Wolna i niezawisła Ukraina jest jedynym prawdziwym gwarantem niepodległości Polski. Jeśli upadnie Ukraina, kwestią czasu będzie upadek Polski.

poniedziałek, 24 lipca 2017

Multimedialny maraton, czyli Dzień tryfidów Johna Wyndhama

Jakiś czas temu, w sumie już dość dawno temu, oglądałem film produkcji brytyjskiej (czy też jako kto woli miniserial) emitowany u nas w dwóch częściach:





Dzień Tryfidów (2009)

tytuł. oryg. The Day of the Triffids
reżyser: Nick Copusscenariusz: Patrick Harbinson
produkcja: BBC
pełna lista płac:
http://www.filmweb.pl/serial/Dzie%C5%84+Tryfid%C3%B3w-2009-500597




Obraz był dość infantylną, sztampową produkcją science-fiction opowiadającą o dwóch następujących tuż po sobie katastrofach, które spadły na ludzkość około roku 2011 – najpierw prawie wszyscy oślepli, a potem zabójcze rośliny, dotąd trzymane pod kontrolą, wyrwały się na wolność i zaczęły tępić niedobitki homo sapiens.

Już od dłuższego czasu miałem dostęp do książki mówionej pod tym samym tytułem, jednak zwlekałem z jej odsłuchaniem, gdyż film był tak denny, że nawet biorąc pod uwagę, iż powieść zwykle jest lepsza niż jej ekranizacja, cudów się nie spodziewałem. I tak sobie audiobook czekał i czekał, aż w końcu, gdy nudziłem się w kolejce do lekarza, jego czas w końcu nadszedł.

Okazało się, iż książka po raz pierwszy została wydana na zachodzie w 1951 roku, a więc ma już swoje lata i większość jej rówieśniczek dawno straciła na aktualności.

Wersja mówiona , którą odsłuchałem, została nagrana w
Zakładzie Nagrań i Wydawnictw Polskiego Związku Niewidomych w Warszawie w 1985
i czytał

Roch Siemianowski



na podstawie wydania papierowego:

John Wyndham*
Dzień tryfidów
tytuł oryginału: The Day of the Triffids
tłumaczenie: Wacława Komarnicka
wydawnictwo: Wydawnictwo Iskry 1975
seria: Fantastyka - Przygoda


Od pierwszych chwil urzekł mnie głos i interpretacja Rocha Siemianowskiego i od pierwszych minut miałem przeczucie, że będzie to całkiem inne przeżycie, niż oglądanie telewizyjnego knota z 2009 roku.

Akcja rozgrywa się, sądząc po realiach, bo daty nigdzie nie wychwyciłem, gdzieś w latach współczesnych powstaniu powieści, a więc wczesnych pięćdziesiątych. Mamy cały ówczesny entourage, łącznie z ZSRR, poczuciem zagrożenia wojną totalną, itd. Swoją drogą ciekawe, dlaczego teraz takiego zagrożenia nie odczuwamy, choć ilość środków masowej zagłady wcale nie zmalała, podobnie jak prawdopodobieństwo, że ktoś przez pomyłkę lub z innego równie idiotycznego powodu nie naciśnie niewłaściwego guzika. No, ale to tylko taka dygresja, jedna z wielu, które się w trakcie lektury nasuną.

W tych dla nas nieco zamierzchłych, a na pewno alternatywnych, latach pięćdziesiątych, ludzkość dorobiła się roślin nazwanych tryfidami, które okazały się niewyczerpanym zapasem paliwa i innych dostatków. Owszem, były potencjalnie niebezpieczne, a nawet zabójcze, ale nauczono się je kontrolować, a korzyści ekonomiczne były niezaprzeczalne. Problem w tym, że wydarzyła się katastrofa, która pociągnęła za sobą drugą, a ta z kolei zmieniła się w apokalipsę. Najpierw prawie wszyscy na Ziemi oślepli, a potem na dodatek tryfidy się uwolniły z farm, ogrodów i innych niezliczonych miejsc, gdzie je hodowano. Kiedy się wydostały na wolność, okazało się, iż ludzie pozbawieni wzroku nie są dla nich żadnymi przeciwnikami, podobnie jak nieliczne widzące osobniki homo sapiens.

