Strony

środa, 31 lipca 2013

Wieki przed Zimbardo


Jedynym koniecznym warunkiem triumfu zła jest to, żeby dobrzy ludzie nie robili nic.
brytyjski mąż stanu Edmund Burke

przytoczone w książce Philipa Zimbardo Efekt Lucyfera

wtorek, 30 lipca 2013

Niezwykłe przygody podstarzałego paralizatora

Okładka książki Dreszcz 

Dreszcz

Jakub Ćwiek


Wydawnictwo: Fabryka Słów
Liczba stron: 296










Jakub Ćwiek, to polski pisarz, którego twórczość zaliczana jest do nurtu fantastyki. Autor sławę i rozgłos uzyskał dzięki tetralogii Kłamca, która zapewniła mu status twórcy kultowego w naszym kraju. Ponadto Ćwiek aż dziewięciokrotnie nominowany był do nagrody im. Janusza A. Zajdla, którą to udało mu się zdobyć raz, w roku 2011, za opowiadanie Bajka o trybach i powrotach. O pisarzu zrobiło się głośno również na skutek sporu z wydawnictwem Fabryka Słów, na łamach którego Ćwiek debiutował. Konflikt, określany mianem Afery Crossgate zagościł na prywatnym blogu autora i szybko zahuczało o nim w Internecie. Kolejne wpisy Ćwieka, w których ujawniał on swoją korespondencję z Fabryką Słów śledziły rzesze czytelników, bowiem pisarz, niejako mimochodem, przy okazji prowadzonego sporu, ukazywał metody funkcjonowania współczesnych wydawnictw, dla których wartością priorytetową okazuje się zysk, bez oglądania się nawet na co bardziej zasłużonych autorów. Prawda niby ogólnie znana, którą jednak warto od czasu do czasu przypomnieć, by wyzbyć się wszelkich złudzeń, które przypadkiem mogłyby zagościć w naszych naiwnych, czytelniczych sercach. Mimo dość ostrej wymiany zdań, Jakub Ćwiek nie zakończył współpracy z Fabryką Słów i w dalszym ciągu na jej łamach pojawiają się jego książki. Najnowszą powieścią, którą wydała lublińska oficyna jest Dreszcz.

Jakub Ćwiek znany jest dobrze swoim fanom z zamiłowania do Rock’n’Rolla i uczucie to w pełni prezentuje właśnie w Dreszczu. Główny bohater, Ryszard Zwierzu Zwierzchowski to podstarzały rockman, który obecnie prowadzi egzystencję ludzkiej pijawki. Hasło sex, drugs and rock’n’roll ciągle stanowi motto życiowe Rycha, ale jego pasji nie podzielają najbliżsi. Zwierzchowski od dawna prowadzi żywot samotnika, opuszczonego przez wszystkich członków rodziny, spośród których przyznaje się do niego jedynie przebywająca na emigracji w USA córka. Janina regularnie uzupełnia ziejący pustką tatusiowy portfel oraz bezskutecznie stara się znaleźć zajęcie dla swojego rodziciela, który jednak umiejętnie unika zniewolenia jakąkolwiek formą pracy zarobkowej. Godziny spędzane na słuchaniu czołowych rockowych kapel, piwo, spożywane na przyblokowym trawniku, przy akompaniamencie elektrycznej gitary, którą Zwierzchowski doprowadza do szału sąsiadów – Rychu ani myśli, by zmieniać cokolwiek w swoim wygodnickim życiu. Zmiany przychodzą zatem same. Ryszard w trakcie swojego codziennego leżakowania zostaje porażony piorunem, na skutek czego zostaje obdarzony wyjątkową mocą – odtąd potrafi on władać energią elektryczną. Brzmi znajomo i okrutnie banalnie? Może i tak, ale to nie żart – w ten oto sposób do pokaźnego grona superbohaterów, znanych doskonale z amerykańskiej literatury popularnej, dołącza Dreszcz. Oczywiście wyjątkowe zdolności nie zmieniają zbytnio charakteru Zwierzchowskiego, na skutek czego nasz polski heros wyraźnie różni się od swoich amerykańskich pierwowzorów.

W tym momencie pozwolę sobie na małą dygresję. W polskiej literaturze fantastycznej można zauważyć tendencję do tworzenia głównego bohatera wg schematu, zastosowanego przez Andrzeja Sapkowskiego, który wykreował najbardziej znaną postać polskiego fantasy, Wiedźmina. Otóż bohaterowie naszych rodzimych twórców są pewnego rodzaju herosami – walczą ze złem i występkiem, stają w obronie słabszych, nigdy nie idąc na łatwiznę, brnąc pod prąd, postępując zgodnie z moralnym obowiązkiem, starając się nie dopuścić, by krzywda i niesprawiedliwość zatryumfowały na świecie. Jednak z drugiej strony, rodzimi bohaterowie absolutnie nie są wzorami cnót wszelakich – są to najczęściej ludzie z krwi i kości, którym nie brakuje wad, przywar, słabostek, którzy często podejmują się ochrony spokojnego żywota szarych obywateli, ale mając pełną świadomość faktu, że owi potencjalnie pokrzywdzeni to najczęściej zwykły motłoch, nie potrafiący okazać wdzięczności, a w normalnych warunkach, brzydzący się innością swojego wybawiciela. Cechą najważniejszą, która wyróżnia naszych herosów to ogromne poczucie humoru, którym tryskają niczym gejzer oraz umiejętność władania ironią z równą wprawą, co mieczem, od ciosów którego pada tylu przeciwników. Żarty słowne, zgryźliwe, często wulgarne docinki, zawoalowane kpiny oraz drobne złośliwości znajdują się na podorędziu każdego, szanującego się polskiego bohatera. W ten trend doskonale wpisuje się Ryszard Dreszcz Zwierzchowski. Zwierzu ratuje przed gwałtem niewinne kobiety, ale w ramach wdzięczności oczekuje pokazania cycków. Spuszcza lanie chuliganom, zaczepiającym przypadkowych przechodniów, ale wcześniej wybiera się z nimi na piwo. Powstrzymuje przed niecnym czynami gwałcicieli, ale za chwilę dla uspokojenia zapala sobie skręta. Czy taki koleś mógłby trafić do amerykańskiego komiksu, którego bohaterowie często są wzorem postępowania dla zwykłych zjadaczy chleba, którzy swoje słabostki skrzętnie ukrywają, nawet przed samym sobą? Zwierzchowski poraża czytelnika swoją naturalnością, której nie jest w stanie zmienić ani żadna supermoc, ani żaden dzieciak-maniak komiksów, skaczący wręcz z radości, że wreszcie udało mu się znaleźć swojego superbohatera, któremu mógłby służyć.

Dreszcz jest zatem całkiem zabawną powieścią o narodzinach herosa na katowickim osiedlu Tysiąclecia. Ćwiekowi należy oddać, że solidnie przyłożył się do pracy i zadbał także o detale. Nie brakuje zatem lokalnego folkloru – jedyny przyjaciela Rycha, Alojzy, to emerytowany górnik, który jak na rodowitego Ślązoka przystało, posługuje się jedynie gwarą. Ponadto pojawiają się opisy poszczególnych miejsc w Katowicach oraz w Krakowie, w miastach, w których rozgrywa się akcja powieści – to z pewnością miłe dla czytelnika, kiedy kojarzy lokalizacje, o których jest mowa w książce. Swoistą wisienką na torcie są rockowe kawałki, które Ćwiek gęsto upycha niemal na każdej stronie. Autor nie zadowala się jedynie wymienieniem utworu, który aktualnie słucha Rychu. Często pojawiają się całe zwrotki, słowa refrenu, który świetnie wpasowują się w akcję, tworząc z nią harmoniczną całość.

