorii, co z gruntu porządni ludzie, którzy też mienią się katolikami. Problem jest w tym, że Kościół do początku toleruje każdą czarną owcę, byle na tacę rzucała. Nie ma takiej zbrodni przeciwko bliźniemu swemu, za jaką Kościół zechciałby kogoś ukarać. Nawet zabójca i pedofil gwałciciel milszy jest Kościołowi niż heretyk czy nie daj Boże ateista. Nigdy nikogo nie wykluczono z Kościoła za zbrodnie, a za poglądy wielu.

Czy nie na siłę czepiam się Kościoła? Skoro Kościół uważa się za przewodnią siłę narodu, skoro uważa się za wybranych przez Boga, skoro wszędzie wiszą krzyże (dobrze, że jeszcze wychodki i lupanary pozostały bezwyznaniowe), to dlaczego społeczeństwa katolickie wcale nie cieszą się wyższymi standardami moralnymi niż pozostałe; ateistyczne, muzułmańskie, czy też jeszcze inne? Czy przypadkiem jest, że jeden z najbardziej katolickich krajów – Polska – jest dla większości świata symbolem oszołomstwa, kombinatorstwa i złodziejstwa?

Przypadek w Orzeszu to tylko jednostkowa emanacja tego, czego nikt nie chce głośno powiedzieć, ale co wzbiera nad Polską jak przysłowiowe czarne chmury. Postępująca z pokolenia na pokolenie demoralizacja. Za komuny „patrioci” do spółki z Kościołem uczyli, że kraść państwowe to nie grzech. To nawet chwalebne, bo walcząc z komuną chwalimy Pana. Jak synowi czy córce złodzieja, który w ogóle za złodzieja się nie uważa, bo on tylko za komuny „załatwiał” z zakładu pracy papier toaletowy i różne inne rzeczy, wytłumaczyć, że gdy ojciec kradł to był bohaterem, bo podkopywał ekonomiczne podstawy bezdusznego okupanta, a teraz kradzież jest zła, bo ustrój się zmienił?

Komuna minęła i mamy nową epokę. Internet, demokracja, MacDonald. Informacja szybciej kursuje, zwłaszcza wśród młodzieży uzależnionej od SMSów. Już nie może tatuś wcisnąć kitu moralnego przygłupiemu synkowi, bo już go zaraz koleżanki i koledzy oświecą. Młodzież jest atakowana przez przymusową, kościelną indoktrynację i robi dokładnie to, co robili jej rodzice i dziadkowie za komuny. Olewa. Olewa nie tylko to, z czym się nie zgadza, ale przy okazji także to, co dobre. Zaczyna patrzeć na Kościół i jego wartości nie przez pryzmat Jana Pawła II i wielu innych, których można w pewnym sensie stawiać za wzorzec, o ile wzorcem życia w normalnym świecie może być żywot kogoś, kto od tego świata był całkiem oderwany, tylko przez pryzmat Torunia, pedofilów, złodziei, cudzołożników, i wszelkiej maści innych degeneratów, których w Kościele, tak jak i wszędzie, nie brakuje.

Kościół i katolicy, zamiast piętnować, tuszują obecność wilków przebranych za owieczki ze swego stada. Młodzież to widzi i się uczy. Podpatruje, jak wilkom wiedzie się lepiej niż większości owiec, byle tylko głośniej niż one owczym głosem beczały.

Młodzież jest podobna w każdym społeczeństwie. Jak pokazują badania, nawet zwierzęcym. Tylko przykład rodziców jest w stanie wychować zdrowe moralnie, „normalne” przyszłe pokolenie. Zbiorowe gwałty na nieletnich i przez nieletnich dokonywane, zabójstwa dla zabawy, młodzieżowe gangi, to wszystko można zobaczyć i u zwierząt. Można zobaczyć tam, gdzie zabrakło starszych, którzy pokażą jak żyć. Obserwowano to choćby u słoni w Afryce, ilekroć odsetek dorosłych osobników w stadzie spadał poniżej pewnej granicy.

Czy u nas brak dorosłych? Oczywiście! To mechanizm, który można było obserwować w wielu krajach, czyli pogoń za karierą, bogactwem, sławą. Wyłącza to wielu dorosłych z roli „dorosłego w stadzie”, z roli autorytetu do naśladowania i podpatrywania. Dla młodego pokolenia tacy rodzice wychowawczo jakby nie istnieli. Nawet jeśli przyjdą i będą nauczać, że należy być dobrym, uczciwym, itp., itd., ble, ble, ble, to młodzież swoje wie. To samo, co na kazaniu. Nie cudzołóż? Już wszyscy wiedzą, że proboszcz w sąsiedniej parafii ma dziecko. Nie kradnij? Patrz na ojca Z., jaką chałupę wystawił. Co z tego, że prokuratura za nim łazi. Psy jeżdżą polonezami za jego maybachem. Kazanie, czy to z ust kapłana, rodzica, czy innego wychowawcy, trafia w próżnię, jeśli nie ma czynów, które potwierdzają jego prawdziwość.