In the country of the blind, the one-eyed man is king.
W krainie ślepców, jednooki jest królem.



Głębię powieści widać choćby w sposobie odniesienia się tego, przywoływanego zresztą w książce, angielskiego powiedzenia. Jak się okazuje, dobry autor sf potrafi stworzyć sytuacje, w których widać, że tak jak w życiu, król niejednokrotnie bywa niewolnikiem. Niewolnikiem okoliczności, sytuacji, przeznaczeń, układów, a nawet swoich własnych ślepych poddanych.

Epidemię ślepoty przetrwali nieliczni. Jednym ze szczęśliwców, którzy zachowali wzrok, jest Bill Masen, biolog dotąd zatrudniony w przemyśle tryfidowym. Fabuła zaczyna się w londyńskim szpitalu, gdzie głównego bohatera umieszczono po tym, jak został zaatakowany przez tryfida, w wyniku czego doznał czasowego uszkodzenia wzroku i miał zabandażowane oczy, co z kolei uchroniło go przed skutkami epidemii ślepoty. Przejmująco oddane pierwsze chwile, gdy pozbawiony wzroku przez zakrywające oczy bandaże Masen próbuje dociec, co jest nie tak w otaczającym go świecie, z którego znikły nie tylko odwiedzające go pielęgniarki i lekarze, ale nawet zwykłe odgłosy szpitala i ruchu ulicznego za oknem, wyraźnie mówią czytelnikowi, czy w moim przypadku słuchaczowi, że nie będzie to banalna lektura.

Co dalej oczywiście zdradzać nie będę, żeby nie psuć naprawdę pięknego przeżycia, jakim jest poznawanie Dnia tryfidów po raz pierwszy. Akcja nie jest porywająca, ale to akurat plus – wszystko toczy się w takim tempie, w jakim powinno. Kiedy trzeba szybciej, kiedy trzeba wolniej. Jest i napięcie, i miłość, i typowo postapokaliptyczne klimaty. Bardzo mocną stroną powieści jest warstwa socjologiczna i psychologiczna. Z wielkim wyczuciem pokazane są dylematy moralne w obliczu konieczności dokonywania wyborów, których dokonywania nasz system wartości nie przewidywał, konieczność wybrania drogi dla odbudowy ludzkości i celu, ku któremu ta ludzkość ma dążyć, jeśli przetrwa.

Co do ukazania mechanizmu, który doprowadził do zagłady, realiów świata postapokaliptycznego i prawideł jego ewolucji, Dzień tryfidów wypada nieporównanie lepiej niż wiele uznanych dzieł takich jak choćby Droga Cormaca McCarthy’ego. Również możliwe postawy wobec katastrofy i strategie przeżycia, zarówno w wymiarze jednostkowym, jak i grupowym, są zanalizowane dużo bardziej wszechstronnie i przekonująco, niż można się spodziewać. We wszystkim, w czym tylko powinny istnieć, widać związki przyczynowo skutkowe i w każdym aspekcie świat tryfidów jest jak najbardziej przekonujący. Nawet nieodzowne, jak w życiu, elementy irracjonalne, są jak najbardziej rzeczywiste, umotywowane i uzasadnione. Od działań pojedynczych osób, aż po elementy dziejów całej ludzkości, które do katastrofy doprowadziły.

Dzień tryfidów trzyma czytelnika w napięciu i wciąga tak, że trudno się oderwać, warto więc zadbać o odpowiednią ilość wolnego czasu, by móc się przenieść w tak pięknie wykreowany świat i nie tylko delektować się towarzystwem wyrazistych, przekonujących powieściowych postaci, ale i zauważyć niezliczone preteksty do rozważań oraz refleksji. Ciekawe, czy John Wyndham pisząc tę powieść domyślał się, że z czasem jego dzieło nie straci niczego ze swej aktualności, a wręcz przeciwnie; do zamierzonych przez niego wątków i warstw interpretacji dojdą nowe. Moją uwagę na przykład zwróciło to, że dziś w przypadku podobnego kataklizmu ludzie, zwłaszcza z rejonów bardziej cywilizowanych, stoją na dużo gorszych pozycjach niż pół wieku temu. Nie mówię nawet o znacznie większym uzależnieniu od medycyny i farmacji, gadżetów elektronicznych i innych podobnych rzeczach, ale o sprawach jeszcze bardziej podstawowych, jak choćby o zapasach w sklepach. Dziś nie byłoby możliwości dłużej ich plądrować, gdyż wiele ma zasoby wystarczające co najwyżej na pokrycie jednodniowego zwykłego zapotrzebowania, a w dodatku dużo najbardziej wartościowych odżywczo produktów wymaga chłodzenia. Całe szczęście, że konserwy wciąż jeszcze nie zostały zastąpione przez jakąś nową technologię.