Ale rzeczą, która wywarła na mnie zdecydowanie najbardziej pozytywne wrażenie jest fakt wybrania staruszka na bohatera całej powieści. Rychu nie jest co prawda zramolałym, robiącym pod siebie dziadkiem, ale swoje już przeżył, tak, że bujna czupryna usiana jest wyłącznie siwymi włosami. Ćwiek uchodzi za znawcę oraz miłośnika popkultury, która w wielu kwestiach jest przecież odzwierciedleniem całej naszej zachodniej cywilizacji. W mojej opinii decyzja, by herosem stał się człowiek stary, a więc w powszechnym mniemaniu niedołężny, nieprzydatny, jest głęboko przemyślana. Ja traktuję to jako rodzaj sprzeciwu wobec współczesnego ducha kultury europejskiej, zgodnie z którym panuje bezmyślny oraz bezkrytyczny kult młodości. Z afiszów reklam atakują nas półnagie, roześmiane, piękne i młode kobiety oraz mężczyźni. Kremy przeciwzmarszczkowe dla czterdziestolatków promują dwudziestolatki. Z wielkich korporacji starsi wiekiem, ale i o wiele bardziej doświadczeni, pracownicy muszą ustępować miejsca żądnym sukcesów i bogactwa młodym wilkom. Starość chowana jest w cień, ponieważ jest niemodna. Mało się o niej mówi, a sam temat starzenia się traktuje się częściej jako swoiste tabu. Operacje plastyczne, kosmetyki, zdrowy tryb życia – wszystko ma nas uchronić przed niechcianą starością, której coraz więcej współczesnych ludzi nie potrafi zaakceptować jako naturalnej i nieuchronnej kolei rzeczy. Człowiek stary jest zatem często skazywany na egzystencję poza marginesem społeczeństwa. Jego miejsce jest w aptekach, kolejkach do lekarza lub w kościele. Ćwiek jest kolejnym polskim pisarzem, który w swojej prozie pokazuje, że wcale tak nie musi być. Dreszcza uznać można zatem, podobnie jak i sieniewiczowską Rebelię za swoistą, nie pozbawioną kpin i groteski, apoteozę starości.

Reasumując krótko, uważam, że Jakub Ćwiek zaserwował czytelnikowi porcję bardzo przyzwoitej prozy. Książka napisana jest lekkim piórem, sporo w niej scen komicznych, słownych żartów oraz ironii. Jeśli chodzi o wady, to na pierwszy plan wybija się brak spójnej fabuły – widać jak na dłoni, że powieść jest wyłącznie początkiem większej serii. Poszczególne wątki dopiero rozwijają się, tak, że panuje swoisty nieład. Ponadto część prezentowanych powiedzonek i kpin może sprawiać wrażenie niesmacznych. Gęsto jest także od wulgaryzmów oraz szyderstwa, również ze świętości. Książka jest w dodatku dosyć krótka, tak, że szybko dochodzimy do ostatniej strony, stwierdzając z rozczarowaniem, że to już naprawdę koniec.


Wasz Ambrose


Jeszcze o SEW (SPE)





Przełomowe badanie stanfordzkie dostarcza ostrzegawczej opowieści dotyczącej wszystkich wojskowych działań wobec zatrzymanych... Psychologowie starali się zrozumieć, jak i dlaczego jednostki i grupy, które zwykle postępują po ludzku, mogą czasami, w pewnych okolicznościach, postępować inaczej.

Raport Niezależnej Komisji Schlesingera

przytoczone w książce Philipa Zimbardo Efekt Lucyfera


poniedziałek, 29 lipca 2013

Mistrz sprzedaży



Dziś kawał, który po raz pierwszy usłyszałem dawno, dawno temu na jednym ze szkoleń sprzedaży bezpośredniej i choć, jak się później okazało, rzeczywistość w tej materii bywa jeszcze bardziej zaskakująca, wciąż go pamiętam:

Wielki hipermarket. Szef przyjmuje do pracy nowego sprzedawcę dając mu jeden dzień okresu próbnego, żeby go przetestować. Po zamknięciu sklepu szef wzywa nowego sprzedawce do biura i pyta:
- No to ile dziś zrobił pan transakcji? - pyta.
- Jedną, szefie.
- Co? Jedną?! Nasi sprzedawcy mają średnio sześćdziesiąt, siedemdziesiąt transakcji w ciągu dnia! A właściwie, to ile pan utargował?
- Trzysta osiemdziesiąt tysięcy dolarów.
Szefa zatkało.
- Ile? Na Boga, co pan sprzedał?!
- No na początku sprzedałem mały haczyk na ryby.
- Haczyk na ryby? Za trzysta osiemdziesiąt tysięcy?
-Mały haczyk na początek. Potem przekonałem klienta, żeby wziął jeszcze średni i duży haczyk. Następnie przekonałem go, że powinien wziąć jeszcze żyłkę. Sprzedałem mu trzy rodzaje: cienką, średnią i grubą. Wdaliśmy się w rozmowę. Spytałem, gdzie będzie łowić. Powiedział, że na Missouri, dwadzieścia mil na północ. W związku z tym sprzedałem mu jeszcze wiatrówkę, nieprzemakalne spodnie i rybackie gumowce, ponieważ tam mocno wieje. Przekonałem go, że na brzegu ryby nie biorą, no i tak poszliśmy wybrać łódź motorową. Spytałem go, jakie ma auto i powiedziałem, że ma za małe, aby odwieźć łódź, w związku z czym sprzedałem mu przyczepę.
- I wszystko to sprzedał pan człowiekowi, który przyszedł sobie kupić jeden jedyny haczyk na ryby?!
- Nieee. On przyszedł z zamiarem kupienia podpasek dla swojej żony. Zaproponowałem mu, że skoro w weekend nici z seksu, to może pojechałby przynajmniej na ryby.

niedziela, 28 lipca 2013

Niemieckie pociągi pancerne




Deutsche Eisenbahngeschütze


Horst Scheibert

Seria wydawnicza Waffen Arsenal
numer broszury 016
Wydawnictwo PODZUN-VERLAG 1975

Ostatnio przedstawiłem Wam niezmiernie interesującą publikację z cyklu Armor Photogallery traktującą o niemieckim dziale kolejowym Leopold. Wcześniej były też przykłady z takich serii wydawniczych jak IN ACTION, The Military Book Club i Танк на поле боя. Mieliśmy więc literaturę dokumentalną rosyjsko- i anglojęzyczną, najbardziej strawną w naszym kraju. Dziś przykład, że i w niemieckiej jest co poczytać i pooglądać, gdyż podobnie jak we wspomnianych, i w dzisiaj omawianej lekturze obraz jest chyba nawet ważniejszy niż słowo. Poznajmy serię Waffen Arsenal wydawnictwa PODZUN-VERLAG.





Numer 16 cyklu, jak sam tytuł mówi, jest poświęcony niemieckim działom kolejowym II Wojny Światowej. Publikacja o objętości 51 jeden stron, podobnie jak we wspomnianych, konkurencyjnych wydawnictwach, wypełniona jest świetnie dobranym zdjęciowym materiałem dokumentalnym i oszczędnym, ale konkretnym i interesującym tekstem. Całość wzbogacają rysunki poglądowe omawianych konstrukcji, sposobu ich ustawiania na stanowiskach ogniowych, czy przykładowego składu w jakim się poruszały. Choć osobiście preferuję opracowania monograficzne, jako z przyczyn oczywistych bardziej wyczerpujące i mniej ogólnikowe, jednak trzeba przyznać, że Deutsche Eisenbahngeschütze prezentuje się interesująco pomimo dość szerokiej tematyki; obejmuje bowiem niemiecką artylerię kolejową kalibrów 15, 17, 20.3, 21, 24, 28, 30.5, 32, 34, 37 i 80cm. Już z tego wymienienia różnorodności kalibrów, a co za tym idzie konstrukcji, można się domyślić, iż niektóre typy dział zostały omówione naprawdę skrótowo i zobrazowane tylko jednym, a inne kilkoma zdjęciami. Z tego powodu publikacja nie jest marzeniem modelarza, choć może być cenna jako źródło uzupełniające, jako że fotki nie są zbyt „ograne” co jest wadą większości polskich wydawnictw. Dla zainteresowanych historią techniki zbrojeniowej i II Wojny Światowej jest to ciekawa pozycja oddająca ducha uzbrojenia tego typu. Do myślenia o sensie tych konstrukcji dają w szczególności informacje o składach osobowych jednostek przewidzianych do obsługi tego sprzętu. Oczywiście przeszkodą może być aspekt językowy – niewielu Polaków zna język swego zachodniego sąsiada. Właściwie to niewielu Polaków zna jakikolwiek język; nawet z ojczystym nie jest najlepiej. Z drugiej strony, w dobie internetu i komputerów, chcący zawsze jakoś sobie z tłumaczeniem poradzi.