Polska niestety jest w tym fatalnym położeniu, iż na mechanizm ucieczki rodziców z domu do biznesu, co jest bolączką każdego z nielicznymi wyjątkami społeczeństwa kapitalistycznego, nałożyły się inne. Najpierw szkoła chciała być wychowawcą młodzieży. Na szczęście chyba się już z tego wycofuje i coraz częściej autorytety potwierdzają to, o czym wie każdy głupi, czyli że rodzica szkoła nie zastąpi. Teraz Kościół, dufny w swój autorytet, a przede wszystkim żądny władzy, chce przymusowo wychować sobie nowe szeregi rzucających na tacę. Dla rodziców to duża pokusa. Mogą się oddać biznesowi, bo przecież lekcje religii powinny dziecko nauczyć, co to być dobrym, prawym i wierzącym. Chrystus przecież powie dzieciom jak mają żyć. Nie jest potrzebna codzienna orka na ugorze umysłu własnego dziecka. Wszak wiara mu wystarczy, by być dobrym. Tylko, że to nie działa. Widać po statystykach, że w żadnym kraju Kościół nie zdołał wpłynąć pozytywnie na moralność społeczeństwa, co by się objawiło w mniejszej ilości takich grzechów jak zabójstwa, zgwałcenia czy kradzieże. Młodzież nie da się nabrać na słowa. Czynów zaś Kościół pokazać nie może, choćby chciał. Jak ktoś, kto nie może współżyć, ma innego o tym nauczać? To jakby ślepy chciał uczyć malarstwa albo głuchy muzyki. Może uczyć jak zostać świętym ale jaki procent młodzieży chce iść tą drogą? Co z pozostałymi?

Gdy młodzież staje się „krnąbrna” wzrasta agresja „pedagogów”. Nieważne, kościelnych czy świeckich. Tylko wybitni mogą się temu oprzeć a takich jest niewielu. Ta łatwa do przewidzenia spirala prowadzi prostą drogą do sytuacji jak ta z Orzesza. To jednak tylko incydent, nad którym można ubolewać, lecz gdyby był jednostkowy, to nie byłby powodem do zmartwień. Problem w tym, że negacja wartości poprzednich pokoleń zaczyna przybierać zastraszające rozmiary. Pokazuje to choćby sytuacja w szkołach. Czy nie jest symbolicznym, że wraz katechetami weszli do szkół ochroniarze? Jeśli jako społeczeństwo nie zdamy sobie sprawy, iż tylko rodzic, choćby niedoskonały, może wychować następne pokolenie na miarę swoich oczekiwań, to będzie naprawdę kiepsko. Musimy wyraźnie powiedzieć, że autorytetem musi być ojciec i matka (choćby byli komunistami) a dopiero potem (jeśli na to zasłużą) nauczyciel lub ksiądz. Wbrew temu co głoszą księża i pedagodzy szkolni, nie boimy się bowiem młodzieży o takich czy innych poglądach. Nie boimy się ateistów lub nieuków. Boimy się po prostu małych przestępców. Tylko by ich było mniej, musimy zrozumieć, że wiara i nauka nie ma tu nic do rzeczy, a takie postawy jak w Orzeszu, czyli zmuszanie do okazywania zewnętrznych objawów wiary czy nauki, są złem najgorszym. Rodzic prawdziwy wie, że dziecko może być dobre nawet jeśli nie wierzy w Boga lub źle się uczy. Bombardowani przez kościelną i szkolno-państwową propagandę zbyt często o tym zpominamy.

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Psucie oświaty


Japończycy mają coś, co się ponoć nazywa lekcją Masakady, a co oznacza, iż nie należy grzebać przy rzeczach, które dobrze działają, bo łatwiej coś zepsuć niż naprawić. Jednak polska oświata to chyba takie poletko, gdzie każdy próbuje się wykazać radosną twórczością, a efekty są coraz bardziej opłakane. Było już wprowadzenie gimnazjów, które okazały się totalną katastrofą, były autorytarne zamachy na listy lektur, ale to ciągle mało.