Oczywiście małe niedociągnięcia można wyłapać. Chwasty na przykład pojawiają się zbyt późno, a domy rozpadają zbyt szybko. Może jednak autor nigdy nie miał możliwości obserwować podobnych procesów w naturze, więc można na to przymknąć oko, tym bardziej, że poza owymi sporadycznymi drobiazgami cała ta fikcja wygląda dużo bardziej realnie, niż niejedne wspomnienia czy literatura faktu.

Niektórzy mogą mieć krytyczne uwagi co do zakończenia powieści, które w przeciwieństwie do pierwszej i ostatniej ekranizacji (o ekranizacjach za chwilę) nie jest w pełni hollywoodzkie; zarazem jednoznacznie zamyka pewne wątki, jednocześnie inne pozostawiając otwarte. Dla mnie to zaleta – w tym wypadku podobny epilog sugeruje czytelnikowi, by sam zaczął myśleć, jak by to było.

Zachwycony powieścią zacząłem drążyć temat ekranizacji i trafiłem na jeszcze dwie, poza wspomnianą z 2009 roku:





Dzień Tryfidów (1962)

The Day of the Triffids
reżyseria: Freddie Francis Steve Sekely
scenariusz: Philip Yordan, Bernard Gordon
produkcja: Wielka Brytania
czas seansu: 1 godz. 33 min.pełna lista płac:
http://www.filmweb.pl/film/Dzie%C5%84+Tryfid%C3%B3w-1962-32568

i


sześcioodcinkowy mini serial BBC4

The Day of the Triffids (1981)

reżyseria: Ken Hannam
scenariusz: Douglas Livingstone
pełna lista płac
http://www.imdb.com/title/tt0081850/fullcredits?ref_=tt_ov_st_sm


Duet Kałużyński i Raczek w cyklu Perły z lamusa rekomendował podobno wersję z 1962. Faktycznie, jest lepsza od tej najnowszej, ale podobnie jak i ona, kolokwialnie mówiąc, kupy się nie trzyma. Nie wiem dlaczego twórcy większości ekranizacji nie tylko wycinają to, co ich zdaniem zbędne, ale jeszcze zmieniają to, co było. Gubią się wątki przyczynowo-skutkowe, zatracają uzasadnienia... Widać to przede wszystkim w świetnie skomponowanych, spójnych i logicznych konstrukcjach powieściowych, takich właśnie jak Dzień tryfidów. W książce dowiadujemy się wszystkiego – skąd się wzięły tryfidy, dlaczego ludzie oślepli, dlaczego było tyle tryfidów, że w dogodnym dla nich momencie mogły zaatakować ludzi na całej Ziemi, itd. Wszystko jest przekonujące. Autorzy dwóch skrajnych czasowo ekranizacji wymyślili własne rozwiązania i polegli na całej linii. Fabuła w obu wypadkach staje się kompletnie nieprzekonująca i sprawia wrażenie złożonej z nie do końca dopasowanych fragmentów.

Najlepiej wypada serial z 1981. Jest prawie wierną ekranizacją książki, przynajmniej jeśli chodzi o wydarzenia, i wyszło mu to na dobre. Do powieści mu jednak daleko i jest to dowód na to, że nie zawsze obraz wart jest 1000 słów. Słowa po raz kolejny biją nie tylko obraz, ale film, na głowę.

Pomimo drętwoty ekranizacji, które za wyjątkiem tej sześcioodcinkowej ogląda się bez większej przyjemności czy zainteresowania, warto jednak obejrzeć wszystkie trzy wersje. W połączeniu z książką przyniesie to bardzo wiele ciekawych refleksji.