Z dostępnością na rynku wtórnym, bo chyba tylko to wchodzi w rachubę, nie jest najlepiej, ale zdaje się, że jak już coś się pojawi, to ceny są przystępne, właśnie ze względu na język.

Gdybyście napotkali, warto poczytać. Do kupowania nie zachęcam, jeśli temat specjalnie Was nie rajcuje. No chyba, że cena wybitnie atrakcyjna będzie


Wasz Andrew

sobota, 27 lipca 2013

O złych Niemcach


Gdyby w Stanach Zjednoczonych wprowadzono system obozów śmierci tego rodzaju, jaki obserwowaliśmy w nazistowskich Niemczech, to w każdym amerykańskim mieście średniej wielkości można by znaleźć wystarczający personel dla tych obozów.


Efekt Lucyfera Philip Zimbardo

za The psychology of helping and altruism: Problems and puzzles. McGraw-Hill series in social psychology. Schroeder, David A.; Penner, Louis A.; Dovidio, John F.; Piliavin, Jane A.

Zakochany szczeniak

Okładka książki Maggie Cassidy 

Maggie Cassidy

Jack Kerouac

Tytuł oryginału: Maggie Cassidy
Tłumaczenie: Maciej Świerkocki
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 255







Jack Kerouac to pisarz równie znany, co kontrowersyjny. Pijak, wagabunda, niestrudzony, eksplorator kobiecych wagin. Uchodzi za jednego z najważniejszych przedstawicieli Beat Generation. Popularni beatnicy tworzyli nieformalny ruch literacko-kulturowy o zabarwieniu stricte awangardowym, który wychwalał różnorakie idee, na czele z silnym poczuciem indywidualizmu, niezależnością, poszukiwaniem samego siebie, pozostając w głębokiej opozycji do konsumpcyjnego stylu życia prowadzonego przez rzesze Amerykanów. Nie stroniący od wszelakich używek, wśród których prym wiodły narkotyki, alkohol oraz seks, beatnicy przejawiali głęboki opór oraz bunt wobec ustalonych wzorców i norm. Za najważniejsze pozycje, definiujące całą filozofię Beat Generaton uważa się Skowyt Allena Ginsberga, Nagi lunch Williama S. Burroughsa oraz W drodze Jacka Kerouaca. Z tego względu mogę pokusić się o stwierdzenie, że moja przygoda z beatnikami zaczęła się od zupełnie innej strony. Najpierw poznałem twórczość Henry’ego Millera, który wywarł spory wpływ na świeżo formujący się ruch, a całkiem niedawno przeczytałem Maggie Cassidy autorstwa Kerouaca.

Powieść została napisana w 1953 roku, jednak dopiero sześć lat później, na fali ogromnej popularności wydanej w 1957 roku W drodze, pozycja ukazała się na rynku księgarskim. Maggie Cassidy to opowieść o Jacku Duluozie, alter ego Jacka Kerouaca, który dopiero wkracza w dorosłość. To interesująca historia obrazująca przyszłego króla beatników jako całkiem zwykłego nastolatka, który nie pijał jeszcze alkoholu, a tym bardziej nie stosował mocniejszych używek, takich jak narkotyki. Maggie Cassidy to świat widziany oczami młodego człowieka, u którego postrzeganie rzeczywistości ogranicza się do rodzimego miasta z dobrze znanymi zakątkami, ulicami. Z tego względu, zamiast metafizycznych rozważań, prób osiągania wewnętrznej doskonałości, czy podróży w głąb siebie przy akompaniamencie dobrej literatury, otrzymujemy rozmyślania i dylematy związane z baseballem oraz lekką atletyką, zawiłe meandry młodzieńczych przyjaźni oraz pierwsze miłosne fascynacje, nieskażone jeszcze czysto fizycznym pożądaniem.

Chociaż pierwszoosobowy narrator książki to nastoletni Jack Duluoz, powieść jest w rzeczywistości powrotem do młodzieńczych lat autora, nurzaniem się we wspomnieniach. W końcu w momencie ukończenia dzieła w 1953 roku, Kerouac (rocznik 1922) miał już 31 lat na karku. Maggie Cassidy jest spojrzeniem w przeszłość, oglądaniem własnego dzieciństwa z perspektywy czasu. Czasu, który doświadcza, który uczy pokory, który zmienia płaszczyznę, na której postrzegamy poszczególne wydarzenia. Co prawda książki o świetlanej młodości, a więc o okresie, w którym niemal wszystko się udawało, a przynajmniej jakoś układało, tak, że suma wydarzeń, zawsze była dodatnia, oscylując bardziej wokół bieguna szczęścia niż smutku, są raczej domeną autorów zbliżających się do końca literackiej drogi życiowej, ale Kerouac w roli apologety czasów swego dojrzewania, również spisuje się całkiem nieźle.

Powieść, z zachowaniem pewnego dystansu i niewielkiej dozy nieufności wobec sporego interwału czasowego, który może zakłócać klarowność młodzieńczych wizji, pozwala poznać człowieka, z którego narodził się legendarny król beatników. W końcu Kerouac, ikona i mesjasz swoich czasów, nie wyskoczył jak diabeł z pudełka, a jego ideologia nie została zerwana z drzewa poznania, objawiając mu się w całej rozciągłości w ciągu jednego dnia. Stosunek wobec innych ludzi, podejście do otaczającego go świata, koncepcje, schematy myślowe, czy wreszcie idee, wszystko to kiełkuje w człowieku przez całe życie, a chyba najbardziej intensywnie w chwili, kiedy opuszczamy przytulne mury dzieciństwa i wyruszamy na niebezpieczne i pełne sztormów morze dorosłości. Jack Kerouac, chętnie odnoszący się w swoich powieściach do własnych życiowych doświadczeń, zabiera nas w sentymentalną podróż po rodzinnym Lowell w stanie Massachusetts.

Nastoletni Jack Dolouz to dusza towarzystwa, osoba chętnie otaczająca się gronem bliższych i dalszych znajomych. Ogromne role w życiu Jacka odgrywają przyjaciele, na których zawsze można liczyć, którzy służą wsparciem w każdej sytuacji, przed którymi nie istnieją żadne tajemnice. Nietrudno dostrzec analogię do dojrzałego Kerouaca, również posiadającego nierozłącznych kompanów, z którymi dzielił troski oraz radości codziennego życia. Zatem, podobnie jak legendarni już beatnicy, Allen Ginsberg, Neal Cassady i William S. Burroughs, kumple ze szkolnej ławy również doczekali się swoistego hołdu złożonego na kartach powieści. Dolouz wiele słów poświęca na przybliżenie sylwetek najbliższych mu osób, tak, że książka urasta niekiedy do swoistego albumu niezwykłych i oryginalnych postaci, którzy wypełniali wszechświat młodego Jacka.

A przyznać trzeba, że w dość krótkim, dotychczasowym życiu Dolouza zaczęły zachodzić ogromne zmiany. Egzystencja, wypełniona do tej pory namiętnie uprawianym sportem, wspólnymi eskapadami z kolegami oraz różnymi sympatiami, zostaje przewrócona do góry nogami, kiedy na horyzoncie pojawia się tytułowa Maggie Cassidy. Sylwestrowe przyjęcie, na który Jack wybiera się z całą hordą swoich kumpli staje się momentem przełomowym – życie młodego Dolouza zostaje podzielone na tę gorszą i mniej wartościową część przed poznaniem ukochanej oraz na ciągle trwającą chwilę, przepełnioną gorącym, miłosnym żarem. Jack wkracza w dorosłość przez szeroko otwarte drzwi miłości. To dzięki Maggie poznaje cały wachlarz pozostałych uczuć, tj. niepokoju, troski, zazdrości – stanowiących nierozłączne towarzyszki miłosnych uniesień.

