Strony
▼
poniedziałek, 31 grudnia 2012
Szczęśliwego Nowego Roku!
W Nowym 2013 Roku życzę Wam wszystkim, tego co i sobie, by Bóg dam nam cierpliwość, byśmy się pogodzili z tym, czego zmienić nie jesteśmy w stanie, by dał nam siłę, byśmy zmieniali to, co zmienić możemy i by dał nam mądrość, abyśmy odróżniali jedno od drugiego. A poza tym zdrowia i miłości życzę...
niedziela, 30 grudnia 2012
Zasady walki
"To żaden pieprzony pokaz Bruce'a Lee, chłopcy. Jeśli jakiś sukinsyn będzie na tyle głupi, żeby stanąć w sportowej pozycji gotowości, zastrzelcie go albo rąbnijcie łopatą w łeb."
Jan Guillou Wróg wroga
sobota, 29 grudnia 2012
Dobro i zło
"Dobro i zło muszą istnieć obok siebie, a człowiek musi dokonywać wyboru."
Mahatma Gandhi
motto powieści Ivo Vuco Synonim zła
piątek, 28 grudnia 2012
W dwóch światach
Piękny umysł (2001)
(oryg. A Beautiful Mind)
reżyseria: Ron Howard
scenariusz: Akiva Goldsman
pełna „lista płac”
Tytuł Piękny umysł obił mi się o uszy już wielokrotnie, zapewne podobnie jak wielu z Was, których jak i mnie, kinomanami trudno określić. Kiedy więc kilka dni temu można było obejrzeć ten film w telewizji, skorzystałem z okazji, choć absolutnie nie wiedziałem czego się spodziewać. Byłem jak tabula rasa, na której miały się zapisać wrażenia z seansu nieskażone cudzymi opiniami i sądami autorytetów.
Piękny umysł jest biograficzną opowieścią, nie do końca co prawda zbieżną w szczegółach z autentyczną historią i książką pióra Sylvii Nasar pod tym samym tytułem z 1998 roku, na której podstawie powstał, ale to nie ma w tym akurat przypadku większego znaczenia. Główną postacią, której życie poznajemy, jest John Forbes Nash Jr (Russell Crowe). Śledzimy jego drogę do Nagrody Nobla, perypetie jego miłości do jednej ze studentek (Alicia Larde – w tej roli Jennifer Connelly) i walkę z postępującą schizofrenią paranoidalną, która sprawia, iż żyjąc w naszym świecie, genialny matematyk żyje jednocześnie w innym, dla nas niewidocznym, przenikającym się z tym realnym i zaludniającym nasz świat postaciami, które widzi tylko John.
Bardzo się cieszę, że przed obejrzeniem filmu nie czytałem żadnej o nim opinii. Dzięki temu mogłem w pełni cieszyć się seansem, nie wiedząc jak się skończą poszczególne wątki historii ani w którym momencie nastąpią punkty zwrotne. Krytycy filmowi, za co ich zdecydowanie potępiam, znacznie częściej niż ich literaccy koledzy, przedstawiają całość fabuły, posuwając się nawet do zdradzania kluczowych momentów i zakończenia. Odbierają widzom to, co ich samych często bawiło i co nierzadko jest jednym z atutów filmu. A Piękny umysł, mimo iż w dużej mierze biograficzny, gwarantuje nam i napięcie, i zainteresowanie tym, co wyniknie za chwilę ze sceny, która akurat się rozgrywa. I tak do samego końca.
Nie cytując dokładnie, przytoczę jednak myśl filmowego psychiatry zajmującego się Nashem. Dr Rosen (w tej roli Christopher Plummer) mówi nam, że człowiekowi trudno sobie wyobrazić, jak czuje się ktoś, którego cały świat legł w gruzach, któremu odebrano wszystko, który wszystko utracił. Jednak jeszcze trudniej wyobrazić sobie zdrowemu, jak czuje się schizofrenik, który się dowiaduje o swojej chorobie i o tym, że jego świat nie został nawet zniszczony, ale w ogóle nigdy nie istniał! „Piękny umysł” to jeden z najpiękniejszych i najbardziej poruszających filmów o walce z chorobą psychiczną w historii kina.
Jakby tego było mało, mamy jeszcze cudownie poprowadzony wątek związku Nasha z jedną ze studentek (wspomniana Alicja Larde), który sprawia, iż film jest piękną historią wielkiej miłości, takiej „na dobre i na złe”, która nie umiera nawet wtedy, gdy przychodzi złe nie z tego świata.
Role Nasha i Larde to prawdziwa wirtuozeria. Crowe i Connelly dają prawdziwy popis gry aktorskiej, która już nie jest rzemiosłem. Nie gorzej wypadają role drugoplanowe. O tym poziomie nasze „gwiazdy” mogą tylko marzyć. Nie da się obrazów z Pięknego umysłu wyrzucić z pamięci, podobnie jak wzruszeń i przemyśleń, do których nas zmusza. Gdyby przyznane mu nagrody ustawić na jednej półce, wyglądałaby imponująco i niesamowicie: cztery Oscary, cztery Złote Globy, dwie BEFTA oraz osiem innych nagród. I na pewno nie zostały one przyznane na wyrost. Dla mnie jednak ważne są jeszcze inne rzeczy.
W filmie jest moment come back’u Nasha do Pricneton, sięgnięcia po Nagrodę Nobla i powszechne uznanie (nie zdradzam chyba fabuły, gdyż każdy wykształcony wie, kto to Nash, nawet humanista, podobnie jak nawet matematyk wie, kto to Szekspir). Mam wrażenie, iż w Polsce przyjaciele z uczelni raczej by przeszkadzali w powrocie szalonemu koledze po fachu, zwłaszcza posiadając świadomość, iż jest on lepszy od nich i może ich wyprzedzić w karierze. Nasz model wyścigu szczurów odbiega od modelu amerykańskiego i wciąż bardziej przypomina polskie piekło, niż jakikolwiek wyścig. Oczywiście, że Piękny umysł to ukryta reklama MIT-u (Massachusetts Institute of Technology) i Princeton, jednych z najlepszych uczelni na świecie, ale może między innymi dzięki takiemu właśnie podejściu do indywidualności są one tym, czym są? Mekką najpiękniejszych umysłów na świecie, która obiecuje wyrozumiałość wobec odmienności i docenienie geniuszu?
Mam wrażenie, że w naszym zbiurokratyzowanym systemie, w którym liczą się testy, punkty i średnie, nie ma miejsca dla takich jak Nash. To smutna refleksja i tym bardziej bolesna, iż ta nasza urawniłowka preferująca cieniaków i średniaków, a zwłaszcza kombinatorów i cwaniaków, była niedawno tematem mojego felietoniku o systemie stypendialnym odzierającym wybitnych z godności i środków finansowych, gdyż jest z tym chyba z roku na rok gorzej i nie widać końca tego trendu.
Powracając do samego filmu; trwa 2 godziny i 15 minut, lecz ani przez chwilę się nie dłuży. Wciąga niczym najlepsza sensacja, romans i dramat w jednym, a jeszcze w dodatku, mam taką nadzieję, skłoni choć kilka osób do zainteresowania się teorią gier i matematyką, która rządzi wszystkim, niezależnie od tego, czy tego chcemy, czy nie. Ale to już temat na osobne rozważania. Gorąco zapraszam do obejrzenia Pięknego Umysłu
Wasz Andrew
czwartek, 27 grudnia 2012
Kmicic na emigracji
Synonim zła
Ivo Vuco
Bellona 2012
Synonim zła to powieściowy debiut Ivo Vuco, Serba z urodzenia, a Polaka z wyboru i częściowo z krwi. Do lektury przystąpiłem bez żadnych informacji wstępnych, bez zapoznawania się nie tylko z recenzjami, ale nawet z notką zamieszczoną na okładce. Książka okazała się wielkim zaskoczeniem, w pozytywnym tego zwrotu znaczeniu, i momentalnie wciągnęła mnie tak bardzo, iż pochłonąłem ją w jednym, nieprzerwanym zaczytaniu.
Pisarz zaserwował nam fikcyjną opowieść, zawierającą jednak elementy autobiograficzne, napisaną, zabieg już w literaturze nienowy, w formie wspomnień lokatora celi śmierci. Głównym bohaterem powieści jest Bartłomiej Shmidt – Polak, którego marzeniem życia był New York; magiczne miasto za Wielką Wodą. Nie to, co będzie w nim robił, nie osoby, które w nim pozna, ale po prostu sam fakt, by tam dotrzeć, żyć i być może umrzeć. Od razu i bez żadnego owijania w bawełnę stwierdzę, iż od dawna już nie czytałem niczego z pogranicza gangsterki, sensacji i kryminału, co tak by mnie przekonało. Fabuła, choć nieco schematyczna, zawiera jednak ewidentny powiew świeżości, nowe pomysły i wyraźny odcisk indywidualności, który, mam nadzieję, stanie się znakiem firmowym pisarza. Świetnie oddane są klimaty miejsc, środowisk i wydarzeń. Akcja jest niezwykle dynamiczna, postacie wyraziste i, co dość rzadkie ostatnio, przekonujące charakterologicznie. Bartek od razu kojarzy mi się z głównym bohaterem Potopu – niezbyt głęboko zarysowaną, ale silną osobowością, budząca wielką sympatię czytelnika pomimo ewidentnych wad; niedostatków intelektu, moralności i zdrowego rozsądku. To jednak właśnie te wady poniekąd stanowią o oddziaływaniu na czytelnika obu postaci – sienkiewiczowskiej i tej nowej. Książka ma więc wszystko to, co niezbędne by mieć szanse na znalezienie się w absolutnej czołówce gatunku, nie tylko w Polsce. Choć styl nie jest może tak cyzelowany, jak na przykład u Marka Krajewskiego, to jednak biorąc pod uwagę bohatera i tematykę opowieści, jest odpowiedni; ani zbyt prymitywny, ani zbyt „literacki”. Film nakręcony w Hollywood na podstawie tej książki na pewno byłby hitem.