Jak się dowiadujemy z wiadomości, tradycyjne, papierowe indeksy, mają być zastąpione elektronicznymi. Dlaczego? Bo inni tak robią. Szkoda tylko, że z tych innych nie bierzemy tego, co faktycznie by się nam przydało. Kultury życia publicznego, troski o środowisko, kultu nauki, prawości, uczciwości, jednym słowem tych rzeczy, które by się nam przydały. Bierzemy głownie to co złe, a jeśli nawet nie złe u tych innych, to złe będzie u nas.

Każdy, kto ma do czynienia z urzędami, ten wie, że komputeryzacja rodzi w polskich realiach niejednokrotnie więcej strat niż korzyści. Podstawową głupotą jest to, że dokumenty i tak się prowadzi również w formie papierowej. Tak dla pewności. Głupie, ale jednocześnie w naszych warunkach bardzo rozsądne, gdyż zdolności adminów są niejednokrotnie żenujące. W razie totalnej katastrofy informatycznej pozostaje zawsze koło ratunkowe w postaci papierowej dokumentacji i tym się kieruje wiele „skomputeryzowanych” instytucji.

Co to ma do indeksów? Znając zdolności naszych humanistów, włamanie się do bazy danych dziekanatu, zwłaszcza uczelni (wydziałów) odleglejszych od nauk ścisłych, nie będzie wielkim wyczynem. Skutki takiego występku będą tragiczne. Szkoda, że jakoś nikt o tym nie myśli. W USA przestępstwa komputerowe, kradzież tożsamości, nielegalne ingerencje w bazy danych, to zmora o której mówi się cicho, jak o śmierci, żeby licha nie kusić. Służby do ścigania takich przestępstw ledwo się wyrabiają a przecież dorastały, tak jak i cała amerykańska gospodarka, razem z komputerami i informatyką. U nas dalej życie codzienne pokazuje, że nasza komputeryzacja trochę odbiega od światowej. Służby wymiaru sprawiedliwości w sferze komputerów i internetu poruszają się jak ociemniałe. Jednak Ministerstwo Nauki chce pokazać, że tak nie jest, że na uczelniach wyższych będzie tak jak w Stanach.

Profesorowie to często dziwacy i roztrzepańcy. Kiedy dawniej taki jegomość zgubił swoje notatki z ocenami z egzaminów, było trochę kłopotu, ale z indeksów i kart egzaminacyjnych można było przebieg sesji odtworzyć. Co będzie jak teraz egzaminatorowi zginie (z pomocą studentów lub bez) elektroniczna wersja jego zapisków? Współczuję...

Nie miałbym niczego przeciwko temu, by wprowadzić taki system, gdybyśmy byli normalnym krajem. Takim jednak nie jesteśmy. Wystarczy zobaczyć te biurwy w dziekanatach, które wychodzą kiedy chcą z pracy, na każdego studenta patrzą jak na intruza i piszą na klawiaturze dwoma palcami. Na zachodzie urzędniczki, która nie zna maszynopisania, nie przyjęto by do pracy. Jaka jest jej wydajność? Te paniusie w naszych dziekanatach i wielu urzędach to żyjące skamieniałości komuny. Tu trzeba oddać sprawiedliwość niektórym uczelniom, zwłaszcza tym powstałym od nowa po upadku ustroju powszechnej szczęśliwości, że w ich dziekanatach nowe kadry bywają na poziomie. To jednak wyjątki.

Niektórym brak indeksów będzie na rękę. Mała kosmetyka w bazie danych i już casus wyższego wykształcenia Kwaśniewskiego drugi raz się nie przydarzy. No a jak będzie można pociechom wmawiać, jakie to orły z nas były! Już o indeks nigdy nikt nie zapyta. Studenci też będą mieli lepiej, bo starym będzie można mówić, że wszystkie zaliczenia na piątkę. Pytanie o indeks nie padnie. Same plusy...

Poważniejszym problemem niż papierowe indeksy jest poziom naszych uczelni. W TV mówią, że jest super. Tylko dlaczego w rankingach uczelni świata znajdujemy się słabiutko (UJ i UW – czwarta setka). Dlaczego nigdy Polak z Polski nie otrzymał Nobla z nauk ścisłych? Może właśnie dlatego, że uwielbiamy oszukiwać samych siebie. Jak Portos front staramy się mieć przepiękny a to, czego na pierwszy rzut oka nie widać, niech będzie jakie ma być. Za komuny malowano trawę na zielono, za Jana Pawła II remontowano tylko fronty kamienic, a teraz zamiast nakładów na podniesienie poziomu polskiej nauki będziemy mieli elektroniczne indeksy.

niedziela, 18 stycznia 2009

Urodziny po śmierci


Jak niedawno dowiedzieliśmy się z wiadomości, w Wielkiej Brytanii dokonano cesarskiego cięcia u kobiety nieżyjącej już od dwóch dni. Zabieg zakończył się całkowitym sukcesem; noworodek (dziewczynka Aya Jayne) urodziła się żywa.