Na szczęście książka nie jest wyłącznie niekończącym się ciągiem rozważań pt. kocha, nie kocha. Maggie Cassidy, pierwsza, prawdziwa miłość Jacka staje się równocześnie pretekstem do zaprezentowania rozległej panoramy młodości Dolouza. Rzecz, która zdecydowanie wysuwa się na pierwszy plan to znaczne zdolności oraz osiągnięcia sportowe. Nieco zamyślony i tajemniczy Jack Dolouz to znakomity biegacz, bardzo obiecujący atleta, dobry koszykarz oraz zapalony baseballista. Biorąc pod uwagę późniejszy, jakże awanturniczy tryb życia, aż dziw bierze regularność, z jaką Jack rozpoczynał kolejne treningi, stanowiące przecież wyciskającą hektolitry potu oraz wymagającą samodyscypliny pracę, od której nie robi się przerw. Powszechny w kulturze obraz Kerouaca – pijaka i narkomana wyraźnie koliduje ze zdrowym, sportowym trybem życia, prowadzonym w czasach młodości.

Tak jak wspomniałem, Maggie Cassidy to sentymentalna podróż Jacka Kerouaca, który zamienia się w gawędziarza i snuje historię swojej młodości. Akcja powieści jest jednak kapryśna niczym górski potok. Momentami płynie wartko i szybko, odkrywając przed nami kolejne sekrety z życia młodego Dolouza, by znienacka raptownie zwolnić i zatrzymać się na dłużej przy danym wspomnieniu. Z tego powodu fabuła, o ile w ogóle można użyć tego określenia, jest dosyć rwana – niekiedy można odnieść wrażenie, że książka jest napisana zdecydowania dla autora, a nie dla czytelnika. Oczywiście taki stan rzeczy jest po części zrozumiały i wytłumaczalny – w końcu każdy człowiek posiada inaczej skonstruowany aparat percepcyjny. W związku z tym zupełnie odmiennie oceniamy choćby wydarzenia, które zaszły w naszym życiu. To co dla nas wydawać się może mało znaczącym epizodem, niegodnym aż takiej ilości poświęconej uwagi, dla autora może stanowić jeden z kamieni milowych jego młodości. Mnie takich nieporozumień w trakcie lektury Maggie Cassidy zdarzyło się kilka, ale nie wpłynęło do szczególnie negatywnie na odbiór całej książki, którą przeczytałem ze sporym zainteresowaniem.

Największym rozczarowaniem jest za to klimat późnych lat trzydziestych, którego spodziewałem się odnaleźć w książce, a którego zdecydowanie mi zabrakło. Rodzinne miasto autora, Lowell zostało zredukowane do kilku budynków, klubów oraz jadłodajni. Natomiast sama atmosfera kojarzy mi się wyłącznie dosłownie, tj. z ciężkimi warunkami pogodowymi, panującymi w zimie, uniemożliwiającymi swobodną komunikację. W mojej opinii Lowell stanowi głównie dekorację, tło, na którym trzeba było osadzić akcję całej powieści. Malowanych słowem obrazów przeszłości jest wg mnie zdecydowanie za mało.

Reasumując krótko, król beatników, którego twórczość miałem okazję poznać po raz pierwszy, w swojej podróży do lat dziecięcych wypadł całkiem nieźle. Kerouac w interesujący sposób odsłania kolejne epizody swojego życia, oddając się wspomnieniom oraz refleksjom. Z kart powieści wyłania się wrażliwy młodzieniec, prowadzący całkiem spokojną egzystencję. Można odnieść wrażenie, że o mały włos, a Kerouac skończyłby jak większość porządnych chłopców z jego rocznika – przytulny dom, kochająca rodzina, stała praca – być może Jack nie umarłby tak młodo (w wieku 47 lat), ale w takich warunkach na pewno nie powstałyby najważniejsze dzieła króla beatników. Na końcu pojawia się sztandarowe pytanie w przypadku wszystkich powieści wydawanych niejako z odzysku – czy gdyby Kerouac nie napisał powieści W drodze, zapewniającej mu sławę i rozgłos, Maggie Cassidy dotarłaby kiedykolwiek do czytelnika, czy też do dzisiaj spoczywałaby w odmętach jakieś rozlatującej się i pleśniejącej szuflady? Ale na pytanie, czy książka zasłużyła na odkurzenie i wyciągnięcie z niebytu, najlepiej odpowiedzieć sobie samemu.

piątek, 26 lipca 2013

O indywidualności i przeciętności


Należy docenić znaczenie różnic indywidualnych, lecz w obliczu potężnych, powszechnie występujących sił sytuacyjnych różnice indywidualne kurczą się i ulegają spłaszczeniu. W takich przepadkach badacze reprezentujący nauki o zachowaniu potrafią przewidzieć, co zrobi większość, nie wiedząc nic o poszczególnych ludziach, którzy wchodzą w skład grupy, a tylko znając charakter kontekstu ich zachowania.




Efekt Lucyfera Philip Zimbardo

czwartek, 25 lipca 2013

Dziadzio i wnusio


Siedzi dziadek z wnuczkiem nad rzeczką. Patrzą, gadają, aż tu z nurtem płynie gówno.
- Dziadku, dziadku, skąd ta kupa się tu wzięła?
- Widzisz - odpowiada dziadek - dawno, dawno temu, za górami, za lasami, było piękne królestwo, w którym żył piękny młody król. Szukał on żony, aż pewnego dnia spotkał piękną, mądrą mieszczkę. Pobrali się i żyli długo i szczęśliwie...
- No, dobrze dziadku, ale skąd się wzięło to gówno?
- Nie wiem. Pewnie ktoś nasrał!

środa, 24 lipca 2013

W sex shopie



Jeśli masz skończone 18 lat, możesz czytać dalej na własną odpowiedzialność ;) 

Właściciel sex-shopu musiał wyjść na chwilę i zostawił za ladą młodego sprzedawcę. Po chwili wchodzi młoda biała dziewczyna i pyta:
- Ile kosztują wibratory ?
- 35 dolarów za białego i w promocji 35 dolców za czarnego.
- Hm - myśli dziewczyna - białych miałam już wielu, ale czarnego jeszcze nie...
- Poproszę czarnego.
Sprzedawca pakuje zakup do pudełka i wkłada do dyskretnej reklamówki, dziewczyna płaci i wychodzi.
 Po pewnym czasie wchodzi Murzynka i pyta:
- Po ile są wibratory?
- 35 dolców za czarnego i dziś w promocji tylko 35 dolarów za białego -mówi sprzedawca.
- Hm - myśli czarnoskóra dziewoja - czarnych miałam już wielu, ale białego jeszcze nie..
- Poproszę białego.
Sprzedawca pakuje zakup do pudełka i wkłada do dyskretnej reklamówki, dziewczyna płaci i wychodzi.
Mija jakiś czas i do sklepu wchodzi blondynka. Pyta:
- Po ile są u Pana wibratory?
- 35 dolarów; czarne i białe do wyboru.
- A ten w czarne i białe paski stojący w drugim rzędzie?
- Ten?... no... to jest bardzo specjalny model, na razie mamy jeden egzemplarz dla wymagających klientów... kosztuje 180 dolarów - odpowiada sprzedawca.
- Hm - myśli blondynka - białych i czarnych już zakosztowałam, ale takiego w paski to raczej nie spotkam...
- To ja poproszę! - mówi zdecydowanym głosem blondynka, płaci, zabiera jedyny egzemplarz i wychodzi.
Po chwili wraca właściciel i pyta:
- No i jak ci poszło?
- Wyśmienicie - odpowiada sprzedawca - sprzedałem po jednym białym i czarnym wibratorze po 35 dolców sztuka, a także pański termos za 180$ !!!

wtorek, 23 lipca 2013

O psychologii społecznej





Tym, co psychologia społeczna wniosła do rozumienia natury ludzkiej, jest odkrycie, że siły większe niż my sami determinują nasze życie psychiczne i nasze działania – główną z tych sił [jest] przemożny wpływ sytuacji społecznej.

Mahrzarin Banaji, Ordinary Prejudice, Psychological Science Agenda 8 (2001)

przytoczone w książce Efekt Lucyfera Philip Zimbardo

poniedziałek, 22 lipca 2013

O buntownikach i spolegliwych


Kiedy myśli się o długiej i ponurej historii ludzkości,
nasuwa się wniosek, że dużo więcej ohydnych zbrodni
popełniono w imię posłuszeństwa niż w imię buntu.