W postaci Bartłomieja Shmidta Ivo Vuco perfekcyjnie oddał to, co odróżnia Polaków od wielu innych narodów, choćby od Skandynawów, i co jest jedną z naszych największych słabości. Moralność, która uważa, że nie wolno okradać i mordować ludzi, ale okradanie instytucji nie jest naganne. A państwo jest największą instytucją i najłatwiej ją okraść. Brak nam poczucia, że tylko mocne i bogate państwo może zagwarantować bezpieczeństwo i spokojne życie zwykłym obywatelom, a biedne i słabe państwo, jak pisał Guillou, to szeroko otwarte wrota dla mafii i innych patologii. To dziwne, że wiedzą o tym Szwedzi, na nie czują tego Polacy, którzy tylokrotnie z własnej po części winy tracili niepodległość i ponosili konsekwencje prywaty i warcholstwa swych rodaków. Niestety, Kmicice wciąż budzą naszą sympatię. Nic się tu nie zmieniło i oby dalsze losy Polski nie powtórzyły się kiedyś w konsekwencji wciąż powtarzanych w kółko grzechów.
Gdy czytałem Synonim zła, ze wzmożoną siłą powróciły do mnie pytania, które niejednokrotnie nękały mnie w przypadku lektur wielu innych książek wydanych w obecnych czasach, w czasach komputerów. - Jak to jest, że gość pisze naprawdę rewelacyjną powieść i psuje ją ewidentnymi wpadkami? Przykłady? „Granat gazowy i trutka na szczury przeszkodzi psom w złapaniu śladu mechanoskopijnego.” Psy „łapią” ślady odorologiczne (osmologiczne). Śladem mechanoskopijnym jest na przykład ślad po łomie na krawędzi drzwi czy na ościeżnicy. Co miałby z tym robić pies? Polizać? Żenada! Nie wspomnę o tym, że bohaterowi, który ma tylko jedną nogę, można założyć łańcuchy na kostki obu nóg. Ivo Vuco potrafi!
Wydanie książki nie jest dziełem jednej osoby. Przynajmniej kilka powinno ją przeczytać i na pewno przynajmniej kilka bierze pieniądze za to, by wyłapać i usunąć błędy wszelkich rodzajów. Mają pomoce, których kiedyś, choćby w czasach Conan Doyla czy Sienkiewicza, nie było; komputery, programy, kursy szybkiego czytania, kursy koncentracji, całą wiedzę internetu. I walą gafy, po których w dawnych czasach pisarz i wydawnictwo popełniliby zbiorowe samobójstwo w najbardziej ustronnym kącie piwnicy w budynku wydawnictwa. Jak to jest, że NIKT spośród ekipy zaangażowanej w wydanie powieści ani nikt z recenzentów nie zauważył błędów karygodnych z punktu widzenia elementarnej wiedzy i logiki powieściowych faktów? Pomyłkę pisarza jestem w stanie zrozumieć i nawet nie ma czego wybaczać. Nie ma ludzi nieomylnych, a nie mylą się tylko ci, którzy nic nie robią, ale cała reszta? Nie ma już niczego takiego jak czytanie ze zrozumieniem? Czy wszystko musi być niedorobione? Cywilizacja badziewia? Ja tego nie trawię.
Pomijając jednak ewidentne wpadki, na których wspomnienie krew się we mnie burzy, gdyż wystarczyłby jeden uczciwy i rzetelny recenzent, aby je poprawić, muszę ocenić powieść bardzo wysoko. Nie są wspomniane wady, poza momentami, w których się objawiają, na tyle ważkie, by zepsuć prześwietną ucztę czytelniczą, jaką jest Synonim zła. Mam przeczucie, iż Ivo Vuco jest wschodzącą gwiazdą gatunku na firmamencie nie tylko polskiej literatury i z pełnym przekonaniem zachęcam do przeczytania jego pierwszej powieści; pomimo wspomnianych niedoróbek jest wspaniała
Wasz Andrew
Za egzemplarz tej książki dziękuję serwisowi nakanapie.pl
środa, 26 grudnia 2012
Matka całego proletariatu
Matka
Maksym Gorki
Tytuł oryginału: Мать
Tłumaczenie: Halina Górska
Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy
Liczba stron: 386
Maksym Gorki to jeden z najbardziej
znanych pisarzy radzieckich. Na jego koncie znajdują się zarówno
dramaty, opowiadania jak i poezje, uchodzi za czołowego przedstawiciela
rosyjskiego modernizmu. Najobfitszy okres jego twórczości, z którego
pochodzą najsłynniejsze dzieła, przypada na początek XX wieku, a więc
zmierzch caratu w Rosji. To wtedy powstały takie utwory jak dramaty Letnicy (1904), Barbarzyńcy (1905), powieści Foma Gordiejew (1899) czy recenzowana Matka
(1906). Gorki praktycznie od początku swojej twórczości krytykował
drobnomieszczaństwo, burżuazję, wieszczył rewolucję, w której powodzenie
głęboko wierzył. Część tego gorącego pragnienia zmian, które powinny
zajść w rosyjskim społeczeństwie, Gorki zawarł w utworze Matka.
Książka zaczyna się niesamowicie trafnym
opisem fabrycznej codzienności, na którą skazani są prości,
niewykształceni robotnicy. Przyznaję, że te pierwsze kilka stron całej
powieści zrobiły na mnie największe wrażenie. Gorki niezwykle brutalnie
zaprezentował nam, ile warte jest robotnicze życie, które upływa dzień w
dzień tym samym rytmem, wyznaczonym przez fabryczną syrenę. Dzień,
nie pozostawiając śladu, został wykreślony z ludzkiego życia, człowiek
zbliżył się o jeden znowu krok do grobu, ale cieszył się na myśl o
czekającym go za chwilę odpoczynku, o zadymionej szynkowni i – był
zadowolony. Ludzie traktowani są nie lepiej niż maszyny, wymaga się
od nich wydajności, bezawaryjności oraz nieustannej, efektywnej pracy.
Zapewnia się im krótki wypoczynek, pozwala na trochę zabawy, ale
wszystko w odpowiednich granicach; rozrywki, czy przerwy mają służyć
jedynie regeneracji, tak by robotnik mógł wrócić do swoich zajęć pełen
sił i by kolejny dzień ze swojego życia oddał fabryce. Praca jawi się
jako zajęcie niemal syzyfowe; zdaje się nie mieć początku, bo
praktycznie od najmłodszych lat ludzie muszą zarabiać na chleb, ani
końca, bowiem większość musi pracować do końca swojego żywota. Zdobyte
pieniądze pozwalają jedynie dożyć kolejnej syreny obwieszczającej
początek zmiany, nasycić się oraz zalać smutki i cały bezsens
prowadzonej egzystencji w butelce wódki. Praca staje się celem samym w
sobie, dni zlewają się w jedno. Życie było zawsze takie samo – równo
i wolno płynęło dokądś mętnym strumieniem, rok za rokiem, omotane przez
nawyk myślenia zawsze o tych samych sprawach i wykonywania dzień w
dzień tych samych czynności. I nikomu nie chciało się podjąć prób
jakichkolwiek zmian na lepsze.
Tytułowa matka, Pelagia Własowa, to żona
ślusarza Michała Własowa, ponurego i zaciętego robotnika. W przypadku
jak wielu jemu podobnych, Własowowi doskwierała marność prowadzonej
egzystencji. Ten psychiczny ból, którego jednak nie potrafił
zdiagnozować, próbował zalewać alkoholem, uśmierzać go, wyżywając się
brutalnie na swojej małżonce oraz synu. Pewnego razu, Paweł, jego jedyne
dziecko, protestuje przeciw bezzasadnej przemocy, której ofiarą padają
on i matka. Własow ustępuje, jednak nie potrafi wybaczyć synowi aktu
buntu i nie odzywa się do niego aż do śmierci. Po odejściu
ciemiężyciela, Paweł próbuje żyć dokładnie tak jak ojciec. Okazuje się
jednak, że młody Własow ma bardzo słabą głowę, a do uciech z pozostałą
młodzieżą robotniczą jakoś mu nie spieszno. Tryb życia, prowadzony przez
pozostałych mieszkańców osady zdecydowanie nie odpowiada Pawłowi, nie
zna jednak innego. Szpony znudzenia oraz beznadziei zaciskają się na
gardle młodego Własowa.
Na szczęście Paweł odnajduje z czasem cel, któremu pragnie poświęcić resztę swojego życia. Okazuje się nim sprawa,
tj. rewolucyjny ruch socjalistyczny. Matka początkowo bardzo nieufnie
podchodzi do fanaberii syna, lękając się o jego bezpieczeństwo jak i
ludzi, z którymi styka się jej ukochane dziecko. Kiedy jednak przychodzi
do spotkania z owymi demonizowanymi działaczami ruchu socjalistycznego,
przed matką stają sami młodzi ludzie, płonący wewnętrzną wiarą, głęboko
przekonani o możliwości przeprowadzenia społecznych zmian oraz
wcielenia w życie głoszonych, jakże szlachetnych postulatów.
