Wolna i niezawisła Ukraina jest jedynym prawdziwym gwarantem niepodległości Polski. Jeśli upadnie Ukraina, kwestią czasu będzie upadek Polski.

piątek, 1 listopada 2013

Południe w pełnym świetle

Okładka książki Sługa boży 

Sługa Boży

Erskine Caldwell


Tytuł oryginału: Journeyman

Tłumaczenie: Krzysztof Zarzecki

Wydawnictwo: Książka i Wiedza

Liczba stron: 221










Głębokie Południe Stanów Zjednoczonych to określenie, którego używa się w stosunku do południowo-wschodniej części Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Region ten słynie z konserwatyzmu oraz głębokiego umiłowaniu tradycji. W czasie wojny secesyjnej wszystkie stany z tego okręgu należały do Konfederacji. Głębokie Południe było rejonem typowo rolniczym, którego siłę roboczą stanowili czarni niewolnicy. Zrozumiałe zatem, że w tym okręgu zdecydowanie najbardziej widoczne były napięcia rasowe, co przejawiało się m.in. wzmożoną aktywnością Ku Klux Klanu. Z Głębokiego Południa wywodzi się także urodzony w Atlancie Martin Luther King, czarnoskóry pastor, jeden z czołowych działaczy, walczący o równouprawnienie oraz zniesienie dyskryminacji rasowej. Historia tej części Ameryki jest ogromnie frapująca. Nic dziwnego, że wielu amerykańskich literatów brało na warsztat właśnie Głębokie Południe, próbując przybliżyć czytelnikowi tej zakątek swojego kraju.

Oczywiście najłatwiej jest pisać o miejscach, które są nam doskonale znane, w których dorastaliśmy oraz dojrzewaliśmy, psychicznie oraz fizycznie. Widać to na przykładzie prozy Erskine’a Caldwella, urodzonego w stanie Georgia amerykańskiego literata. Pochodzący z White Oak artysta był synem pastora, wędrownego kaznodziei, który odbywał liczne misyjne podróże po południowych stanach USA. Młody Erskine poznał od podszewki życie regionu, stykając się z jego mieszkańcami, kulturą oraz religijnością. Ponadto Caldwell imał się różnorakich zajęć, począwszy od pracy na plantacji bawełny, na zawodzie kucharza oraz kelnera skończywszy. Życie odsłaniało przed przyszłym pisarzem wszystkie swoje sekrety, ukazując zarówno swoje jaśniejsze strony jak i te zdecydowanie mroczniejsze. Wykształcenie zdobyte w college’u oraz na uniwersytecie w Wirginii pozwoliło Caldwellowi podjęcie pracy dziennikarskiej w 1925 roku, w czasie której zwiedził Amerykę Południową, Azję oraz Europę, w tym również Polskę. 10 lat później, w roku 1935 Caldwell wydał swoją trzecią książkę, pt. Sługa boży, którą miałem przyjemność ostatnio przeczytać.

Powieść już od pierwszych stron uderza swoim klimatem. Powietrze zdaje się wibrować od gorąca, bezlitosny żar bezustannie bucha z nieba, słońce bezwstydnie ogrzewa nasz przybytek, mimo, iż to dopiero kwiecień. Temperatura rozleniwia. Człowiek pozostaje zastygły w jednej pozie, maksymalnie oszczędzając zużycie energii. Każdy ruch jest bardzo wnikliwie przemyślany, żaden gest nie jest ani gwałtowny, ani tym bardziej zbędny. Siedzimy bezmyślnie na werandzie, oczekując ożywczego chłodu, który powinien nadejść wraz z nastaniem zmierzchu. Jedyne oznaki życia dochodzą z murzyńskich bud, które znajdują się niedaleko zabudowań gospodarczych. Hałasy hasających dzieciaków, czy odgłosy szybko poruszających się łyżek. Czarnoskórzy robotnicy pewnie posilają się prędko w krótkiej przerwie pomiędzy kolejnymi zajęciami na polach uprawnych. Cała sielanka kończy się, kiedy na horyzoncie pojawia się rosnący punkcik. Z każdą chwilą początkowo bezkształtna kropka zaczyna nabierać konturów. Widać już zdezelowaną karoserię, wyraźnie przegrzaną chłodnicę, opony, trudem niosące brzuchate cielsko wozu, za kierownicą którego siedzi wysoki, tyczkowaty jegomość. Czegoż takiego może szukać ten koleś w Rocky Comfort, dziurze zabitej dechami, do której nawet diabeł nie zagląda? Samochód ostatkiem sił dojeżdża pod ogrodzenie, wydaje ostatnie tchnienie, wypuszcza chmurę smrodliwego dymu, po czym milknie na dobre. Z gruchota wydostaje się ubrany na czarno mężczyzna, uważnie taksuje wzrokiem gospodarza majątku, zaintrygowanego pojawieniem się niespodziewanego gościa. Nagle wyciąga przed siebie ogromną łapę – oto Semon Dye we własnej osobie.