C.P.Snow, Either – Or (1961)

przytoczone w książce Efekt Lucyfera Philip Zimbardo

sobota, 20 lipca 2013

Leopold




Jan Coen Wijnstok

Leopold 28cm K5(E)

Armor Photogallery #12

Wydawnictwo: Model Centrum Progres, 2005


Jakiś czas temu pisałem o wydawnictwach zagranicznych, które przybliżają miłośnikom historii wiedzę o sprzęcie militarnym używanym w przeszłości. Było o kilku zeszytach znanej serii wydawniczej IN ACTION, było o jednym z serii The Military Book Club i o dwóch (ale dotyczących jednej konstrukcji) ze świetnej serii Танк на поле боя. Aby nie podpaść pod przysłowie o tych, co cudze chwalą, a swego nie znają, dziś polska produkcja, czyli rewelacyjna wręcz publikacja Model Centrum Progres, której autorem jest Jan Coen Wijnstok. Autor jak widać importowany. Szkoda, że nasi rodzimi nie mają ręki do monografii tego typu. Niektórym może przeszkadzać, iż wydanie jest po angielsku, ale skoro jest to łacina naszych czasów, więc nie ma co narzekać; każdy powinien dać sobie radę.

Numer 12 serii Armor Photogallery, bo taką nazwę nosi cykl wydawniczy, jest poświęcony niezwykle udanej konstrukcji, jakim było niemieckie działo kolejowe K5 (28 cm Kanone 5 (Eisenbahn)) wyprodukowane w zakładach Kruppa i używane w trakcie II wojny światowej. Właściwie publikację, która składa się z 58 stron wypełnionych tekstem, 224 kolorowymi i 31 czarno-białymi zdjęciami, można podzielić na dwie części. Pierwsza zawiera fotki Leopolda zachowanego w United States Army Ordnance Museum ( Muzeum Uzbrojenia Armii Amerykańskiej) w Aberdeen Proving Ground (w Hrabstwie Harford w stanie Maryland) poczynając od widoczków ogólnych, aż po najbardziej szczegółowe, łącznie z detalami podwozia.



Rzecz bezcenna dla modelarzy, ale interesująca również dla wszystkich innych czytelników, zwłaszcza zainteresowanych techniką, wojskowością i historią. Nie wyobrażam sobie poznawania dziejów epoki bez znajomości ówczesnych realiów materialnych. Nie ma sensu debatować o Wojnie Stuletniej z kimś, kto kuszy od łuku nie odróżnia. Druga część jest jeszcze bardziej historyczna, gdyż pokazuje świetnie dobrane zdjęcia dokumentalne z czasów służby tych dział. 







Dodatkowym bonusem jest wkładka z planikami w skali 1:35 i 1:72. O ile wiadomości zawartych w tym numerze od biedy można się doszukać w sieci czy innych źródłach, o tyle zawartość graficzna Leopolda jest bezkonkurencyjna. Szkoda tylko, że z dostępnością wydania na naszym rynku nie jest najlepiej, ale ratunkiem jest na szczęście internet.

 




Powtórzę się, ale oceniam tę publikację bardzo wysoko w swej klasie. Mam tylko nadzieję, że z czasem dojdziemy do momentu, gdy takie perełki będą dziełem w całości polskim, od autora, przez wydanie, po dystrybucję, a ta ostatnia nie będzie chwilową kometą przelatującą przez rynek i pozostawiającą tylko wspomnienia, ale zapewni wzorem zachodnich sieci sprzedaży ciągłą dostępność. Tego sobie i Wam życzę



Wasz Andrew

Całuj, całuj

Okładka książki Malowany pocałunek 

Malowany pocałunek

Elizabeth Hickey

Tytuł oryginału: The Painted Kiss
Tłumaczenie: Ewa Gorządek
Wydawnictwo: Świat Książki
Liczba stron: 304
 
 
 
 
 
Pocałunek, obraz zdobiący okładkę książki Malowany pocałunek to jedno z najpopularniejszych dzieł austriackiego artysty Gustava Klimta. Postać klęczącej kobiety, która z przymkniętymi oczami nerwowo obejmuje składającego pocałunek na jej policzku mężczyznę, widnieje na niejednym przedmiocie powszechnego użytku. Pracując w dawnym Klubie Międzynarodowej Prasy i Książki, czyli aktualnym Empiku, natknąłem się na całą serię zeszytów, utrzymanych w artystycznej konwencji, okraszonych kopią Pocałunku właśnie. Jednak dopiero niedawno, za sprawą Elizabeth Hickey, amerykańskiej autorki i historyczki z wykształcenia, dowiedziałem się nieco więcej na temat samego Klimty.

Gustav Klimt, żyjący na przełomie XIX i XX wieku twórca, uważany jest za najznamienitszego przedstawiciela secesji oraz przywódcę wiedeńskiego modernizmu. Klimt wywodził się z rodziny o artystycznym zacięciu – ojciec był złotnikiem-grawerem, sztuką zajmowali się również jego bracia Ernst oraz Georg. Młody Gustav otrzymał solidne, akademickie wykształcenie w Wiedeńskiej Szkole Rzemiosł Artystycznych, które pozwoliło mu dostawać zlecenia na różnorakie prace dekoracyjne publicznych budynków. Klimt wyrobił sobie bardzo specyficzny, indywidualny, nie zawsze podobający się klientom styl, jednak dopiero w wieku 35 lat Gustav oficjalnie odrzucił kanony sztuki akademickiej i razem z innymi artystami założył Stowarzyszenie Artystów Austriackich – sławetną Secesję, z którą był związany do 1905. Jak każdy wielki twórca, nie mieszczący się w ciasnych horyzontach myślowych ludzi ze swojej epoki, Klimt płodził dzieła wykraczające poza proste schematy akademickich koncepcji, które do dzisiaj cieszą się ogromną popularnością.

Wydaje się, że w tym momencie należy uprzedzić potencjalnego czytelnika, że wielu z przytoczonych faktów, nie dowiemy się na podstawie lektury książki Malowany pocałunek. Bowiem książka w żadnym wypadku nie jest biografią Gustava Klimty. Powieść jest historią skomplikowanego związku pomiędzy artystą a Emilie Louise Flöge, austriacką projektantką mody i businesswoman w pełnym tego słowa znaczeniu, która uważana jest za życiową towarzyszkę Klimty. Ponadto Malowany pocałunek to powieść historyczna, która nie zawsze bazuje na prawdziwych wydarzeniach, o czym wspomina sama autorka – w posłowiu przyznaje ona, że niektóre postacie, nie wnoszące nic interesującego do fabuły zostały pominięte (nie zatem mowy o Georgu Klimcie, czy bracie Emilie), a część znanych faktów została zmodyfikowana, tak by lepiej odpowiadały one kreowanemu przez autorkę portretowi psychologicznemu Emilie. Pani Flöge to do dzisiaj postać dosyć tajemnicza, jej biografia nie jest dokładnie znana i wszystkie te luki, białe plamy występuje w życiu Emilie, Elizabeth Hickey próbowała zapełnić własną wyobraźnią. W rezultacie otrzymaliśmy dziełko, które zdaje się być przejawem fascynacji osobą Emilie Louise Flöge, w którym niestety prym wiedzie często domysł i fantazja.

Postać Gustava Klimty poznajemy z perspektywy Emilie Flöge, która jest pierwszoosobową narratorką powieści. Historia rozpoczyna się, gdy Emilie, najmłodsza spośród trzech siostrzyczek Flöge, jest jeszcze dojrzewającą dziewczynką. Rodzice ufni w talent swojej latorośli posyłają ją na lekcje rysunku do uznanego już malarza, znajomego ojca, Gustava Klimta. Młoda Emilie już od pierwszego spotkania z Gustavem, który gościł u państwa Flöge w celu sportretowania dziewczynek, odczuwa niewytłumaczalny pociąg oraz ciekawość wobec dość tajemniczego jegomościa. Gustav, brodaty, niedbale ubrany mężczyzna odznacza się bardzo nieszablonowym sposobem myślenia, ponadto potrafi słuchać z uwagą oraz powagą słów nastoletniej uczennicy, na której natychmiast wywiera spore wrażenie. Z biegiem czasu Emilie odwiedza Klimta nie tylko podczas lekcji rysunku, a ich relacja uczeń-mistrz zaczyna zmierzać w zdecydowanie innym kierunku niż zaplanowali rodzice (w rzeczywistości Gustav oraz Emilie poznali się znacznie później niż ma to miejsce w powieści, podczas ślubu Helene Flöge, siostry Emilie oraz Ernsta Klimta, brata Gustava).