Wiadomość ta przeszła bez większego echa, a dziwne. Rzeczy, które wygaduje Palikot i jemu podobni nie zmieniają niczego, lecz mimo tego są rozważane po wielokroć, komentowane i oceniane. Debatuje się nad nimi na pierwszych stronach gazet i w czołowych programach informacyjnych innych mediów. Mieli się te tematy po wielokroć, tak jak wcześniej rewelacje Giertychów i innych, choć wiadomo, iż są jak puszczenie gazów na raucie w wyższych sferach. Przez chwilę wszystkich ogarnia niesmak ale za moment i tak nikt o tym nie będzie pamiętał. Tymczasem przypadek Jayne Soliman (matka wspomnianego noworodka) niesie konkretnie reperkusje i w przyszłości na pewno jeszcze powróci, jeśli nie w swojej własnej postaci, to w sprawie o podobnym charakterze.

Dotychczas wszyscy zauważali, iż nauki moralne, teologiczne, i inne systemy doktryn z tego zakresu, nie nadążają za wciąż przyspieszającym rozwojem nauki i techniki. Utarło się powiedzenie, iż nauka z każdym dniem morduje Boga. Tak naprawdę to nie Jego, ale to, co stworzyli ludzie powołujący się na Jego autorytet, najczęściej całkowicie bezprawnie. Teraz jednak, na naszych oczach, zaczyna się konflikt rozpędzonej lokomotywy poznania z innymi dziedzinami wiedzy. Choć mało się o tym mówi, to pierwsze objawy można już zauważyć. Przestępcy korzystający z najnowszych zdobyczy nauki i zasady nullum crime sine lege dokonują czynów, których popełnienie nie może być ścigane, choć każdy wie, iż powinno. Przykłady? Nie jest narkotykiem to, co nim jest, tylko to, co zostało wymienione w hipotezie przepisu  prawa karnego. Nowe środki można całkiem bezkarnie rozprowadzać, dopóki nie znalazły się w tym wyszczególnieniu. Powstają coraz to nowe metody zabijania, których zwykły patolog nie jest w stanie wykryć. Na filmach fajnie to wygląda, ale tak naprawdę, to jakie szanse miałyby w starciu z dobrze przygotowanym zabójstwem upozorowanym, choćby na atak serca, prowincjonalne sławy patologii. Oszustwa komputerowe, które dla większości policjantów, prokuratorów i sędziów są rzeczą równie zrozumiałą, co przestrzenie n-wymiarowe to inna dziedzina, w której wpadają głównie głupi, niedouczeni i biedni. Przykłady można mnożyć a to dopiero początek.

Przypadek Jayne Soliman i Aya Jayne to następne ostrzeżenie, że prawo nie nadąża za nauką i jej nowymi zastosowaniami. Prawo, nie tylko karne, ale i cywilne, oraz normy moralne, a zwłaszcza skostniałe dogmaty kościoła katolickiego. Czy dziecko narodzone ze zmarłej matki dziedziczy po niej? Wszak w momencie jej śmierci jeszcze nie ma go na świecie. Dziedziczą zaś tylko żywi. Jest przypadek szczególny nienarodzonego spadkobiercy, ale tylko w drodze testamentowego zapisu. Co jeśli testamentu nie ma? A co na to nasza teologia? Niepokalane poczęcie się przyjęło ale poczęcie po śmierci? A co jeśli to nie będą dwa dni, tylko dwa miesiące między śmiercią matki a „urodzeniem” się dziecka? Pytania można mnożyć i mam przeczucie, że w najbliższych latach nauka dostarczy nam ich więcej, niż byśmy dziś byli w stanie wyszukać nawet w literaturze s-f. Obyśmy potrafili znaleźć na nie odpowiedzi z poszanowaniem praw wszystkich ludzi i zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, by nie było tak jak z in vitro, gdzie jedni innym chcą narzucić przestrzeganie norm, których sami nie przestrzegają.