Główny bohater tej krótkiej powieści to właśnie Semon Dye, wędrowny kaznodzieja, który podróżuje po Południu Stanów Zjednoczonych, głosząc słowo boże oraz walcząc z siłami nieczystymi, nawracając niepokorne dusze zatwardziałych grzeszników. Ale od samego początku Dye nie sprawia wrażenia typowego duchownego. Bohater niemal siłą wprasza się do domu Clay’a Horey’a, u którego mieszka oraz pożywia się od środowego momentu przybycia aż do niedzielnego wygłoszenia kazania w lokalnej szkole. Ponadto kaznodzieja niemal w ogóle nie kryje się ze swoim pożądaniem, któremu wyraźnie próbuje dać upust w zetknięciu z każdą niewiastą, która napatoczy mu się pod rękę. Wreszcie za sztandarowego sługę bożego nie może uchodzić osobnik raczący się ziemskimi uciechami, do których z pewnością można zaliczyć namiętne spożywanie alkoholu, czy grę w kości, w której stawki są zdecydowanie większe niż niewinne ćwierćdolarówki. Ale pomimo wszystkich tych zgrzytów, widocznych gołym okiem, Clay Horey oraz jego znajomy Tom Rhodes ani przez moment nie kwestionują prawdziwości słów Semona Dye’a co do jego duchowych kwalifikacji. W rezultacie otrzymujemy zabawną historię, w której wygadany szarlatan owija sobie wokół palca niewielką wiejską społeczność, która dosłownie zaczyna jeść mu z ręki.

Króciutka książka Erskine’a Caldwella to bardzo negatywny, ale również mocno przejaskrawiony obraz Głębokiego Południa. Autor celowo wyolbrzymia wady swoich bohaterów, nadając im groteskowy charakter. W ten sposób Caldwell podkreśla bezmyślność egzystencji, prowadzonej przez południowoamerykańskich farmerów, którą śmiało można przyrównać do wegetacji. Całe dni spędzane są na werandzie, przeplatane nielicznymi wypadami do miasta oraz spożywaniem bimbru z kukurydzy. Umysłowa ciemnota oraz intelektualna niemoc wręcz biją po oczach. Ale najbardziej poraża bezwolność i marazm, którego nic nie jest w stanie zburzyć. Ludzie ożywają jedynie na mgnienie chwili, np. po ekstatycznym kazaniu charyzmatycznego sługi bożego, ale wkrótce z powrotem zapadają w letarg, z którego udało ich się na moment wyrwać. Wszystko to czynione jest bezrefleksyjnie i apatycznie. Żadna głębsza i dłuższa myśl zdaje się nie gościć w umysłach tych ludzi. Również ekscentryczny kaznodzieja z biegiem czasu staje się jedynie kolejnym elementem krajobrazu, składową rzeczywistości, którą mimowolnie się asymiluje, unikając w ten sposób walki, która wiązałaby się z koniecznością działania, a więc wysiłku. Wszystko w powieści wydaje się wyblakłe i przygasłe. Nawet słynny rasizm w południowoamerykańskim wydaniu sprowadza się jedynie do pogardliwego traktowania kolorowych oraz głębokiej odrazy na samą myśl o stosunku płciowym, odbytym z czarnym. Natomiast wrodzony lęk przed obcym rozprasza się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, kiedy tylko okazuje się, że tajemniczy nieznajomy jest sługą bożym – wtedy to wszystkie drzwi stają przed nim otworem, ze strony każdego mieszkańca może liczyć na gościnę.