Gustav Klimt był typowym kobieciarzem. Niektórzy biografowie wspominają nawet o dość imponującej liczbie 14 nieślubnych dzieci. Klimt często sypiał ze swoimi modelkami, które portretował w różnych, niezwykle przesyconych erotyzmem pozach. Co ciekawe, artysta nie ograniczał się wyłącznie do współpracy z młodymi przedstawicielkami płci pięknej. Klimt malował również kobiety ciężarne, których uroda nierzadko zdołała już wyblaknąć z uwagi na trudy prowadzonej na skraju ubóstwa egzystencji. Powieściowy Klimta nie jest zatem do cna zepsutym rozpustnikiem – potrafi on czuć chociaż odrobinę odpowiedzialności za swoje seksualne ekscesy. Z tego względu daje on pracę ciężarnym modelkom, które w stanie błogosławionym nie mogłyby liczyć na zarobek u innych artystów. Niby to niewiele, ale zawsze więcej niż porzucenie i zostawienie delikwentki na pastwę mało litościwego losu.

Elizabeth Hickey starała się odmalować niełatwe relacje, jakie łączyły Klimtę z Emilie Flöge. Autorka opisuje najgłośniejsze romanse malarza, przybliża postacie najsłynniejszych kochanek, Adeli Bloch-Bauer oraz Almy Schindler, ale wyraźnie zaznacza, że za każdym razem Klimt niczym pies z podkulonym ogonem wracał do Emilie, którą traktował jako powierniczkę, przyjaciela, pełnowartościowego oraz równorzędnego partnera w dyskusji. Wydaje się, że Hickey próbuje tłumaczyć Klimtę, że ten celowo nie związał się z Emilie Flöge, będąc świadom własnych słabostek, wad i niedoskonałości, nie chcąc krzywdzić najbliższej mu osoby. Z kolei panna Flöge wyłaniająca się z kart powieści jawi się jako osoba niezbyt pewna własnej atrakcyjności, dosyć słaba, która potrafi jedynie biernie oczekiwać na powrót najdroższego mężczyzny, któremu potrafi niemal wszystko wybaczyć. Ta bezwolność i apatyczność Emilie, wyraźnie koliduje z jej samodzielnością i niezależnością, przejawiającą się w prowadzeniu do spółki z siostrami domu mody. Emilie Flöge, projektantka i wizjonerka, śmiało tworzy kreacje, które nijak mają się do tradycyjnych kanonów. Na pozór jest to zatem feministka pełną gębą – niezależna finansowo, posiadająca własny biznes, żyjąca w wolnym związku kobieta o niezłomnej woli i własnym zdaniu. Przyznam, że książka wzbudziła we mnie spore zainteresowanie, jak naprawdę układały się stosunki pomiędzy Klimtem a panną Flöge. Szkoda, że Elizabeth Hickey postawiła na własną wyobraźnię, a nie wnikliwsze zbadanie problemu.

Zbyt duża dawka fikcji oraz modyfikacje faktów to nie jedyne zarzuty, które można skierować pod adresem autorki. Elizabeth Hickey, z wykształcenia historyk, zaskakująco mało uwagi poświęca Wiedniowi, który szczególnie na przełomie XIX oraz XX wieku wydaje się być bardzo wdzięcznym tematem. Nie ma co liczyć na wskrzeszenie atmosfery artystycznej bohemy, czy żywe i plastyczne opisy zaułków tego wyjątkowego miasta. Sam klimat epoki, przełom wieków, który charakteryzował się przecież ogromnymi nadziejami oraz oczekiwaniami, również jest ledwie odczuwalny.

Reasumując krótko, Malowany pocałunek nie jest pozycją wybitną. To z pewnością książka aspirująca do miana ciekawego dzieła o niebanalnym artyście, która jednak w znacznym stopniu z tymi oczekiwaniami się rozmija. Postacie, która autorka postanowiła wpleść w snutą przez siebie opowieść odmalowane zostały całkiem starannie, ale efekt zdecydowanie psują rażące sztucznością oraz nienaturalnością dialogi. Ponadto akcja powieści toczy się dosyć leniwie i momentami książka po prostu wieje nudą. Przyznając szczerze, nie rozumiem również tendencji autorki do częstego ingerowania w biografie Klimta oraz Emilie Flöge. Wyszło tak, jakby Elizabeth Hickey próbowała stworzyć alternatywną historię tych obojga, a to chyba nie było jej pierwotnym zamiarem. W rezultacie działania pisarski przypominają mi postępowanie producentów tych wszystkich zeszytów, kubków, filiżanek z dziełami Klimty, które najczęściej niewiele wspólnego mają z artystycznym zacięciem, a mają po prostu zagwarantować sprzedaż towaru na przyzwoitym poziomie.

piątek, 19 lipca 2013

Umrzeć jak ostatni debil


Chyba prawie każdy słyszał o Nagrodzie Darwina. Najkrócej mówiąc, jest to wyróżnienie przyznawane tym, którzy okaleczyli się w sposób uniemożliwiający posiadania potomstwa lub rozstali się z tym światem w sposób szczególnie idiotyczny z powodu swej niezwyczajnej tępoty. Nagroda nosi imię Darwina, gdyż taka śmierć lub kalectwo uniemożliwia tym wyjątkowym debilom przekazanie swych genów następcom, czyli oczyszcza pulę genową ludzkości, co pośrednio, zgodnie z teorią ewolucji, zwiększa szanse ludzkości na dalsze trwanie.

Kiedy czytamy listę osiągnięć, które zostały uhonorowane tą nagrodą, mamy wrażenie, iż sami znamy przypadki o wiele głupszych sposobów rozstania się z tym światem, jak choćby wyczyny naszych pijanych kierowców. Dziś jednak Polska ma szansę na mocne wejście i zgarnięcie pierwszego miejsca, tym bardziej, że jednocześnie w kategorii indywidualnej i, co dużo rzadsze, gdyż ciężko zebrać dwóch prawdziwych debili do pary, drużynowej.

Jak podają media w miejscowości Seelow w Niemczech, około 20 kilometrów do polskiej granicy, zginęło dwoje Polaków. Kobieta i mężczyzna, którym nie chciało się na piechotę wracać do kraju, położyli się na drodze, by zatrzymać "na stopa" jadący samochód. Kierowca ich nie zauważył i przejechał po nich busem. Genialni autostopowicze zginęli na miejscu.

Każdy naród ma swoje przypadki godne Nagrody Darwina. Niewiele może się jednak pochwalić zbiorówkami, gdy dwie osoby zgodnie postanawiają ubiegać się o to wyróżnienie. Jeszcze mniej odstawia takie występy za granicą, gdzie, jak łatwo się domyślić, stanie się to wizytówką całego narodu. O wielu nacjach krążą po świecie stereotypy i kąśliwe dowcipy. Inna spraw, że nie o wszystkich, co też jest ciekawym tematem, na kiedy indziej jednak. Ci kradną, tamci piją, i tak dalej. Czy nie mają racji ci wszyscy, którzy mają o Polakach takie zdanie, jakie mają, a któremu oficjalne polskie media usilnie starają się zaprzeczać?

Jest oczywiste, że obiegowe pejoratywne opinie o narodach czy innych grupach ludzi zawsze są krzywdzące. Zbiorowości ludzkie nie składają się z klonów. Jednak, z drugiej strony, stereotypy przekazują ostrzeżenia. Są wizytówką mówiącą: - może nie wszyscy z nich kradną czy piją, ale chyba statystycznie robią to częściej niż inni, więc lepiej z nimi uważać. Na pewno nasi autostopowicze dopisali na polskich wizytówkach mocny akcent. Nie zgłaszam tego przypadku na stronie Nagrody Darwina, i mam nadzieję, iż nikt nie zgłosi, ale obawiam się, że i bez tego w Niemczech i Europie wizerunek Polaka otrzymał nowy element. W końcu, co raz weszło do netu, nigdy w nim nie ginie. Może nie zawsze jest to zdanie prawdziwe, ale w przypadku głupot sprawdza się idealnie, więc...

czwartek, 18 lipca 2013

O małych ustępstwach


Motywy i potrzeby, które zwykle służą nam dobrze, mogą prowadzić nas na manowce, kiedy wzbudzają je, wzmacniają je lub manipulują nimi czynniki zewnętrzne, z których siły nie zdajemy sobie sprawy. To właśnie dlatego zło jest tak wszechobecne. Jego pokusy to po prostu małe przeoczenie, niewielkie zboczenie z drogi życia, plamka na naszym bocznym lusterku, prowadząca do katastrofy.