Wichrzycielami porządku jest zatem młodzież, ludzie czyści, nieskażeni
cynizmem, pełni nadziei, ufający w swoją siłę oraz nieuchronną falę
historii, która zmyje wreszcie wszelką niesprawiedliwość, wyzysk oraz
zło.
Matka, prosta kobieta, na początku nie
potrafi wyjrzeć poza strach o swojego syna, który paraliżuje jej umysł.
Dopiero z czasem, Pelagia Własowa otwiera się na idee, głoszone przez
socjalistów. Powoli, krok po kroku przekonuje się, że syn oraz
współtowarzysze chcą w gruncie rzeczy zmieniać świat na lepsze i z
pewnością nie można ich od tego zamiaru odwodzić. Stopniowo, troska
matki zaczyna obejmować również przyjaciół Pawła, by wkrótce ogarnąć
również cały ruch rewolucyjny, którego powodzenia stanie się kluczową
sprawą dla Własowej.
Pelagia, przyłączając się do sprawy,
wreszcie uświadamia sobie, że kobieta nie musi chować się przez całe
życie w cieniu męża. Własowa dokłada swoją cegiełkę do działalności
socjalistów poprzez zajmowanie się kolportażem prasy rewolucyjnej,
przekazywanie poufnych informacji, opiekę nad innymi członkami ruchu.
Jest to szczególnie istotna kwestia, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że
w czasach carskiej Rosji, emancypacja kobiet była jedynie mrzonką.
Własowa, jako kobieta głęboko wierząca,
nie mogła pogodzić się oskarżeniami kierowanymi przez socjalistów pod
adresem kościoła. Wszelką krytykę duchownych uważała za bluźnierstwo.
Jednak kropla drąży skałę. W końcu Pelagia dokonuje otwartego aktu
apostazji, wyznając, Co do Boga nie wiem, ale w Chrystusa wierzę. I słowom jego wierzę: kochaj bliźniego jak siebie samego – w to wierzę.
W jej oczach walcząca o słuszne idee młodzież zaczyna urastać właśnie
do postaci Jezusa, który cierpi niesłusznie za grzechy innych ludzi.
Lżony, opluwany, wyszydzany a wreszcie zdradzony Chrystus z czasem
jednak odnosi tryumf. Matka jest pewna, że podobnie będzie się miała
rzecz z rewolucją, która prędzej czy później zawładnie Rosją oraz całym
światem, przynosząc wytchnienie oraz ukojenie w postaci nowego, lepszego
jutra.
Warto dodać, że kilka motywów z książki
opartych jest na autentycznych wydarzeniach. Piotr Załamow, młody
robotnik niósł krwistoczerwony sztandar na pochodzie pierwszomajowym, za
co został zesłany na katorgę, a jego matka Anna Kirłłowna, podobnie jak
syn, była zaangażowana w działalność rewolucyjną. Nie zmienia to jednak
faktu, że styl Gorkiego w Matce jest po prostu porażający,
skutecznie odstraszający nawet najwytrwalszego czytelnika. W książce
panuje patos, niemal każda stronnica promieniuje podniosłym i uroczystym
tonem. Bohaterowie jawią się bardziej jako idee niż rzeczywiści ludzie,
posiadający zarówno słabości jak i potrzeby. Całość razi również
niezwykle naiwną wiarą w człowieka. Być może zabrzmi to gorzko i
ironicznie, ale przekonanie, że ludzkość może zmienić się tak
diametralnie z pokolenia na pokolenie jest doprawdy infantylne. Można
rozgrzeszać Gorkiego i oddać mu przynajmniej tyle, że był on przeciwny
rewolucji październikowej, od początku nie podobały mu się sposoby
działania oraz metody przejęcia władzy przez partię bolszewicką. Do dziś
są zresztą snute przypuszczenia na temat dość tajemniczej śmierci
Gorkiego, za którą stać miał ponoć sam Stalin, należący przecież do
wielkich fanów Matki. Wspomnieć należy również o tym, że Matkę
skrzywdzili okrutnie także bolszewicy, którzy wykorzystywali ją jako
jeden z propagandowych utworów, stanowiących podwaliny pod
rozprzestrzenianie idei socjalizmu po całym świecie. Wydaje się, że
głównie z tego powodu większość polskich czytelników Matki, należących do pokolenia naszych rodziców oraz dziadków nie pała do tego utworu zbyt rzewnym uczuciem.
poniedziałek, 24 grudnia 2012
Wesołych Świąt
Miłośnikom książek, moim czytelnikom i wszystkim innym razem oraz każdemu z osobna życzę tradycyjnie Wesołych Świąt. Żeby dla każdego były takie, o jakich marzy
Wasz Andrew
niedziela, 23 grudnia 2012
Topor, Nie-Francuz, Nie-Polak, Nie-Żyd, Artysta
Roland Topor. Zduszony śmiech
Frantz Vaillant
Tytuł oryginału: Roland Topor, ou le rire étranglé
Tłumaczenie: Magdalena Kowalska
Wydawnictwo: PWN
Liczba stron: 446
Postać Rolanda Topora poznałem za sprawą blogerki Miqi. W trakcie lektury recenzji Chimerycznego lokatora po raz pierwszy usłyszałem nazwisko tego francuskiego, jak wówczas sądziłem, pisarza. O tym, że słowo pisarz
jest stanowczo zbyt niewystarczające i skromne, że jest to wyraz
treściowo zbyt mało pojemny w przypadku Topora, artysty pełną gębą,
uświadomiłem sobie dopiero jakiś czas potem. Goszcząc w grodzie Kraka,
wracając syty i spełniony intelektualnie i kulturowo po jednym z Dramatoriów
Teatru BARAKAH, przechodząc obok kiosku Ruchu położonego na ulicy
Szpitalnej, w okolicy Teatru im. Juliusza Słowackiego, natknąłem się na
biografię R. Topora z serii Wielkich Biografii Wydawnictwa PWN. Chwila
zawahania, rzut okiem na stan portfela, jeszcze jeden moment poświęcony
na rozmyślania, czy warto zapłacić 24,99 zł i finalna refleksja, że
przecież nie ma lepszego sposobu na wydanie gotówki niż kupno dobrej
lektury. W ten właśnie sposób przekonałem się, że Roland Topor był
wielkim, wszechstronnym niczym szafa grająca, francuskim artystą, a nie
jak mylnie sądziłem, tylko pisarzem.
Zduszony śmiech, autorstwa
Frantza Vaillanta, francuskiego dziennikarza, wykładowcy oraz twórcy
filmów dokumentalnych, to pierwsza próba podsumowania jakże obfitej i
różnorodnej działalności artystycznej Rolanda Topora. Zmarły w 1997 roku
Topor dopiero 10 lat po śmierci doczekał się swojej biografii. Co
najciekawsze, Vaillant nie zdążył poznać Rolanda osobiście. Na początku
swojego dzieła wspomina, że spotkał kiedyś artystę przypadkiem, ale nie
miał odwagi by do niego podejść i rozpocząć rozmowę. Kto zresztą nie
stchórzył kiedykolwiek w takiej sytuacji? Nagle, zupełnie
niespodziewanie trafiamy na osobę, którą świetnie znamy przez pryzmat
jej prac, dzieł, twórczości. Marzymy o spotkaniu z nią tête-à-tête,
by dyskretnie pochwalić jej wysiłek, zademonstrować, jaką estymą się u
nas cieszy, powymieniać kilka uwag na temat kondycji kultury, a gdy los
sprawi, że nasze drogi rzeczywiście się skrzyżują, okazuje się, że
zapominamy języka w gębie, nie mamy właściwie nic sensownego do
powiedzenia, a wszystkie słowa, które w danej chwili przychodzą do głowy
(o ile jakiekolwiek się w niej pojawiają) wydają się miałkie i bez
sensu. Podobna rzecz przytrafiła się Vaillantowi, który nigdy więcej nie
miał okazji zamienić z Toporem choćby kilku słów. Parę lat po
przypadkowym spotkaniu, Roland zmarł. Być może właśnie ta
niezrealizowana sposobność, by bliżej poznać cenionego artystę, stała
się dla Vaillanta bodźcem do kilku lat ciężkiej i żmudnej pracy,
poświęconej na przeglądanie osobistych notatek Topora, rozmowach z jego
bliskimi i znajomymi, wyławianiu jego dzieł, rozsianych niczym ziarenka
piasku na pustyni, w efekcie której powstała naprawdę ciekawa oraz
wyczerpująca biografia jednego z najbardziej niebanalnych francuskich
artystów XX wieku.