czwartek, 15 stycznia 2009

BEZNADZIEJNE DZIENNIKARSTWO


czyli rzecz o małej czarnej

Jestem kawoszem nałogowym. Kiedyś wypijałem 10-20 kaw dziennie. Różnych – rozpuszczalnych, fusiastych, jak leciało. Teraz z powodów rozsądkowych wypijam góra 5 porcyjek mojego ulubionego napoju. Jako zdecydowany wielbiciel kawy we wszelkich postaciach i we wszystkim (z jogurtem włącznie) z zainteresowaniem sięgnąłem po kolejnego newsa na temat małej czarnej (Uwaga! Nadmiar kawy powoduje halucynacje, IAR, msu/14.01.2009 09:02)
                Jak pisze nieznany nawet z imienia dziennikarz (dobrze, że nieznany, bo chluby mu ten artykuł nie przynosi), naukowcy w toku przeprowadzonych badań ustalili, że osoby pijące powyżej siedmiu filiżanek kawy dziennie mają duże szanse na halucynacje. Jaki ja byłem głupi, że piłem głównie z kubków i szklanek! Pewnie przez to nigdy nie odjechałem, choć wielokrotnie przekraczałem magiczną dawkę siedmiu porcji, a nieraz nawet wspomagałem to ilością promili również zapewniającą ponoć podobne wrażenia. Skoro nie chodzi o dawkę, bo tą zwielokrotniłem nieraz trzykrotnie, to na pewno musi chodzić o to, że trzeba pić z filiżanek.
                A teraz poważnie. Badania jak to badania. Prowadzono ich wiele nad wpływem kofeiny na organizm ludzki i jakieś tam wyniki uzyskano. Jednak opisanie tego w sposób rzeczowy i konkretny byłoby mało interesujące. Według nowej szkoły dziennikarstwa najważniejsza jest oglądalność (czytalność?). Pisze się więc z uwypukleniem tego, co przyciągnie czytelnika (halucynacje), ale nie podajemy mu żadnych konkretnych informacji, które mogą być dla niego przydatne. W tym wypadku nie napisano nic o tym, jak owe halucynacje osiągnąć. „Siedem filiżanek” nic nie mówi. Podzielone na dobę wypadają co 3 prawie 3,5 godziny. To wcale nie tak dużo, nawet dla mniej nałogowego kawopija niż ja. Może chodziło o wypijane w ciągu doby, ale nie w równych odstępach czasu? Może te siedem filiżanek należy walnąć przykładowo między obiadem a kolacją? Tego możemy się jednak tylko domyślać, bo niczego zwiększającego naszą rzeczywistą wiedzę się ze wspomnianego tekstu nie dowiemy. Nie wiemy jakie było stężenie kawy (lurka czy siekiera) ani jakiej marki kawy użyto (różne gatunki, co jest oczywiste, mają różny skład i zawartość kofeiny).
                Takie oszołomskie dziennikarstwo nie byłoby może niczym specjalnie złym, gdyby nie to, że wieści z internetu są przez wielu traktowane jako rzetelna wiedza. Tymczasem co wiemy z tego artykułu? Dowiadujemy się, iż „Osoby, które piją dziennie powyżej siedmiu filiżanek kawy, zwłaszcza rozpuszczalnej, trzykrotnie częściej mogą słyszeć i widzieć rzeczy, które nigdy nie miały miejsca”. Trzykrotnie częściej niż wtedy, gdy piją mniej? Czy trzykrotnie częściej niż inni? Niż ci, którzy piją czaj, czy niż ci, którzy ćpają? Tego nie wiemy. Przecież ci, którzy „nie biorą” z reguły nie mają omamów. Trzy razy zero to dalej zero. O co więc chodzi? Czy porównywano do ogółu społeczeństwa? Jeśli tak, to czy uwzględniano chorych psychicznie? Wiemy, że tak naprawdę niczego nie wiemy. Tak właśnie rodzą się zabobony XXI wieku, półprawdy i nieprawdy uznawane za „naukowo dowiedzione”, schematy i fałszywe uproszczenia. Powtarzane i krążące w necie nabierają mocy i wracają jako argumenty, sposoby oceny, wartości poparte nieokreślonym autorytetem sieci. To tym groźniejsze, że ocena wiarygodności sieciowej wiedzy jest znacznie trudniejsza niż wyszukanie informacji. Dlatego podobne teksty trzeba piętnować, choćby były tak niegroźne jak temat małej czarnej. Ten styl dziennikarstwa dotyka bowiem również spraw, których reperkusje mogą być poważne, czyli społecznych, religijnych i politycznych. Czytajmy więc, zwłaszcza w necie, uważnie i krytycznie, albo też nie czytajmy wcale. Lepiej być głupim z natury niż ogłupionym przez innych. Pierwszemu nie jest się winnym, a drugie ma się na własne życzenie.