Efekt Lucyfera Philip Zimbardo

środa, 17 lipca 2013

O Wewnętrznym Kręgu

Pomnik C.S. Lewisa zaglądającego do szafy i zatytułowany "Poszukiwacz" autorstwa Rossa Wilsona znajdujący się w Belfaście. Foto: "klndonnelly". Ten plik udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 2.0.

Jestem przekonany, że u wszystkich ludzi w pewnych okresach życia, a w życiu wielu ludzi we wszystkich okresach między niemowlęctwem a późną starością, jednym z najbardziej dominujących elementów jest pragnienie, żeby być wewnątrz lokalnego Kręgu, i strach, że pozostanie się na zewnątrz… Ze wszystkich pasji, ta namiętność do Wewnętrznego Kręgu najskuteczniej skłania człowieka, który nie jest jeszcze bardzo złym człowiekiem, do robienia bardzo złych rzeczy 

C.S. Lewis, The Inner Ring (1944)
 Efekt Lucyfera Philip Zimbardo

wtorek, 16 lipca 2013

Lemański kontra Hoser

czyli o poziomie polskiego dziennikarstwa

 

Abp Henryk Hoser w Arcueil pod Paryżem, 2009. Foto: Janusz Halczewski. Ten plik udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0.

Od dłuższego już czasu media mielą historię konfliktu pomiędzy księdzem Wojciechem Lemańskim, proboszczem z Jasienicy pod Tłuszczem, a jego przełożonym, czyli arcybiskupem warszawsko-praskim Henrykiem Hoserem. W ostatnich dniach nie ma wydania gazety, wiadomości telewizyjnych czy pierwszej strony głównych serwisów internetowych bez nagłówków krzyczących na ten temat, jakby to była co najmniej wojna. Ba, nawet wojny, w których giną nasi żołnierze, nawet katastrofy, z wyjątkiem może brzozowej, nie mają takiego wzięcia. Nie chcę się jednak odnosić do przyczyn takiego stanu rzeczy, gdyż to temat na dłuższe, albo wręcz bardzo długie rozważania. Podobnie jak to, dlaczego Kościół wytacza taką artylerię przeciwko proboszczowi, którego główną winą jest niepokorność. Gdyby równie stanowczo, z podobnym rozmachem i nagłośnieniem, traktowano pedofilię we własnych szeregach, korupcję, przepych, bezduszność i pogoń za mamoną oraz inne patologie, pewnie notowania Kościoła znacząco by wzrosły i zamiast fasadowej powszechnej wiary stworzyły mocny, pozytywny ruch społeczny. Nie o tym jednak, jak wspomniałem, chcę napisać, a o dziennikarzach.

Sprawa Lemańskiego jak w soczewce ukazuje poziom polskiego dziennikarstwa, a raczej jego brak. W dobrze funkcjonujących demokracjach jednym z gwarantów wolności obywatelskich jest czwarta władza. Nie, nie Kościół. Dziennikarze. By tak jednak było, muszą być dociekliwi, niespolegliwi i oryginalni. U nas tymczasem świetnie funkcjonuje zasada kopiuj – wklej będąca kwintesencją naszego systemu edukacji. To, co napisze pierwszy, jest bezkrytycznie powielane przez następnych. A pierwszy zwykle pisze to, "co trzeba".

Od prawie dwóch miesięcy wszystkie media, od „postkomunistycznych” po prawicowe i kościelne, powtarzają zgodnie zwrot o odejściu Lemańskiego na emeryturę. Najpierw mówiono o tym w kontekście możliwości, teraz prawie pewności, ale zawsze mówi się o emeryturze. I nikt nie zapyta, nikt nie wyjaśni, o co chodzi z tą emeryturą. Jak w wieku 52 lat można odejść na emeryturę nie będąc mundurowym czy górnikiem? Nikt krytycznie nie spojrzy na materiały poprzedników, tylko kopiuj – wklej, jak w szkole ze ściągi do testu, jak z internetu do wypracowania. Dla mnie ta emerytura Lemańskiego to sprawa sama w sobie bez znaczenia w świetle prawdziwych problemów społecznych, w tym Kościoła; zwykły temat - sensacja dla zajęcia plebsu. Ci jednak, którzy uznają go za na tyle ważny, by umieszczać na pierwszych stronach wciąż nowe o nim newsy, powinni mu chyba trochę czasu i wysiłku poświęcić. Chyba, że myślenie jest już ponad siły stanu dziennikarskiego. Wczoraj przejrzałem sporo materiałów na temat tej „emerytury” i żadnego wyjaśnienia nie znalazłem. Ba – w źródłach niezwiązanych z aferą Lemańskiego, ale sygnowanych przez Kościół, wyszukałem informację, że poza emeryturą płaconą przez państwo, czyli taką, na którą ksiądz raczej nie powinien mieć widoków w wieku lat 52, może mieć też „emeryturę” ze środków Kościoła, ale zgodnie z Prawem Kanonicznym przysługuje ona od… lat 75! Owszem, na prośbę księdza jego biskup może ten wiek wyjątkowo obniżyć, ale to tylko na prośbę zainteresowanego, a Lemański nie tylko nie prosił, lecz się wręcz sprzeciwiał. Czyli dalej nic nie wiadomo. Ot i cały komentarz do rzetelności naszych elit dziennikarskich. Wybaczcie, że tematu tej konkretnej emerytury zgłębiać nie będę. Dla mnie to temat w sam raz do Gościa Niedzielnego albo do brukowca. Zajmowanie się takimi sprawami w czasie, gdy odłogiem leżą prawdziwe problemy; jak postępujące rozwarstwienie społeczne, pedofilia w Kościele, korupcja władzy czy inne patologie, nie świadczy dobrze o nikim. Ani o dziennikarzach, ani o odbiorcach ich twórczości, czyli narodzie czy jak kto tam woli – społeczeństwie.

Wasz Andrew

poniedziałek, 15 lipca 2013

O SEW (SPE)


Można dojść do wniosku, że w tym niewielkim eksperymencie jest coś takiego, co ma trwałą wartość nie tylko dla specjalistów w zakresie nauk społecznych, lecz także, w jeszcze większym stopniu, dla ogółu społeczeństwa. Obecnie jestem przekonany, że czymś szczególnym jest dramatyczna transformacja natury ludzkiej, nie za pomocą tajemniczych substancji chemicznych dr Jekylla, które przemieniły go w złego Mr Hyde’a, lecz pod wpływem siły sytuacji społecznych i systemów, które jest stwarzają i podtrzymują.

 Efekt Lucyfera Philip Zimbardo

Wymazane historie

Okładka książki Gumy 

Gumy

Alain Robbe-Grillet


Tytuł oryginału: Les Gommes
Tłumaczenie: Leszek Kossobudzki
Wydawnictwo: Czytelnik
Liczba stron: 271
 
 
 
Pisząc o nowej powieści (z francuskiego nouveau roman), zwanej też powieścią obiektywną, powieścią fenomenologiczną lub antywpowieścią, nie sposób jest nie wymienić nazwiska Alaina Robbe-Grilleta. Podobnie, wspominając o tym francuskim artyście, niemożliwe jest uniknięcie nawiązania do nouveau roman. Obie rzeczy – człowiek i idea – wzajemnie się przeplatają i są ze sobą nierozerwalnie powiązane. Antypowieść, o której założeniach wspominałem szerzej przy okazji omawiania sztandarowego utworu tego nurtu, Żaluzji, charakteryzuje się silną koncentracją na opisie przedmiotów, rozmyciu wątków fabularnych. Świat przedstawiony budowany przez narratora, pozbawiony jest jakichkolwiek elementów filozoficznych, czy osądów moralnych. Zdarzenia są często odtwarzane z mechaniczną precyzją, przypominającą oko kamery, dlatego, przynajmniej pozornie, posiadają one znamiona obiektywizmu. W toku dalszej lektury łatwo się jednak przekonać, że już sam wybór przedstawianych faktów, sposób ich suchej i beznamiętnej prezentacji jest, bo przecież być musi, subiektywny. Prezentując dane wydarzenia, odtwarzając wybraną historię w ten a nie inny sposób, narzuca się schemat myślowy, zgodnie z którym najprościej jest odczytać przyswajane dane. W przypadku Żaluzji, mamy ponadto do czynienia z niemiłosiernym szatkowaniem fabuły, mieszaniem jej, przywoływaniem jej fragmentów w przypadkowej kolejności. Innym popularnym zabiegiem jest wykorzystanie rozwiązań literackich, znanych powszechnie z romansów, czy kryminałów, tak jak ma to miejsce w innej powieści Robbe-Grilleta, Gumy.