Vaillant zabiera czytelnika w
interesującą podróż po dziwnym, karykaturalnym i nieco przerażającym
świecie Rolanda Topora. Lektura, zgodnie z chronologicznym początkiem
rzeczy zaczyna się od przedstawienia rodziców Rolanda, Abrama Jechiela
oraz Zlaty Topor. Oboje byli polskimi Żydami, którzy wykorzystali roczne
stypendium Abrama, rzeźbiarza i absolwenta Akademii Sztuk Pięknych w
Warszawie, by wyrwać się z Polski i spróbować lepszego życia na
zachodzie Europy. Osiedlili się w mieście zakochanych, miejscu,
stworzonym dla artystów i sztuki, stolicy Francji, w Paryżu. Jednak
konieczność utrzymania rodziny, niedocenianie rzeźbiarskich zdolności
Abrama (a przynajmniej brak aprobaty w takim stopniu, by dało się z tego
wyżyć), skłoniły ojca Rolanda do odłożenia na bok sztuki i zajęcia się
kaletnictwem (po wcześniejszej nieudanej przygodzie w zakładzie
przemysłowym w Lotaryngii), które może nie syciło artystycznej duszy
Abrama, ale pozwalało zdobyć środki niezbędne do nasycenia wygłodniałych
żołądków. Vaillant, zarysowując dość dokładne dzieje rodzica Rolanda,
ukazuje nam głowę rodziny Toporów, jako niespełnionego artystę, który
musiał się poświęcić dla dobra swoich najbliższych. Dzięki temu
zabiegowi łatwiej jest nam zrozumieć, dlaczego Roland, praktycznie od
momentu narodzin traktowany był jako osoba szczególna, mogąca liczyć na
przychylność oraz pomoc, również materialną ze strony rodziców. Oboje
gorąco wierzyli, że ukochany syn wyrośnie na prawdziwego artystę ze
zdolnościami na miarę talentu swojego ojca. Oczywiście rodzice
zamierzali poruszyć niebo i ziemię, by Roland mógł ten talent godnie
spożytkować. W ten oto sposób Vaillant złożył piękny hołd państwu Topor,
wyraźnie podkreślając, że sukces Rolanda, to w ogromnej mierze również
ich zasługa.
A rzec trzeba, że Topor odniósł sukces,
mniejszy lub większy, praktycznie w każdej dziedzinie, w której
postanowił spróbować swoich sił. Rysownik, malarz, grafik, reżyser
zarówno teatralny jak i filmowy, przygodny aktor, scenarzysta,
scenograf, pisarz, twórca opowiadań, sztuk teatralnych, wiecznie
eksperymentujący i łączący ze sobą nieprzystające formy sztuki, mający
daleko w dupie wszelkie tematy tabu – oto obraz Topora, która wyłania
się z biografii pióra Vaillanta. Przekonujemy się, że Roland,
zainspirowany surrealizmem stworzył swój własny niepowtarzalny styl,
oparty na głębokich wodach czarnego humoru z wirami groteski i absurdu.
Vaillant uświadamia nam, kim w rzeczywistości był Topor – artystą,
bacznie obserwującym podlegający ciągłym zmianom obraz świata, żywo na
te zmiany reagującym. Zmysł obserwacji z pewnością wyostrzyły mu wojenne
przeżycia, które uczyniły go neurotykiem i nadwrażliwcem. Roland bez
cienia zażenowania podglądał zatem społeczeństwo, odnotowywał sobie jego
ułomności i przywary, by za chwilę wypluć z odmętów swojej wyobraźni
kolejne dzieło karykaturyzujące owe wady do granic absurdu, zaskakując i
szokując publiczność, niekiedy nawet wywołując skrajne obrzydzenie. Być
może z tego powodu pierwsze prace Topora rysownika, nie cieszyły się
zbyt wielkim uznaniem. Owszem, uważano jest za specyficzne i oryginalne,
ale jakoś nikt nie miał ochoty płacić za nie godziwych pieniędzy. Z
czasem sytuacja zaczęła się zmieniać, tworzący bez chwili przerwy Topor
zaczął otrzymywać coraz więcej zleceń, stawał się coraz bardziej
popularny w kolejnych kręgach artystycznych, by wreszcie, całkiem
niedostrzegalnie i płynnie dorobić się statusu twórcy kultowego.
Historię tych bardzo licznych drobnych
kroków, które doprowadziły Rolanda na sam szczyt odnajdziemy na
kolejnych kartach biografii autorstwa Vaillanta. Muszę jednak przestrzec
potencjalnych czytelników, że dalsza podróż w świat Rolanda Topora to
już tylko zagłębianie się w coraz gęstszym i mroczniejszym lesie.
Kolejne rozdziały, serwowane w porządku chronologicznym są dość krótkie,
ale bardzo treściwe, często okraszane cytatami, wspomnieniami bliskich,
fragmentami wywiadów. Nie brakuje również zabawnych anegdot,
historyjek, ciekawostek – dowiadujemy się np., że Topor rysował dla
polskich czasopism oraz odwiedził Warszawę, która nie wywarła na nim
najlepszego wrażenia. I kiedy łapczywie połykamy następne strony, nagle,
z niemym zdziwieniem konstatujemy, że zaczynamy być zasypywani przez
lawinę absurdu, choć początkowo brodziliśmy tylko po kostki w tej
groteskowej historii, która wciąga nas coraz bardziej, zarówno śmiesząc
jak i porażając.
Książka napisana jest bardzo ciekawie,
tak, że jej lektura nie jest nużąca, jak to niekiedy bywa z biografiami.
Są jednak kwestie, które budzą pewne zastrzeżenia. Po sposobie, w jaki
Vaillant prezentuje sylwetkę Topora, łatwo się zorientować, że
dziennikarz należał do jego zagorzałych fanów. Vaillant rzadko wspomina o
wadach Rolanda, a gdy musi już wymienić jakąś jego negatywną cechą,
zawsze stara się ją racjonalnie wytłumaczyć, tak, by niejako obciążyć
odpowiedzialnością za jej posiadanie kogoś innego. Nakreślony przez
Vaillanta obraz jest zatem zbyt jaskrawy, na pierwszy rzut oka Roland
Topor to naprawdę klawy gość, facet do rany przyłóż, dobry na każde
schorzenie. Dopiero po pewnym czasie zaczynamy zachodzić w głowę,
dlaczego aż tak nie układało mu się w życiu towarzyskim, a wreszcie
przez portret autorstwa Vaillanta zaczyna sączyć się prawdziwy Topor,
który momentami wydaje się niezwykle infantylny. Dowiadujemy się zatem,
że Roland wymagał nieustannej opieki ze strony innych, często zachowywał
się jak dziecko. Jego partnerki musiały odznaczać się niebywałą wręcz
cierpliwością, by sprostać wszystkim kaprysom Topora, by tolerować jego
nocne wypady do paryskich knajpek, w trakcie których ochoczo stawiał
następne kolejki, nie licząc się z wydatkami. Do zadań wybranki serca
Topora należały również walki z urzędem podatkowym, dłużnikami,
komornikami, z którymi Rolandowi nigdy nie było po drodze.
Ponadto przebija się wizja człowieka,
który panicznie bał się śmierci. Wydaje się, że ten strach, którego
źródła prawdopodobnie należy doszukiwać się traumatycznych przeżyciach
wojennych, przejawiał się w niemal każdym działaniu Rolanda. Na uwagę
zasługuje m.in. fakt, że zawsze wiązał się on z młodymi lub bardzo
młodymi kobietami. W swojej twórczości próbował on chyba ten lęk nieco
oswoić, złagodzić, nadając śmierci cechy absurdu, ironizując ją,
przedstawiając jako coś śmiesznego i nielogicznego, a więc jako rzecz
niegroźną.
Co najważniejsze jednak, Roland Topor,
tak jak zresztą sobie założył, w pewien sposób przechytrzył swojego
najgroźniejszego przeciwnika, wygrał z nim poprzez wdarcie się do
panteonu największych sław wśród dwudziestowiecznych twórców. Oczywiście
określanie Topora mianem wielkiego artysty do dziś budzi kontrowersje. W
mniemaniu niektórych bardziej pasuje do niego łatka ogromnego
skandalisty. A o tym, dlaczego Topor do dziś wywołuje tak skrajne opinie
niech poświadczy poniższy cytat na temat koncepcji zwierzęcości w
człowieku:
Wydaje mi się, że cywilizacja, która
neguje naturalne potrzeby człowieka, która neguje jego zwierzęcość,
jest cywilizacją opresywną. Chciałem doprowadzić do zderzenia. Z jednej
strony Gioconda, Mao i Kultura, cały kult osobowości, elegancji,
wielkości, ideologie, wszystko, co jest odcieleśnione, czyste. A z
drugiej gówno. Co dziwne, gówno każdemu wydaje się o wiele bardziej
przerażające niż Mao i Hitler. Gdyby zrobić sztukę o Hitlerze i gównie, z
pewnością to właśnie z powodu gówna nie przeszłaby w telewizji, a nie z
powodu Hitlera, Tymczasem, o ile mi wiadomo, gówno zabiło znacznie
mniej ludzi niż Hitler...
Krótko reasumując, dziś nie mam absolutnie żadnych wątpliwości, że 24,99 zł, które kosztowała mnie książka Zduszony śmiech,
to dobrze wydane pieniądze. Biografia zaserwowana przez francuskiego
dziennikarza, Frantza Vaillanta jest bardzo wyczerpująca, zdradzająca
niemal wszystkie sekrety Rolanda Topora, począwszy od jego dzieciństwa, a
na ostatnim okresie żywota skończywszy, a ponadto napisana została
bardzo dobrym stylem. Obraz Topora w wykonaniu Vaillanta jest może zbyt
idealistyczny, ale przecież Topor zawsze wzbraniał się przed złapaniem w
sztywne ramy formy, a przez to nie jest łatwo w wyczerpujący, treściwy i
obiektywny (?) sposób opowiedzieć o tym niezwykłym człowieku.
O filmie
"Filmy kosztują majątek z tego powodu, że przez większość czasu nikt nic nie robi, tylko wszyscy czekają i czekają : kamera, światła, dopóki fryzjer się nie wyszcza, a konsultant nie skonsultuje. Wszyscy umyślnie opierdalają się w ten sposób, biorąc forsę za co tylko się da."