środa, 14 stycznia 2009

Miała głos


Miała głos, który wzbudzał zaufanie… Jak zawsze. Jak od pierwszej chwili, gdy ją ujrzał i gdy pierwszy raz się do niego odezwała. Jak zawsze przez te wszystkie lata. Zresztą, jak mogłoby być inaczej? Lubił słuchać jej głosu cokolwiek mówiła. W jej głosie zawsze słyszał srebrne dzwoneczki uśmiechu, jak tego pierwszego dnia, i wiedział, że na innych też to tak działa. Jej uśmiech i jej śmiech też były najpiękniejsze na świecie. Zresztą nie tylko to...
                - Jeszcze jedną kawkę? – zapytała raz jeszcze.
Nie słyszał pierwszego pytania błądząc nad przepaściami własnej rozterki. Nie obraziła się, nie żachnęła. Jak zawsze.
Nie czekając na jego odpowiedź wstała od stołu, na którym w równych szykach, niczym żołnierze w jednej z dawnych bitew, leżały rozłożone dwie talie kart w niemej batalii kanasty. Jak zawsze, od lat, z uwielbieniem przypatrywał się jej, gdy szła do kuchni. Był pewien, że czuje jego wzrok na sobie, choć nigdy się nie oglądała. Dziś znów miała na sobie jeden z jego ulubionych zestawów, jak z przekorą i konsekwencją nazywał kreacje, którymi go uwodziła. Na nogach miała czarne, lakierowane pantofle na wysmukłych, prowokująco wysokich obcasach, które podniecająco stukały o nieskazitelnie gładką powierzchnię podłogi salonu wykonaną z ciemnego, egzotycznego drewna sprowadzonego z jakiegoś dalekiego świata. Piękne, wyraźnie zarysowane łydki długich, kształtnych nóg, opięte były gładkimi, lekko połyskującymi pończochami, których ozdobne, koronkowe gumki obejmujące jej uda ukazywały się co chwila spod krawędzi krótkiej, obcisłej spódniczki w kolorze ciemnej wiśni, która podkreślała kuszący kształt jej bioder i pośladków. Całości dopełniał nałożony na białą bluzkę szykowny żakiet od Sallama z tego samego co spódniczka kompletu. Był mocno dopasowany w talii przez co jeszcze bardziej podkreślał jej nienaganną, wiele obiecującą figurę.
Odwróciła się do niego dopiero włączając ekspres. Przypatrywał się jej, jak przygotowuje jego ulubiony napój i wyciąga z lodówki małe kawałki jego ulubionego ciasta, które sama upiekła. Podziwiał jej dojrzały biust, którego figlarne fragmenty kusiły w głębokim wycięciu żakietu i kusząco rozchylonym rozpięciu bluzki. Delektował się jej piękną twarzą, zmysłowymi ustami i mądrym spojrzeniem błękitnych oczu, gdy zwróciła wzrok w jego stronę.
Do niedawna w takich chwilach myślał tylko o jednym. O tym jak będzie chłonął jej bliskość, pieścił to piękne ciało, podziwiał te boskie nogi zadarte do góry i wyuzdanie rozchylone, jak będzie bawił się jej falującymi z rozkoszy, spragnionymi pieszczot piersiami. Do niedawna...
Patrząc na nią, jak się krząta w kuchni, tak piękna i zmysłowa, myślał o dzisiejszym dniu. Wałęsał się jak nigdy po mieście, wśród zwykłych, szarych ludzi, brzydkich i głupich, ale niepowtarzalnych. Chłonął ich odmienność i napawał się ich słowami, choć nie skierowanymi do niego, ich ruchami i zapachami. Brzydkimi, pospolitymi, ale tak pięknie odmiennymi jeden od drugiego. Odmiennymi nawet od samych siebie, jeśli się je smakowało dwa razy.
Myśli na chwilę znów wyrwały się spod jego kontroli w kierunku jej boskich nóg, bo Joanna podeszła do stołu stukając swoimi ulubionymi szpilami na perwersyjnie wysokich obcasach. Postawiła przed nim talerzyk ze srebrną łyżeczką i kawałeczkiem cudownie pachnącego Apfelkuchen. Obok ciasta, z pewnością i gracją zawodowej kelnerki z ekskluzywnej restauracji, podała mu filiżankę z jego ulubionego serwisu Pirkenhammer Fischer &Mieg wykonanego na zamówienie jakiegoś dawno już nieżyjącego arystokraty, którego nazwisko zaginęło w pomroce dziejów. Poczuł aromat czarnej jak noc, gorącej i mocnej jak piekło Kenia Peaberry. Dawniej zapomniałby o kawie i od razu zaczął ją pieścić zaczynając od jej boskich, nieprzyzwoicie seksownych nóg. Dawniej, ale nie dzisiaj.
Jak zawsze doskonała, wyczuła jego nastrój. Nie dąsała się, że nie ma nią w tej chwili ochoty i postawiwszy przed sobą taką samą porcję ciasta oraz identyczną filiżankę kawy, wzięła do ręki swoje karty. Czekała aż się odezwie, bo była jego kolej w grze, ale on milczał.
Nie patrzył w karty tylko na nią. Wiedział, że to już koniec. Kochał te gesty i to ciało. Kochał nad wszystko te oczy i ten głos. Jednak czuł, że dłużej już nie może.
Wiedział, że powinien coś powiedzieć, że powinien jej wyjaśnić. Była przecież doskonała. Doskonale władała głosem, który utrwalał bez przerwy od momentu, kiedy dowiedzieli się, że Joanna umiera. Poruszała się tak perfekcyjnie, że nigdy, nawet w chwilach miłosnego uniesienia, nie potrafiłby jej odróżnić od tej prawdziwej. W końcu stać go było na to. Była kopią idealną. Kopią.
Wiedział, że dziś ją wyłączy. Na zawsze. I nic jej nie powie. Ona i tak nic by mu nie odpowiedziała. Niczego nowego nie potrafiła i nie mogła powiedzieć. Wszystko, co robiła, już kiedyś zostało zrobione. Wszystko zostało powiedziane...