Gumy, to na pierwszy rzut oka klasyczna proza detektywistyczna. Agent specjalny Wallas zostaje wysłany do niewielkiej, portowej mieściny, aby rozwikłać zagadkę śmierci miejscowego notabla, Daniela Duponta, który prawdopodobnie jest kolejną ofiarą anarchistycznej organizacji, eliminującej persony ważne dla życia ekonomicznego oraz gospodarczego kraju. W toku całej powieści nie dowiemy się, czym dokładnie kieruje się ugrupowanie, jego ideologia cały czas owiana jest mgłą tajemnicy. Można zatem odnieść wrażenie, że anarchiści są jedynie kolejnym elementem dekoracji, to trupa aktorska, która ma do odegrania swoje role, by następnie zniknąć i odejść w niebyt.

Domniemane morderstwo zostało popełnione o godzinie 7.30 wieczorem. Wallas rozpoczyna śledztwo rano i trwa ono cały dzień, aż do godziny 7.30. Akcja powieści rozgrywa się zatem w przeciągu jednej doby – zamknięcie fabuły następuje w momencie, gdy zegarek Wallasa, który zaciął się i stanął na 7.30, rusza dokładnie 24 godziny później. Całość przypomina zatem koło – zamknięty cykl, który powtarza się w nieskończoność.

Sprawa, która przypadła w udziale Wallasowi nie należy do najłatwiejszych. Początkowo dochodzenie prowadził miejscowy komendant policji, który na wyraźne polecenie władz, zaprzestał wszelkich działań i oddał się do dyspozycji Wallasa. Trudno jednak mówić o jakiejkolwiek pomocy, szczególnie w przypadku, gdy na miejscu zbrodni nie zastano ciała – wg zeznań doktora, ranny Dupont zdołał wezwać pomoc i zmarł dopiero w szpitalu, na skutek odniesionej rany postrzałowej. Śledztwo ma zatem charakter stricte poszlakowy. Niby jest trup, chociaż ciało widział jedynie lekarz, prywatnie znajomy Duponta. Jest również motyw – Dupont, na co dzień profesor ekonomii, uznany specjalista, którego śmierć w pewnym stopniu zdestabilizowałaby gospodarkę kraju, idealnie wpasowuje się w profil osobowości, mordowanych uprzednio przez anarchistów. Jest również i zabójca – widać dość nieostrożny i trochę niedoświadczony – na miejscu zbrodni pozostały odciski palców oraz wyraźne ślady cudzej obecności. Dlaczego zatem dochodzenie jest takie trudne i mozolne?

Agent Wallas był już w mieście, do której teraz wezwały go sprawy zawodowe. Jako dziecko odwiedził je z matką, jednak wspomnienia z podróży są bardzo mgliste i niewyraźne. Wallas, miłośnik spacerów, większość wizyt, niezbędnych w toku prowadzonego śledztwa, odbywa na piechotę. Ale miasto wydaje się mało przyjazne i bardzo niechętnie odkrywa swoje tajemnice. Ulice, budynki, skrzyżowania – wszystko jest do siebie bardzo podobne, zlewa się tak, że Wallas bez przerwy błąka się i co rusz gubi drogę. Od czasu do czasu, ale bardzo niechętnie, Wallas, który nie chce ujawniać ani swojej tożsamości ani misji, jaka przywiodła go do miasta, pyta o wskazówki miejscowej ludności. Wyjaśnienia jak dotrzeć do poszczególnych budynków, instytucji, czy osób okazują się najczęściej bezużyteczne, tak, że agent ciągle miota się bezsilnie po obcym mieście, które z biegiem czasu zaczyna przypominać skomplikowany labirynt, chciwie wysysający siły i energię z uwięzionej w nim ofiary. Wallas coraz bardziej przypomina elektron – pozornie wolny i swobodny, ale krążący po z góry ustalonym orbitalu, którego absolutnie nie jest w stanie opuścić.

Zapętlone miasto ze swoimi bliźniaczo podobnymi ulicami nie jest jedyną zmorą Wallasa. W miarę postępowania dochodzenia, poprzez zeznania kolejnych przesłuchiwanych, okazuje się, że agent specjalny jest zaskakująco podobny do sprawcy przestępstwa. Tożsamość coraz bardziej znużonego Wallasa zaczyna się powoli rozpływać, tak, że staje się ona bezkształtną masą, gotową przyjąć dowolną formę. Osobowość Wallasa zostaje zdominowana przez obezwładniającą siłę miasta, która wzmaga u agenta bierność oraz apatię. Śledztwo zaczyna toczyć się coraz wolniej, kolejne kroki zdają się nie przynosić oczekiwanych rezultatów. Wallas zaczyna marnować czas na mało istotne szczegóły, których rozwikłanie nie może zbliżyć go do rozwiązania zagadki. Ciąg przyczynowo skutkowy przypomina ten znany z gombrowiczowskiego Kosmosu. Niby poszczególne wydarzenia, które sprawiają wrażenia ważnych dla prowadzonego śledztwa, splatają się ze sobą wzajemnie, pozostając w pewnych koneksjach, jednak zebrane do kupy, nie tworzą niczego poza chaotyczną i bezładną mieszaniną, której sens pozostaje nieuchwytny. Zatem prowadzący śledztwo musi wziąć sprawy w swoje ręce i uzupełnić schemat, w którym ciągle widnieje poważna luka.

Narrator prowadzi z czytelnikiem swoistą grę. Śledztwo, które z biegiem czasu zdaje się mieć coraz mniejszy sens, bezładne i niezorganizowane przeplatane jest z geometrycznym ładem i porządkiem, jaki objawia się w słynnych opisach francuskiego pisarza. Szczegółowy rozkład pokoju Duponta, precyzyjny opis krzeseł rozstawionych w kawiarni jest konfrontowany z coraz bardziej nielogicznym postępowaniem czynnika ludzkiego, który reprezentuje agent specjalny Wallas.

Krótko reasumując, przyznam szczerze, że Gumy w pełni zaspokoiły moje oczekiwania, które zostały bardzo mocno rozbudzone po lekturze Żaluzji. Gumy to druga książka w dorobku francuskiego artysty i widać, że styl nouveau roman nie rozkwitł w niej jeszcze w pełnej krasie. Akcja powieści rozprowadzona jest dość płynnie, tak, że czytelnikowi stosunkowo łatwo jest za nią podążać, chociaż momentami pojawiają się fragmenty, które stanowią domniemany przebieg wydarzeń. Zabiegi znane z Żaluzji, a więc odtwarzania tych samych wydarzeń z różnych perspektyw, bardzo swobodne dysponowanie czasem akcji, są stosowane w Gumach w zdecydowanie mniejszym stopniu. Mimo wszystko, książka pozostaje lekturą absorbującą sporo czytelniczej uwagi, tak, że należy się przy niej dość mocno skoncentrować. Robbe-Grillet chętnie bawi się z czytelnikiem, puszczając do niego oko czy to poprzez nawiązania do klasyki kryminalnego gatunku, odwołania do mitów, czy słowne zabawy, której najlepszym przykładem jest sam tytuł – bohater Gum, agent Wallas, przy okazji prowadzonego śledztwa, z niewyjaśnionych w powieści przyczyn, szuka w mijanych sklepach papierniczych profesjonalnej gumki do mazania.