Hollywood Charles Bukowski (chyba najbardziej znany cytat z dorobku tego autora)
sobota, 22 grudnia 2012
Kasa i seks
„-Pieniądze są jak seks – powiedziałem. – Kiedy ich w ogóle nie masz, wydają się bardzo ważne…"
Charles Bukowski Hollywood
piątek, 21 grudnia 2012
Morderstwo w stylu retro
Morderstwo w Orient Expressie
(oryg. Murder on the Orient Express)
Agatha Christie
tłumaczenie: Anna Wiśniewska-WalczykWydawnictwo Dolnośląskie 2010
seria/cykl wydawniczy: Klasyka Kryminału
Nie ma chyba nikogo, nawet wśród niezbyt oczytanych, komu by się nigdy o uszy nie obiło nazwisko Agata Christie* i tytuł jej najbardziej chyba znanej powieści – Morderstwo w Orient Expressie. Ja osobiście przez długie lata, a właściwie nawet dziesięciolecia, konsekwentnie unikałem spotkania z książkami tej autorki, choć nie stronię od kryminałów, a przecież Lady Agata była** niekwestionowaną gwiazdą, wręcz królową, tego właśnie gatunku. Sprzeczność?
Pozornie. Dobrze się orientowałem, iż choć w czasach sobie współczesnych ta wielka pisarka uznawana była za nowoczesną, a niektóre zastosowane przez nią elementy fabuły były prekursorskie, obecnie należy jej twórczość zaliczyć do klasycznego nurtu, którego ikoną jest niewątpliwie jej rodak, Sir Arthur Ignatius Conan Doyle. Jego twórczością fascynowałem się w latach dziecięctwa i obecnie widzę ją już tylko jako perełki stylu retro – cudowne i bezcenne, ale praktycznie bezużyteczne, niczym bibeloty z dawnych epok, które niewiele mówią o swych czasach, a jedynie cieszą niezaprzeczalną urodą będącą świadectwem mistrzostwa ich twórców. Po prostu bałem się, iż podobnie jak powieści Conan Doyle’a również twórczość Agaty Christie wyda mi się zbyt dziecinna, zbyt tchnąca myszką, zbyt nawet infantylna w porównaniu do złożoności dzisiejszego świata. W końcu nadszedł dzień odwagi i wyruszyłem wraz z chyba najbardziej znanym z bohaterów stworzonych przez pisarkę, czyli ekscentrycznym belgijskim detektywem Herkulesem Poirot, w podróż Orient Expressem.
Motyw zbrodni rozgrywającej się w zamkniętych pomieszczeniach, których sprawcami mogły być tylko osoby ze ściśle określonego i od początku znanego kręgu, jest charakterystycznym motywem twórczości sławnej autorki. W naszym wypadku owym pomieszczeniem jest część uwięzionego w zaspach i odciętego od świata zewnętrznego pociągu, a zbrodnią, której sprawców będzie miał wykryć monsieur Poirot, jest zabójstwo jednego z pasażerów luksusowego wagonu sypialnego.
Styl literacki, jak można się spodziewać, jest bez zarzutu, ale od razu muszę zaznaczyć, iż moje polskie wydanie mnie nie zachwyciło. Zwłaszcza denerwujące są obcojęzyczne wstawki bardzo często pozostawione bez tłumaczenia, a niestety francuski nie jest łaciną naszych czasów i niewielu, nawet wykształconych, może się w tym wypadku obejść bez słownika. Taką manierę uważam za godną potępienia jako zwykłe lekceważenie czytelnika. Nie rozwódźmy się jednak nad tym drobiazgiem, gdyż poza tym kontakt z książką jest czystą przyjemnością; format ergonomiczny, miła dla oka czcionka, twarda okładka. Przejdźmy więc do treści.
O wartości powieści kryminalnej, w moim odczuciu, nie mniej niż forma, stanowi treść; zagadka kryminalna, sposób prowadzenia śledztwa i tło. W tym wypadku o fabule jako takiej nie będę się rozwodził, gdyż zepsułoby to lekturę tym, którzy po powieść dopiero sięgną. Tutaj dochodzimy do sedna; to co większość uważa za zaletę, ja uważam za wadę - w powieści praktycznie nie ma tła. Miejsce zbrodni i osoby z nim związane są izolowane od otoczenia nie tylko fizycznie, z powodu śnieżycy, ale również z powodu braku łączności ze światem – telegraf bez drutu nie działa, albo pociąg go na wyposażeniu nie posiadał, a o komórkach nie śnili wtedy nawet prorocy. Niestety izolacja rozciąga się również na aspekty społeczne i historyczne. Autorka nie maluje na potrzeby wyobraźni czytelnika ani tamtych czasów, ani ludzi, ani stosunków między nimi, poza tym co absolutnie niezbędne. Odbiorca, który dotąd nie interesował się historią, choćby nie wiem jak bujną miał wyobraźnię, nie przeniesie się do Orient Expressu tamtej epoki, gdyż z powieści niewiele się o niej dowie. Nie pozna niczego poza tym, co było absolutnym minimum wynikającym z potrzeb samej zagadki kryminalnej. Jest ona bowiem jedyną treścią, bez żadnych powodów do wzruszeń czy refleksji. Tylko zagadka – wada to, czy zaleta? Każdy oceni według swego gustu, ale dla mnie to minus. Lubię lektury, które ucząc bawią, bawiąc uczą. I nie chodzi tu tylko o naukę wiedzy, ale chyba przede wszystkim naukę życia, wartości, inności. Żadnej z tych rzeczy w Morderstwie nie znalazłem.
Wielbiciele Agaty Christie podkreślają, iż nie sięgała nigdy po deus ex machina i jedną z wartości jej fabuł jest kompletność danych wystarczających do rozwiązania zagadki oraz wykrycia sprawcy przez czytelnika. Chyba nie czytali zbyt uważnie. Wystarczy wspomnieć sprawę sklepu Debenham i Freebody w Londynie, o którego istnieniu wiedział genialny Poirot. Ta informacja nie jest czytelnikowi dostępna niemal do końca, dopóki sławny detektyw nie wydobędzie jej ze swego umysłu niczym magik królika z kapelusza, a stanowi niezbędny element jego rozumowania zmierzającego do znalezienia odpowiedzi na siedem złotych pytań kryminalistyki***. W świetle powyższego z tym równouprawnieniem czytelnika i powieściowych bohaterów nie jest więc wcale tak różowo. Inni miłośnicy naszej pisarki zachwycają się metodologią Poirota, który do wszystkiego dochodzi metodą dedukcji, nie zniżając się do technicznych sztuczek rodem z CSI. Chyba oni też nie czytali ze zrozumieniem, gdyż czym innym jest scena podgrzewania spalonego listu, by przeczytać żarzący się fragment napisu na jego resztkach, jak nie techniką kryminalistyczną na miarę ówczesnych czasów (jeszcze inna sprawa, czy faktycznie możliwą do przeprowadzenia z tak dobrym skutkiem).
Reasumując, w mojej ocenie, czego się zresztą obawiałem, książka jest dość przeciętna. Na dzisiejsze czasy to kawał dobrego rzemiosła, ale bez wirtuozerii. Brak mi zwłaszcza oddania prawdziwego klimatu tamtych dni, ukazania mechanizmów społecznych. Zbrodnia wynika albo z afektu, i takiej nie można przewidzieć ani zapobiec, albo z rozmysłu. Ta zakotwiczona jest w dysfunkcjach relacji w społeczeństwie. Nawet wilki i hieny nie mordują osobników ze swego stada. Co sprawia, że ludzie są od nich gorsi? Do odpowiedzi na to Agata tym razem nie przybliża czytelnika ani o krok. Inna sprawa, że dla tych, którzy chcą prostego czytadła, nie męczącego ich problemami do przemyślenia, może to być akurat atutem, podobnie jak dla tych, którzy chcą się poczuć przez chwilę genialnymi detektywami. Jest więc to powieść, która jednym może się podobać, a innym nie, i każdy sam musi się z nią zmierzyć, nim ją oceni, co zresztą można powiedzieć o każdej książce
Wasz Andrew
* Agatha Christie, Lady Mallowan, DBE, a właściwie Agatha Mary Clarissa Miller Christie (znana także jako Dame Agatha Christie)
** ur. 15 września 1890 w Torquay, zm. 12 stycznia 1976 w Wallingford, Wielka Brytania
*** Co (się wydarzyło)? Gdzie? Kiedy? Jak? Czym? Dlaczego? Kto?
czwartek, 20 grudnia 2012
W poszukiwaniu zagubionego sensu
Nikołaj i Bibigul
Dmitrij Strelnikoff
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 328
Dmitrij Aleksandrowicz Strelnikoff to
rosyjski pisarz oraz poeta, tworzący również w języku polskim. Urodził
się w 1969 roku w Ałma-Acie, a więc jeszcze w Kazachskiej
Socjalistycznej Republice Radzieckiej. Jest absolwentem Zaocznej Szkoły
Matematycznej na Uniwersytecie Moskiewskim im. Łomonosowa, ponadto
ukończył edukację w zakresie biologii środowiskowej na Uniwersytecie
Warszawskim. W stolicy Polski mieszka na co dzień. Na koncie ma już
kilka powieści, w tym książkę Nikołaj i Bibigul.