Na przykład - Czy kino nie jest adresowane do plebsu, do mas niezbyt lotnych umysłowo? Jeśli nie, to jak wytłumaczyć, że w książce z 1951 roku postacie są takie same, jak w dzisiejszych dobrych powieściach, a w filmach są karykaturami stereotypów królujących w czasach, kiedy je kręcono? Szczególnie widać to w postaciach kobiecych. Miłość głównego bohatera, Josella Playton, w wersji powieściowej jest akceptowalna ponadczasowo. W ekranizacjach jest odbiciem wyobrażeń społecznych z odpowiedniego okresu, co najjaskrawiej widać w wersji z 1962 - bohaterka w razie zagrożenia potrafi tylko trwać w bezmyślnym stuporze w oczekiwaniu na śmierć lub pojawienie się rycerza na białym koniu, ewentualnie drzeć się bez opamiętania.

Wiele też daje do myślenia konsekwencja filmowców, którzy mimo upływających dziesięcioleci wymyślają własne potwory, byle nie pokazać na filmie tego, co widzi w swej wyobraźni czytelnik powieści. Szczególnie interesująca jest antropomorfizacja filmowych tryfidów – w każdej mają odpowiednik ludzkiej twarzy, którą kierują w stronę ludzi, których chcą zaatakować, a czego w książce oczywiście nie było.

Podobnie zaciekawić może zmieniające się podejście do wiary w mediach zachodnich. Zarówno w literackim pierwowzorze, jak i w pierwszych ekranizacjach, niedobitki homo sapiens pragnące odbudować ludzkość w duchu Słowa Bożego są przedstawione jako społeczność, której można zarzucić ortodoksję, ale poza samobójczym w tym okolicznościach brakiem pragmatyzmu, niczego złego więcej nie da się o nich powiedzieć. W najnowszej ekranizacji natomiast, enklawa chrześcijańska jest pokazana jako społeczność zaślepionych owieczek prowadzona przez cynicznego, zakłamanego przewodnika duchowego, który nie cofnie się przed żadną zbrodnią, byle utrzymać się u władzy i realizować swą wizję. Od razu naszło mnie pytanie: - Czy to nie kolejny objaw potwierdzający, że Diana West w swej arcyciekawej książce Wielkie kłamstwa Ameryki wcale nie przesadziła?

À propos tych owieczek – w powieści znajdziemy również ciekawe rozważania na temat tych zwierząt i ludzkości.

Jeśli już wspomniałem o wierzących, to we wszystkich wersjach Dnia tryfidów uderzyła mnie refleksja dotycząca logiki wierzących, która po raz pierwszy naszła mnie w wieku lat chyba dziesięciu, gdy rozmyślałem nad tragedią Titanica. Im więcej osób Bóg zabierze do siebie w wyniku katastrofy, zarazy, wojny czy innego dopustu, tym bardziej ocaleni mu dziękują, ale nigdy nie próbują rozliczyć go z tego, że zabił tylu innych, choć ich też mógł przecież oszczędzić, skoro ocalił wybranych. Swoich przemyśleń na ten temat nie będę tutaj umieszczał, bo nie o tym być miało.

Powieść Johna Wyndhama jest tym rodzajem literatury, który najbardziej kocham – perfekcyjny warsztat literacki, forma lekkiej rozrywki, a pod nią ukryte wiele cennych pretekstów do pofilozofowania.

Dzień tryfidów w wersji papier/audio zaliczam do mojej listy must read i polecam z całego serca nawet tym, którzy dotąd za postapo i SF nie przepadali. Co do filmów, to w starej, dobrej skali szkolnej, czyli od 2 do 5, najstarszemu i najnowszemu daję 3/2, a środkowemu 4.



Wasz Andrew


* właść. John Wyndham Parkes Lucas Beynon Harris (1903 –1969) brytyjski pisarz SF znany głównie jak John Wyndham (używał również innych kombinacji swych imion jak John Beynon czy Lucas Parkes).


11 komentarzy:

  1. W tej wersji filmowej z 1962 roku w którymś momencie widać, jak tryfidy jeżdżą na kółeczkach :D
    Do książki ktoś napisał ciąg dalszy, ale nie chciałem sobie psuć wrażeń. Jeśli natomiast chciałbyś poznać Wyndhama w naprawdę wysokiej formie, to polecam Poczwarki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak - o tych kółeczkach czytałem, ale nie zwróciłem na nie uwagi :) Dzięki za polecenie - będę pamiętał o Poczwarkach :)

      Usuń
  2. Powieści jeszcze nie czytałem, ale zamierzam. Bardzo ciekawy wydaje mi się w ogóle motyw ślepoty.