Sam język, który Caldwell zastosował w powieści jest ubogi i prosty. To język farmerów, prymitywnych osobników, którzy stosują go wyłącznie do komunikacji, ograniczając jego ilości do niezbędnego minimum. Opisy przyrody, czy otoczenia są równie oszczędne, ale napisane z ogromną wprawą, tak, że czytelnik od razu odnajduje się w scenerii tworzonej przez autora, który przypomina doświadczonego malarza, potrafiącego kilkoma zgrabnymi ruchami pędzla nakreślić kluczowe elementy krajobrazu.

Całą historię można odczytać również w szerszej perspektywie. Prezentuje ona naturę ludzką, która na ogół niechętna jest jakimkolwiek zmianom, burzącym dotychczasowy porządek rzeczy. Człowiek jest na ogół istotą dosyć elastyczną, posiadającą spore zdolności adaptacyjne, co pozwala przystosować się do niemal każdych warunków. Ale te umiejętności wykorzystywane są dopiero w ostateczności, kiedy nie ma już innego wyjścia. Najczęściej, jako ludzkość, społeczność stoimy na straży tradycji, pozostając w głębokiej opozycji do jakichkolwiek nowinek, czy to kulturowych, czy moralnych, czy nawet technicznych. Cenimy to co sprawdzone, a nowe często kojarzy się z niepotrzebnie podejmowanym ryzykiem, które wcale nie musi się opłacić. Ludzka społeczność jest niczym ogromne koło zamachowe, które bardzo trudno jest wprawić w ruch postępu. Nasza natura jest niczym głęboka woda, w której bezkresnej toni topi się wiele innowacyjnych idei, nie akceptowanych ze względu na to, że zbyt diametralnie różnią się one od dotychczas stosowanych rozwiązań. Podobnie jest z tytułowym sługą bożym - Semon Dye tylko na chwilę burzy spokojną taflę georgiańskiej społeczności, która już po kilku dniach wygładza się, nie pozostawiając ani śladu po ekscentrycznym kaznodziei, który na swój niepowtarzalny sposób próbował nią wstrząsnąć.

Sługa boży to druga książka autorstwa Erskine’a Caldwella, którą miałem przyjemność przeczytać. Podobnie jak Ostatnia noc lata to raczej krótka, acz dosyć interesująca lektura, która prezentuje czytelnikowi południowy obraz Stanów Zjednoczonych na początku XX wieku. W powieści nie brakuje ironii oraz hiperbol, tak, że całość ma mocno groteskowy charakter. Zabawna, niezbyt obszerna treść sprawia, że w mojej opinii Sługa boży tak jak i Ostatnia noc lata znakomicie nadawałby się na teatralne deski. Z chęcią wybrałbym się na tego typu komedię, odsłaniającą przed widzem wszelkie absurdy żywota na amerykańskiej prowincji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Czytamy wnikliwie każdy komentarz i za wszystkie jesteśmy wdzięczni. Zwłaszcza za te krytyczne. Jeśli chcesz o czymś porozmawiać, zapytać, zwrócić uwagę na błąd, pisz śmiało. Każda wypowiedź, zwłaszcza na temat, jest przez nas mile widziana. Nie odrzucamy komentarzy anonimowych, jeśli tylko nie naruszają prawa. Można zamieszczać linki do swoich blogów i inne, jeśli nie są ewidentnym spamem. KOMENTARZE UKAZUJĄ SIĘ DOPIERO PO ZATWIERDZENIU przez nas :)