Nikołaj i Bibigul, której tytuł na pierwszy rzut oka kojarzy się z Mistrzem i Małgorzatą,
to z pewnością lektura nietuzinkowa. To historia o bolesnym i
rozczarowującym powrocie do miejsca narodzin, wędrówce do krainy, w
której zostawiło się szczęśliwe dzieciństwo oraz wspomnienia. To także
opowieść człowieka zagubionego, który próbuje odnaleźć siebie we
współczesnym świecie, zdefiniować swoją tożsamość. To także zapis
żmudnych starań odszukania miejsca, do którego pragnie się wracać, które
można nazwać domem. Całość utrzymana jest w dychotomicznej konwencji,
wedle której rzeczywistość przeplata się z marą, złudzeniem, czy też
sennymi majakami. Co ciekawe, oba światy zdają się istnieć na tak samo
solidnych fundamentach.
Główny bohater powieści to Nikołaj
Mienszykow, zamożny, nieco zmęczony życiem, trzydziestopięcioletni
rosyjski biznesmen, prowadzący codzienną egzystencję w Moskwie oraz
Paryżu. W dniu urodzin otrzymuje od ojca intrygujący prezent – list od
swojego dziadka, zawierający wskazówki, co do położenia rodzinnego
skarbu. Nikołaj postanawia spełnić ostatnią wolę swojego przodka i
odszukać skarb. W tym celu udaje się do Ałma-Aty, stolicy Kazachstanu,
miasta, w którym urodził się oraz spędził młodość. Jest to pierwsza
wizyta Nikołaja w Kazachstanie od momentu upadku Związku
Socjalistycznego Republik Radzieckich. Mienszykow szybko przekonuje się,
że Ałma-Ata z jego wspomnień diametralnie różni się od tej obecnej:
zmieniły się nazwy ulic, zmieniła się architektura miasta, w którym
dominują Kazachowie, działający swoim zachowaniem na nerwy Nikołaja
niczym płachta na byka. Mienszykow z trudem może przełknąć gorzką
pigułkę świadomości, że oto Ałmaty, dawna twierdza Wierny, stolica
Rosyjskiego Siedmiorzecza, założona przez przodka Nikołaja, Piotra
Mieszykowa zarządzana jest przez Kazachów, uchodzących w opinii Nikołaja
za nieokrzesanych pastuchów oraz prostaków. Gorycz, niedowierzanie oraz
przejmujące odczucie zaprzepaszczenia to jedyne wrażenia, które
początkowo towarzyszą Nikołajowi w wędrówce po rodzinnym mieście.
Spacery po Ałmatach nie należą do
doświadczeń przyjemnych. Problemy z odnalezieniem grobów dziadka oraz
babci, okupacja rodzinnej kamienicy przez wariatkę, język kazachski
rozlegający się dookoła, nie usposabiają Nikołaja przyjaźnie do stolicy
nowego kraju, Kazachstanu, który podobnie jak inne republiki, wyrósł na
gruzach Związku Radzieckiego. Nikołaj odczuwa coś na wzór urażonej dumy
kolonizatora, stąd świadome lekceważenie Kazachów, pogardliwy stosunek
do wszelkich nowości, wprowadzonych po opuszczeniu kraju przez Rosjan.
Dominującym uczuciem jest mimo wszystko zagubienie. Nikołaj czuje się
obco w mieście, w którym przyszedł na świat oraz spędził swoje dziecięce
lata.
Na szczęście Nikołaj nie przybył do
Ałma-Aty, aby w nieskończoność rozpamiętywać swoją młodość. Zresztą już
wkrótce szara rzeczywistość wywróci się do góry nogami, a Mienszykow
przeżyje niezwykłą przygodę, która zupełnie zmieni jego podejście do
życia. Wszystko za sprawą tajemniczej pary młodych Kazachów, pięknej
Bibigul oraz jej enigmatycznego towarzysza, Abyza. Oboje zdają się
egzystować na własnych, ulegających ciągłej zmianie prawach. Ich byty
wymykają się ludzkiej zdolności postrzegania, sprawiają wrażenie zjaw,
które okrutnie zabawiają się z Nikołajem oraz jego życiowymi dramatami.
Trudno jest określić, czy Bibigul oraz Abyz w ogóle istnieją, czy nie są
przypadkiem wynikową ciężkich przeżyć Nikołaja, projekcją jego
umęczonego mózgu. Być może wszystkie rozmowy prowadzone z dwójką owych
niechcianych towarzyszy to tylko sen? Sprytnie prowadzona narracja nie
pozwala jednoznacznie określić, czy obracamy się w kręgu ułudy, czy też
realnych wydarzeń.
Ów po części fantastyczny świat,
reprezentowany przez Bibigul oraz Abyza zostaje skonfrontowany z
doczesnym życiem Nikołaja, w którym dominowała przede wszystkim rutyna
oraz przewidywalność. Mienszykow, jak niemal każdy szanujący się
biznesmen prowadził całkiem poukładaną egzystencję, z zaplanowanymi
wcześniej spotkaniami, umówionymi kolacjami, etc. Nie było tu miejsca
dla przypadku, ponieważ kolejne zdarzenia, były wynikiem wcześniejszych
działań, tak, że całość zamykała się w ramach logicznego schematu. Szok
wywołany przez Bibigul oraz Abyza jest tym większy, że rzeczywistość,
którą reprezentują, zdaje się nie mieć sztywnych ram, jest płynna,
kapryśna i zmienna, co wywołuje u Nikołaja uczucie zagubienia. Sytuacja,
w której Mienszykow nie potrafi jasno potwierdzić zachodzących faktów, w
której nie można zaufać percepcji zmysłów, budzi lęk oraz grozę. Wynika
to oczywiście ze świadomości utraty kontroli nad biegiem wydarzeń.
Nikołaj nie ma wyboru i musi pozostać bierny niczym drewniany konar
niesiony nurtem rzeki.
Wydaje się, że Bibigul oraz Abyz,
Kazachowie, a więc osoby reprezentujące nacje, z którą Nikołaj nie chce
mieć nic wspólnego, są pewnego rodzaju głosem sumienia, czy też moralnym
drogowskazem. To dzięki nim młody Mienszykow uświadamia sobie, jak
pustą i bezcelową prowadził do tej pory egzystencję. Świat, w którym
dominującą wartością jest pieniądz, wyznacznikiem sukcesu oraz
powodzenia – udane transakcje, przynoszące krociowe profity, okazuje się
zaskakująco kruchy, gdy przyjdzie mu zmierzyć się z surową oraz dziką
przyrodą. Nikołaj przebywając na szorstkim łonie natury przeżywa swoiste
katharsis. Krępowane emocje, tłumione myśli, głęboko ukryte
troski wreszcie wychodzą na powierzchnię, przynosząc ulgę oraz uczucie
świeżości umęczonemu umysłowi. Można odnieść wrażenie, że to jest
właśnie owym rodzinnym skarbem, którego początkowo Nikołaj nie potrafi
pojąć. Widzi on jedynie materialną rzecz, nie dostrzegając równocześnie
duchowej przemiany, która się w nim rozpoczęła.
Ważnym elementem fabuły jest przyroda, w
odmętach której znajdzie się Nikołaj. Ma ona również znaczenie
symboliczne, a stosunek Mienszykowa do niej zmienia się wraz
zachodzącymi w nim przemianami. Tak więc wędrówka po suchej i spieczonej
pustyni może być postrzegana jako podróż do przeszłości, żmudna wyprawa
poprzez własne życie, które wiódł dotychczas Nikołaj. Dopiero
niekończący się bezmiar piasku uzmysławia Mienszykowowi, kim do tej pory
był. Podobnie jak pustynia, potocznie kojarzona z pustką, nicością,
brakiem, żywot Nikołaja jawi się jako jałowy, próżny.
Nie zagłębiając się już dalej w meandry kolejnych rozdziałów, powiem tylko, że Nikołaj i Bibigul
to naprawdę kawał dobrej prozy. Znakomita narracja, bardzo lekki język,
malownicze opisy przyrody oraz wciągająca akcja, w którą wpleciony
został również wątek miłosny, sprawiają, że książkę chłonie się w
błyskawicznym tempie. Bardzo ciekawym zabiegiem, który podnosi
atrakcyjność książki jest powrót do wydarzeń, które miały już miejsce i
przedstawienie ich z punktu widzenia kolejnego bohatera. Dzięki temu, to
naszkicowanego zarysu fabularnego dodawanego są kolejne elementy, które
powoli formują się w wielobarwną oraz wielopłaszczyznową całość.
Całość, która w odbiorze nie jest jednak najłatwiejsza, ze względu na
możliwość wielu interpretacji. Mogę się założyć, że przy kolejnej
lekturze książki, poczynimy kolejne spostrzeżenia, zauważymy rzeczy,
które przeoczyliśmy za pierwszym razem.
Na koniec, można jeszcze pokusić się o
tezę, że Strelnikoff, którego biografia w wielu miejscach jest bardzo
podobna do życia Nikołaja, stara się ukazać człowieka współczesnego,
przedstawiciela bogatej klasy średniej, kosmopolitę, który wszędzie
czuje się jak u siebie, dla którego cały świat jest domem. Strelnikoff
udowadnia jednak, że takie podejście jest jedynie mirażem, nabożnym
życzeniem. Osoba pozbawiona korzeni, poczucia tożsamości narodowej,
żyjąc wszędzie, nigdzie nie możne odnaleźć harmonii oraz spokoju ducha.
Goniąc niespokojnie po świecie, pragnie jedynie odnaleźć samego siebie.
P.S. Książka do nabycia w księgarniach Matras za jedyne 9,90 zł. Polecam!