opowiadanko popełnione w związku z konkursem w serwisie LubimyCzytać.pl

niedziela, 11 stycznia 2009

OGŁUPIAJĄCA SZKOŁA


Wczoraj przyglądałem się, jak moja córa zmagała się z zadaniem domowym z języka polskiego. Ponieważ szło jej to jakoś nieskoro zainteresowałem się z czym ma taki problem.
       „Nie jest ważne skąd, ale jacy jesteśmy – użyj w rozprawce co najmniej czterech argumentów” brzmiała treść polecenia . Nie dziwię się, że miała z tym problemy. Z tematu wynika bowiem jasno, że należy udowodnić, iż wszyscy ludzie są równi w tym sensie, iż pochodzenie nie ma żadnego znaczenia. Sam nie znalazłbym chyba żadnego argumentu za tym stwierdzeniem. Wiem, wiem – wszyscy ludzie są równi, kochaj bliźniego swego jak siebie samego, itd. Tylko że to postulaty a nie dowody. Marzenia i życzenia to nie argumenty. Oczywiście wymyśliłem jej cztery żądane punkty, na tyle poważne, by wyglądały na mądre i niepodważalne (ach ta siła autorytetów), ale od początku zdawałem sobie sprawę, że to wszystko bzdury.
       Za komuny młodzież uczono wielu głupot, lecz trochę martwi mnie to, że teraz jest chyba jeszcze gorzej. Temat jak powyższy byłby może na miejscu w liceum albo na studiach, jako wprawka w udowadnianiu rzeczy, której udowodnić się nie da, w argumentowaniu za fałszywą z gruntu, choć noszącą pozory prawdziwości tezą, w tworzeniu fałszywych, ale trudnych do obalenia argumentów. Na poziomie gimnazjum jest to jednak tylko robienie idiotów z uczniów i nauczycieli, robienie młodzieży wody z mózgu i przyzwyczajanie młodych ludzi do tego, że nauka nie ma niczego wspólnego z realnym życiem. A może o to właśnie chodzi, by nowe polskie pokolenie od maleńkości do samodzielnego myślenia zniechęcić?
       Żyjemy w XXI wieku, choć niektórzy jeszcze tego nie zauważyli. Kiedyś usiłowano udowodnić, że wszyscy ludzie są równi ale szukanie naukowych na to dowodów doprowadziło do paradoksalnej sytuacji, gdyż okazało się, że to właśnie rasiści poniekąd mieli rację. W czasie szalejącej, doprowadzonej do absurdu poprawności politycznej skrzętnie się te informacje ukrywa przed szeroką opinią publiczną (czytaj przed plebsem) ale kto chce może je łatwo odszukać, gdyż prawdy ukryć się nie da. Wprowadzono już na rynek pierwsze lekarstwo tylko dla czarnych pacjentów. Wiadomo, że czarni na wiele leków reagują odmiennie niż biali, choćby na środki psychotropowe. Nie chodzi tylko o kolor skóry. Nie tylko rasa ale i pochodzenie geograficzne decyduje choćby o diecie i wielu innych czynnikach, a te z kolei o podatności na różne schorzenia. Są regiony, gdzie choroby prostaty to sprawa incydentalna a są takie, gdzie jest odwrotnie. Przykłady można mnożyć. Zresztą populacja nie musi być tak liczna jak naród, by wykształcić własną specyfikę zarówno przystosowań fizycznych, jak psychicznych. Niektóre, niezbyt liczebne zresztą, plemiona wykształciły specyficzne różnice anatomiczne przydatne w ich środowisku. Są nawet pośladki spełniające podobną funkcję, jak u wielbłąda garb. Widać więc, że pochodzenie jest bardzo ważne. Nawet nie musi to być pochodzenie w sensie geograficznym, czy narodowo-plemiennym. Samo wyznanie może powodować skutki nie tylko psychiczne (podłoże kulturowe) ale i fizyczne. Przykładem mogą być choćby choroby genetyczne wśród wyznawców ortodoksyjnych odłamów różnych religii. Skoro tak ważne jest pochodzenie w każdym znaczeniu tego słowa to o co chodzi.