    Mam drobną uwagę - McCarthy w "Drodze" w ogóle nie pokazuje mechanizmu zagłady, tam w ogóle nie wiadomo co i jak się stało, ale według mnie jest zabieg w pełni celowy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo słuszna uwaga. Sęk w tym, że w drodze nie ma pokazanych prawie żadnych mechanizmów, nie tylko mechanizmów zagłady. Zgadzam się, że to zabieg jak najbardziej celowy, ale to dla mnie pójście na łatwiznę. Skutkuje to tym, że ludzie są podzieleni tylko na złych ludożerców i dobrych, którzy innych nie jedzą. Brak ideologii, jakiejkolwiek nowej moralności, jakichkolwiek innych podziałów. To sytuacja nierealna - człowiek jest zwierzęciem nie stadnym, a społecznym, i zawsze, gdzie więcej się ludzi zejdzie, zaraz pojawia się polityka.
      Ogólne stwierdzenia, że kanibalizm się szerzy z tego powodu, iż zjedzono wszystko, co żyje, jest mocno infantylne. Na pewno padlinożercy, zwłaszcza mali, mieliby się całkiem nieźle. I tak dalej. Moim zdaniem autor w tym zabiegu posunął się za daleko, ale książka i tak ma niewątpliwe walory.

      Usuń
  3. Ja jestem świeżo po lekturze książki "World War Z" - tytuł znany z rzekomej ekranizacji z Bradem Pittem w roli głównej (rzekomej bo z literackim pierwowzorem ma wspólny tytuł i motyw zombie). Zgadzam się z twoją refleksją nad uproszczeniami, do których masowo ucieka się film, wielokrotnie spłycając i sprowadzając do absurdu całkiem sensowne treści zawarte w książkach. "WWZ" jest tego świetnym przykładem - w filmie amerykański bohater ratuje swoją rodzinę i ludzkość, w książce bohaterów jest wielu, żaden z nich nie jest super-hero, a historia jest kłębowiskiem wątków. Sam gatunek, w jaki jest ubrana, czyli reportaż jest ciekawy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha - słyszałem już o tej książce, że jest niezła :) Może kiedyś znajdę na nią czas.

      Usuń
    2. Z ciekawości zapytam - czy u ciebie w DKK uczestnicy spotkań byliby skłonni przeczytać taką książkę - czyli SF ogólnie, lub książkę o zombie konkretnie?
      Próbowałam ostatnio zaproponować inne gatunki prozy - właśnie SF lub horror, ale napotkałam na silny opór.

      Usuń
    3. DKK bywa. Ostatnio z sf było Jonathan Carroll
      "Ucząc psa czytać". O zombi nie pamiętam, ale to ciekawy pomysł :)

      Usuń
  4. A ilu jest mężczyzn?
    U mnie opór jest straszny przed sf. Skądinąd to ciekawe zjawisko, to chyba nie tylko kwestia płci u nas ale pokoleniowa. Muszę to przemyśleć.

    OdpowiedzUsuń
  5. No właśnie i to jak sądzę robi dużą różnicę. Ale jeszcze się żaden facet nie odważył do nas dołączyć i męskie gusta (umownie rzecz biorąc) nie mają siły przebicia.
    Zazdroszczę :)

    OdpowiedzUsuń

Czytamy wnikliwie każdy komentarz i za wszystkie jesteśmy wdzięczni. Zwłaszcza za te krytyczne. Jeśli chcesz o czymś porozmawiać, zapytać, zwrócić uwagę na błąd, pisz śmiało. Każda wypowiedź, zwłaszcza na temat, jest przez nas mile widziana. Nie odrzucamy komentarzy anonimowych, jeśli tylko nie naruszają prawa. Można zamieszczać linki do swoich blogów i inne, jeśli nie są ewidentnym spamem. KOMENTARZE UKAZUJĄ SIĘ DOPIERO PO ZATWIERDZENIU przez nas :)