Wasz Ambrose
Wasz Ambrose
Lepiej refleksyjny*
Lepiej brzydkim być, parszywym
Niźli w Polsce być uczciwym.
Andrew Vysotsky
* lepiej - krótki, jednozdaniowy wierszyk, standardowo składający się z dwóch wersów. Wynalezienie tej formy przypisuje się Wisławie Szymborskiej, natomiast nazwę temu gatunkowi nadał jej sekretarz Michał Rusinek (za Wiki)
środa, 19 grudnia 2012
Życie na rauszu
Charles Bukowski*
Hollywood
wydawnictwo: Noir sur Blanc 2002
W ostatnim czasie w naszym kraju obserwujemy wzmożone zainteresowanie czytelników twórczością nieżyjącego już Amerykanina zmarłego w 1994 - Charlesa Bukowskiego; znanego skandalisty i uznanego twórcy. Domyślając się, iż u podłoża tego zjawiska leży między innymi profesjonalnie przeprowadzone przedsięwzięcie marketingowe z ciekawością jednak sięgnąłem po Hollywood; przedostatnią z sześciu napisanych przez Bukowskiego powieści, którą opublikował w 1989, a więc prawie u kresu swego życia.
Hollywood jest autobiograficzną opowieścią o pisaniu scenariusza i pełnej przeciwieństw drodze do nakręcenia opartego na nim filmu**, w której pisarz swe własne doświadczenia i swą własną tożsamość dla formalności przelał w postać Henry’ego Chinaski. Więcej o fabule, o ile ten termin może się odnosić do wspomnień, nie ma co pisać, żeby nie odbierać czytelnikom tej odrobiny zaciekawienia, którą lektura Hollywood może wzbudzić, a i to tylko za pierwszym razem.
Styl prozy Bukowskiego jest prosty, na granicy płytkości. Mam wrażenie, iż jego pozycję w literaturze bardziej zbudował marketing, którego głównym elementami były wyeksponowany alkoholizm i seksualność, niż zalety jego pióra. Nawet reklamowane wulgaryzmy są tak dalekie od słownictwa, które można usłyszeć wszędzie, nie wybierając się nawet na mecze piłki nożnej, jak skaleczenie nożyczkami do paznokci od rany po pile łańcuchowej. Mnie osobiście taka konwencja nie za bardzo odpowiada, a sama lektura nie była czymś zachwycającym, ale trzeba też przyznać uczciwie, że nie była też męcząca. Zwykła opowieść alkoholika, prawdopodobnie wielce utalentowanego, który pomimo długiego żywota spłodził raptem sześć powieści***. Podejrzewam, iż podkreślając pozytywny wpływ alkoholu, który był jego weną, zapobiegał myśli o tym, ile mógłby stworzyć, gdyby sam siebie przy jego pomocy nie niszczył.
Mam wielki niedosyt co do głębszych treści, a właściwie prawie ich braku w Hollywood. Znałem wielu pijaczków, zwykłych prostaków bez wykształcenia, którzy w dłuższej rozmowie okazywali się lepszymi obserwatorami życia i świata oraz większymi filozofami niż Bukowski. Wielka szkoda, gdyż liczyłem, iż człowiek, który większość życia spędził na rauszu, bardziej oderwany od codziennego kieratu niż zdecydowana większość mu współczesnych, zaprezentuje tutaj coś interesującego. Z drugiej strony rzecz biorąc, trzeba przyznać, że Bukowski prawdopodobnie z dużą dozą autentyzmu, choć może nieco koloryzując, przedstawił nam świat amerykańskiego przemysłu filmowego. To może być ciekawy aspekt lektury pod warunkiem, iż cały czas będziemy mieli świadomość, że jest to tylko subiektywne spojrzenie na część Hollywood, z którą Bykowski się zetknął, a zwłaszcza na Hollywood w pewnym ściśle określonym momencie jego historii. Momencie, który już dawno przeminął, wraz ze swymi realiami i klimatem. Jeśli ktoś chce poznać ducha współczesnego kina, zwłaszcza tego ambitniejszego, nie może się posiłkować Bukowskim. Lepiej niech sięgnie po coś współczesnego, jak choćby Kino to szkoła przetrwania Agnieszki Wiśniewskiej i Małgorzaty Szumowskiej.
Moment podsumowania jest zawsze najtrudniejszy, ale w tym wypadku szczególnie sprawia mi problem, gdyż Hollywood trzeba odmiennie oceniać zależnie od kryteriów, którymi się będziemy kierować. Wartości moralnych, wzorców do naśladowania czy jakiegokolwiek przesłania próżno w tej książce szukać, podobnie jak mistrzostwa słowa czy stylu, więc absolutnie nie jest to lektura dla początkującego czytelnika, a zwłaszcza młodego, który mógłby uznać, że alkoholizm pomoże mu osiągnąć sukces i długie barwne życie. Prędzej właściwie odbierze ją koneser, zwłaszcza mający już doświadczenie życiowe pozwalające mu spojrzeć z dystansem na tą pijacką opowieść i najlepiej zmęczony innymi, wymagającymi i wypełnionymi wartościami dziełami, który szuka po prostu czegoś do poczytania. Czegoś, co nie wzburzy jego umysłu, serca ani duszy, a po prostu da się poczytać i odpocząć od wymagających lektur. Ja akurat nie byłem w takim momencie, więc mnie niestety Bukowski tym razem nie zachwycił
* Henry Charles Bukowski
** Ćma barowa (Barfly, 1987) w reżyserii Barbeta Schroedera, z Faye Dunaway i Mickeyem Rourke w rolach głównych
*** Oczywiście powieści nie są jedynym dorobkiem literackim Bukowskiego, niemniej trudno go zaliczył do rewolwerowych piór.
poniedziałek, 17 grudnia 2012
Naprawdę trafny wybór
Trafny wybór
J.K. Rowling
Tytuł oryginału: The Casual Vacancy
Tłumaczenie: Anna Gralak
Wydawnictwo: Znak
Liczba stron: 504
Po oszałamiającym sukcesie Harry’ego
Pottera, brytyjska pisarka J.K. Rowling ponownie chwyciło za pióro i
wydała na świat książkę, która ani z Hogwartem, ani nawet z magią nie ma
absolutnie nic wspólnego. Do Trafnego wyboru, bo taki nosi
tytuł najnowsze dzieło Rowling, początkowo podchodziłem bardzo
sceptycznie. O mojej niechęci decydowała przede wszystkim medialna
otoczka, wytworzona wokół powieści, bezustanne bombardowanie reklamami,
zapewnieniami, że mamy do czynienia z arcydziełem, bestsellerem wszech
czasów. Nie wiem czy w ogóle zdecydowałbym się na lekturę tej książki,
ponieważ kieruję się zasadą, że im coś bardziej medialne, tym słabsze,
gdyby po raz kolejny z odsieczą nie przyszedł portal lubimyczytac.pl. Otrzymałem propozycję moderowania dyskusji na temat Trafnego wyboru, na co przystałem, za co otrzymałem egzemplarz powieści. Dziś już wiem, że mój wybór był słuszny (powinienem chyba rzec trafny) i bardzo się cieszę, że zapoznałem się z historią opowiedzianą przez panią Rowling.
środa, 12 grudnia 2012
Wyspa splamiona krwią
Święto Kozła
Mario V. Llosa
Tytuł oryginału: La Fiesta del Chivo
Tłumaczenie: Danuta Rycerz
Wydawnictwo: Znak
Liczba stron: 524
Śledząc nieco baczniej historię
poszczególnych krajów Ameryki Łacińskiej, można dojść do przekonania, że
nie ma praktycznie państwa na tym kontynencie, którego ludność nie
doświadczyłaby wątpliwej przyjemności znalezienia się w obszarze władzy
dyktatorskiej. Sympatyzujący z nazistowskimi Niemcami, udzielający
schronienia samemu doktorowi Josefowi Mengelemu, Alfredo
Stroessner Matiauda sprawował przez 35 lat władzę w Paragwaju; Jorge
Rafael Videla Redondo, za którego rządów w Argentynie zniknęło
jakieś 30 tysięcy osób w latach 1976 – 1981 piastował urząd prezydenta;
Augusto José Ramón Pinochet Ugarte mogący pochwalić się nie lada
kreatywnością, za przykład której może posłużyć przemianowanie głównych
stadionów w Chile, w tym słynnego Estadio Nacional de Chile na
obozy koncentracyjne, przez 16 lat był prezydentem kraju. I tak dalej, i
tak dalej. Można by jeszcze długo wymieniać kolejne nazwiska oraz
dopisywać do nich zasługi. Każdy z tych przypadków jest na swój
sposób wyjątkowy, niepowtarzalny, ale jeśli na działania poszczególnych
dyktatorów spojrzy się z perspektywy czasu, oceni się ich dokonania, to
widać, że mechanizmy sprawowania władzy, stosunek do politycznych
oponentów, podejście do kwestii takich jak wolność słowa, czy
humanitaryzm, są w gruncie rzeczy bardzo podobne. W swojej książce Święto kozła,
peruwiański pisarz, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury z
roku 2010, Mario Vargas Llosa zaserwował nam rzetelne studium życia
codziennego obywateli najróżniejszych klas oraz politycznych opcji w
takim dyktatorskim okresie. Napisana w 2000 roku powieść traktuje o
krwawych i brutalnych rządach dyktatora Republiki Dominikańskiej,
Rafaela Leónidasa Trujillo Moliny.
niedziela, 9 grudnia 2012
sobota, 8 grudnia 2012
Tezy Marszałka
„Miał rację Marszałek. Zawsze powtarzał, że naród u nas wspaniały, tylko ludzie kurwy.”