       To co mamy w genach warunkuje nas w sposób, którego przeskoczyć się nie da. Można zwalczać to, co mamy złego w spadku po przodkach i rozwijać to, co mamy wspaniałe. I choć rzadko kto jest w stanie osiągnąć jedno lub drugie, to tym bardziej nikomu nie udało się wyjść poza te dwa dążenia. Ktoś, komu poskąpiono talentu nigdy wirtuozem fortepianu nie zostanie a ktoś, kto ma słabe zdrowie nigdy tytanem zdrowia nie będzie. Nie pomogą żadne ćwiczenia, choćby sobie żyły wypruli. Jak więc ktoś może twierdzić, że nie jest ważne skąd się pochodzi?
       Najczęściej, gdy mamy na myśli „równość” to chodzi nam o kasę. Czasami jeszcze o wykształcenie lub władzę, co jednak też się z tym pierwszym wiąże. Każdy kto widział, albo nie daj Boże sam przeżył, drogę od zera do milionera, ten wie, iż pochodzenie jest decydujące. Pewnie, że są ludzie z dołów społecznych, którzy osiągnęli szczyty kariery naukowej, finansowej lub zajęli najwyższe szczeble drabiny społecznej. Jednak po pierwsze są oni wyjątkami, a po drugie to tylko oni wiedzą, ile ich to kosztowało. Są potwierdzeniem, że pochodzenie jest decydujące, gdyż biedny ma zawsze pod wiatr. Może i do wymarzonego brzegu dopłynie, ale z trudem i tylko jako jeden z tysiąca. Bogatemu zaś zawsze wiatr w żagle i tylko wyjątkowo któryś zatonie. Zresztą – sięgnijmy po argument nie do podważenia:
       W Ewangelii Chrystus podkreśla :"Prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż bogaty wejdzie do Królestwa Niebieskiego". Ucho igielne o które Jezus miał na myśli to według teologów nazwa bardzo ciasnej bramy w Jerozolimie, przez którą rzeczywiście wielbłądy nie mogły się przecisnąć i Jezus porównując bogatego do wielbłąda przechodzącego przez ciasną bramę, chce dać do zrozumienia, że człowiek objuczony bogactwami, przywiązany do nich, chciwy, skąpy, nie jest w stanie postawić Boga na pierwszym miejscu w swoim życiu. Widzimy więc, iż nawet Chrystus zauważa, iż pochodzenie jest decydujące. Jest zasadnicze nie tylko w kwestiach przyziemnych, ale nawet w sprawie tak kardynalnej jak zbawienie duszy. W tej materii biedny bowiem ma łatwiej a bogaty trudniej, czyli równości nijakiej nie ma.
       Jacy jesteśmy w przeważającej mierze zależy od naszego pochodzenia. Oczywiście, jednostki wybitnie obdarzone przez Boga (znowu za pośrednictwem genów, a więc pochodzenia) są w stanie zwalczyć widoczne oznaki tego skąd i od kogo się wywodzą, jeśli są one dla nich niekorzystne. Może im się udać nadrobić różnice wobec innych i stać się takimi, jakimi być chcą. Są to jednak tylko wyjątki potwierdzające regułę, a tak naprawdę to i tak nie są wyjątkami. Po prostu ich pochodzenie, szczególny koktajl krwi przodków, dał im tą zadziwiającą cechę, tą siłę, by się zmienić. Tylko co o tym może wiedzieć przeciętne dziecko w gimnazjum...