Czas honoru Jarosław Sokół
piątek, 7 grudnia 2012
Spektakl spod znaku jednej ręki
Jednoręki ze Spokane
Martin McDonagh
Tytuł oryginału: A behanding in Spokane
Reżyseria: Ana Nowicka
Teatr: BARAKAH
Czas trwania: 1 h 15 min.
Teatr Barakah na krakowskim Kazimierzu
to jedna z najciekawszych propozycji na teatralnej mapie Grodu Kraka.
Piękna i nieco nietypowa lokalizacja w piwnicach restauracji Klezmer
Hois, skromna i malutka sala, która służy równocześnie za scenę jak i
miejsce dla publiczności, dające poczucie niesamowitej zażyłości, jaka
wywiązuje się pomiędzy widzem a artystą oraz znakomita obsada aktorska
pod przewodnictwem reżyserki Any Nowickiej sprawiają, że do tego
przybytku sztuki wraca się przy każdej nadarzającej się okazji.
Spektakl Jednoręki ze Spokane autorstwa irlandzkiego reżysera oraz dramatopisarza Martina McDonagha, znanego m.in. za sprawą Królowej piękności z Leenane, czy Kaleki z Inishmann, to kolejna propozycja krakowskiego teatru. Sztuka zaliczana jest do nurtu nowego brutalizmu zwanego też nowym realizmem,
który namiętnie eksponuje okrucieństwo współczesnego świata. Ekspresję
podkreśla teatralny język, nacechowany agresją i wulgaryzmami.
Główny bohater, tytułowy jednoręki, to
pan Carmichael (w tej roli Paweł Sanakiewicz), który od 27 lat
bezskutecznie poszukuje swojej dłoni, odciętej przez pędzący pociąg. W
czasie swojej życiowej pielgrzymki po całych Stanach, której celem jest
utęskniona ręka, trafia do przyautostradowego hoteliku w niewielkim
miasteczku, gdzieś w USA. Dwójka miejscowych rzezimieszków, drobni
dealerzy narkotykowi, biała dziewczyna Marylin (Monika Kufel) oraz jej
czarnoskóry chłopak Toby (Ana Nowicka) na wieść o przybyciu jednorękiego
desperata, wietrzą szansę na ubicie niezłego interesu. Z miejscowego
muzeum etnograficznego wykradają zakonserwowaną, czarną i malutką dłoń Aborygena z Aborygenii, którą próbują opchnąć panu Carmichaelowi za okrągłe 500 $.
Nietrudno sobie wyobrazić, że przez 27
lat poszukiwań, pan Carmichael nie raz, ani nawet nie dwa spotkał się
już z podłymi wyłudzaczami, instrumentalnie traktującymi jego problem,
spoglądając na niego jedynie przez pryzmat możliwości zainkasowania
pokaźnej gotówki. Doświadczenie w tej materii nie zmniejsza jednak jego
gniewu, którym wybucha niczym wulkan. Rozgrzana lawa jego złości daje
się poważnie we znaki naiwnej, młodej parze. W końcu pan Carmichael nie
wygląda na typa, z którego można sobie stroić żarty. Obsesja malująca
się w jego płonących obłędem oczach, nienaturalna bladość skóry
podkreślona sinymi ustami i workami pod oczami dodają jaskrawości
obrazowi szaleńca, jaki się przed nami maluje. Swoje robią też opowieści
i wspomnienia jednorękiego poszukiwacza, który podkreśla, że zemsty na
ludziach odpowiedzialnych za pozbawienie go kończyny dokonał dawno temu,
więc teraz jedynym jego celem jest odzyskanie utraconej dłoni.
Oprócz wspomnianej trójki, na scenie
pojawi się jeszcze Mervin (Lidia Bogaczówna), hotelowy recepcjonista,
pałający szlachetną miłością do małp, człowiek pragnący za wszelką cenę
dokonać czynu bohaterskiego, szczególnie na oczach zmysłowej i
ociekającej seksapilem Marylin. Mervin nudzi się niezmiernie swoim
obecnym zawodem, nie może jednak narzekać, bo osoba, która wyszła
niedawno zza kratek nie powinna oczekiwać niczego lepszego. W pewnym
momencie okazuje się, że Mervin jest ostatnią deską ratunku dla tonących
w ognistej zemście pana Carmichaela Marylin oraz Toby’ego. Trudno
jednak jest liczyć na pomoc kogoś, kogo wykiwało się z towarem i
wskazało glinom jako handlarza narkotykami ...
Cały spektakl podszyty jest pokaźną
podszewką absurdu oraz czarnego humoru. Wykreowane postacie są nieco
przerysowane, ale właśnie to przejaskrawienie czyni je komicznymi. W
trakcie seansu przyjdzie nam być świadkami wielu niesamowitych oraz
zabawnych sytuacji. Opowieści o machaniu odciętą dłonią (ten łzawy ton
przy powiadaniu sentencji: Wiesz, jakie to uczucie, gdy ktoś macha Ci na do widzenia Twoją własną ręką?),
walka na zakrwawione ludzkie kikuty, czy wreszcie arcykomiczna dyskusja
telefoniczna pana Carmichaela ze swoją rodzicielką, która mimo
połamanych kostek doczołgała się do jego pokoju i odkryła w nim stosy
świerszczyków (Oglądasz gołe baby? No to teraz to już na pewno możesz powiedzieć swoim koleżankom, że jesteś lesbijką) kipią wręcz czarnym humorem.
Bohaterowie wygłaszając swoje kwestie
wyrażają się dość kwieciście, często posługując się wulgaryzmami. Co
rusz pada również seria, która zwala z nóg i wywołuje salwy śmiechu
wśród publiczności (przedmiesiączkowe pragnienie samozagłady; rzucasz jak zezowata kurwa; nadwyżki rąk na zamrażarce; nie może podejść do telefonu, bo nadal nie żyje).
Gra jest bardzo ekspresyjna, istotna jest mowa ciała, bogata
gestykulacja połączona z częstym podnoszeniem głosu. Nieco w tle całej
fabuły pojawiają się od czasu do czasu zdania, mające na celu
podkreślenie amerykańskiego zakłamania i hipokryzji, choćby na temat źle
pojmowanej poprawności politycznej, czy ciągle żywego rasizmu. Wydaje
się jednak, że mocno absurdalna forma osłabiła nieco wydźwięk tych
spostrzeżeń, które zdecydowanie ustąpiły miejsca komediowemu stylowi (Lubię niektóre czarnuszki, ale to wcale nie oznacza, że nie jestem rasistą!; Gówno z Ciebie, a nie Czarna Pantera!).
Wracając jeszcze do aktorskiej gry,
wspomnieć należy, że na szczególną uwagę zasługuje Lidia Bogaczówna,
która w swojej męskiej roli Mervina spisała się po prostu rewelacyjnie. W
mojej opinii zagrała na tyle wiarygodnie, że gdy Mervin, proszony o
zgaszenie świeczki wetkniętej w kanister benzyny, zaczął rozpinać
rozporek, złapałem się na tym, że spodziewam się, iż za chwilę ujrzę
autentyczny atrybut męskości!
Ze względu na bardzo skromne rozmiary
lokum, w którym grany jest cały spektakl, tradycyjnie już, widz zostaje
zaproszony do współtworzenia całej sztuki. Tuż po jej rozpoczęciu,
wejście, które zamienia się nagle w okno hotelowego pokoju, zostaje
symbolicznie zamknięte, odcinając publice drogę ucieczki. Sprawia to, że
sytuacja uwięzionych Marylin oraz Toby’ego staje się nam jeszcze
bliższa. Aktorzy nie omieszkają również zwrócić się do nas z pytaniem,
czasem będą szukać u nas aprobaty i potwierdzenia dla swoich słów, w
pewnym momencie będziemy musieli naprawdę się nagimnastykować, aby nie
oberwać jedną z latających dłoni, którymi z furią, wśród przekleństw i
złorzeczeń, zaczną obrzucać się Tobi i Mervin.
Klimatu całej sztuce dodaje także muzyka
grana na żywo przez Łukasza Łukasika. Mocne, niekiedy szarpiące nerwy,
agresywne gitarowe riffy świetnie współgrają z wydarzeniami, pomagając
zbudować nastrój adekwatny do danej sceny, podkreślają również
klaustrofobiczny klimat. Swoje robi również bardzo udana scenografia,
dobrze odgrywająca hotelowy pokój. Ściany poobklejane monotematyczną
tapetą w szarej konwencji, w której przewijają się motywy Jamesa Deana,
Rity Haywort oraz Hollywood i Sunset Boulevard sprawiają wrażenie, że
uczestniczymy w projekcji czarno-białego filmu.
Reasumując, kolejne spotkanie z ekipą
Teatru Barakah uważam za bardzo udane. Sztuka utrzymana w groteskowym
klimacie, potrafiła zahaczyć również o tematy okrucieństwa, obsesji, czy
manipulacji i graniem na ludzkiej uczuciach. Do tego świetne kreacje
bohaterów, stworzone przez aktorów, wśród których na szczególną uwagę
zasługują Lidia Bogaczówna oraz Paweł Sanakiewicz. Wszystko to razem
sprawia, że Jednoręki ze Spokane to jeden najlepszych spektaklów, spośród tych, które przyszło mi obejrzeć w krakowskim teatrze.
Zdjęcia autorstwa Bartosza Trybonia pochodzą ze strony www.teatrbarakah.com