Pierwsza miłość
Sándor Márai
Tytuł oryginału: Bebi, vagy az elso szelesem
Tłumaczenie: Feliks Netz
Wydawnictwo: Czytelnik
Seria: Nike
Liczba stron: 308
Miłość to pojęcie, które bardzo
trudno jest spętać w karby słów. To uczucie, którego sens i znaczenie jest
ulotne niczym dym, wymykające się prostym definicjom, równie skutecznie
opierające się wyszukanym formułom i frazom. Wszelakiej maści odcienie emocji
traktowanych jako przejawy miłości, bardzo różny sposób jej postrzegania oraz
niekonsekwencja określaniu jej przymiotów sprawiają, że miłość od dawna jest
przedmiotem wielu badań i analiz. Miłość jest także wdzięcznym tematem
literackich tekstów, chociaż jest to zagadnienie zdradzieckie i śliskie –
bardzo łatwo jest popaść w banał, sprowadzić całe dzieło do steku sloganów czy
też zbyt mocno skoncentrować się wyłącznie na jednym aspekcie tej
skomplikowanej materii, plącząc się przy tym niemiłosiernie w swoich
przemyśleniach i refleksjach. Tych wszystkich meandrów oraz groźnych piargów w
swojej debiutanckiej powieści Pierwsza miłość,
uniknął Sándor Márai, wybitny węgierski pisarz, z którego prozą zetknąłem się
już dzięki interesującej lekturze dzieła Pokrzepiciel.
Pierwsza miłość to utwór utrzymany w formie dziennika.
Pierwszoosobowym narratorem jest Gáspár, pięćdziesięcioczteroletni mężczyzna,
obywatel Cesarstwa Austro-Węgierskiego pracujący w prowincjonalnym miasteczku
jako nauczyciel łaciny. Egzystencja bohatera naznaczona jest powtarzalnością,
niezmiennością i przewidywalnością. Toczy się ona w powolnym rytmie
przyzwyczajeń, od dawna hodowanych i pieczołowicie karmionych przesądów,
drobnych obsesji oraz rytuałów. Wszystko spointowane jest starczą pedanterią,
która tylko podkreśla jałowość bytu prowadzonego niejako z musu,
dla zabicia czasu. Starzejący się belfer, osoba nieśmiała i zamknięta w sobie,
którą łatwo wprowadzić w konfuzję to niewolnik swojego sposobu życia oraz rutyny
wyznaczającej ciasne ramy jego codzienności. W momencie rozpoczęcia utworu, narrator
zdradza objawy metafizycznego kryzysu, który zmusza go do podsumowania
dotychczasowego żywota oraz redefinicji wyznawanych wartości.
Bodźcem, który inicjuje całą
serię zdarzeń są zaobserwowane pierwsze oznaki starości. Ciało, jak dotąd
posłuszne i niezawodne, zaczyna jawić się jako materiał, który podlega
erozyjnemu działaniu czasu. Odkrycie skłania protagonistę do wzięcia urlopu w
celu wypoczynku i rekonwalescencji. Wyrwanie się z kieratu powszedniości staje
się okazją do koncentracji na samym
sobie, sposobnością do przeprowadzenia autoanalizy i zagłębienia się w odmętach
własnej duszy, której zakamarki skrywają ogromne pokłady nieprzeniknionego i
zagadkowego mroku. W ten oto sposób zachodzące zmiany zewnętrzne (starzejący
się organizm) okazują się pomostem, prowadzącym do niepokoju i obaw związanych
z duchowością bohatera, który ze zgrozą konstatuje, że pomimo upływu ponad pół
wieku, wciąż nie poznał w pełni samego siebie. Wskazówką, która umożliwia
wejście na ścieżkę zrozumienia funkcjonowania własnego umysłu, staje się
spotkanie z nieznajomym mężczyzną – prowadzone konwersacje, urywane i
niepewne, pełne niedopowiedzenia i krępacji, naprowadzają nauczyciela na ulotny
ślad, trudną do wyrażenia myśl, orbitujące wokół grzesznej samotności, groźnej choroby
zakaźnej, na którą lekarstwem są tylko Bóg albo miłość.
Sándor Márai w swojej
debiutanckiej powieści zaskakuje dojrzałością oraz misterną konstrukcją
stworzonego świata przedstawionego. Węgierski autor stosuje skromną paletę
rekwizytów (świadomość przemijalności, stwierdzenie własnej śmiertelności,
miłosny trójkąt, małomiasteczkowa atmosfera), z których z sukcesem buduje utwór
o rozwiniętej warstwie psychologicznej. Márai serwuje czytelnikowi studium
ukazujące człowieka, docierającego na skraj umysłowego rozchwiania, u którego
można zaobserwować powolną, acz stopniową i sukcesywną dezintegrację
osobowości, rozpuszczaną w kwasie podświadomej zazdrości i wywołanej nią ślepej
nienawiści.
Akcja książki rozwija się
niespiesznie, odrobinę leniwie, ale zachodzące wydarzenia coraz mocniej
wciągają, nie pozwalając oderwać się od lektury, która kojarzy się z bacznym
obserwowaniem dziejącej się na naszych oczach katastrofy – Márai stawia nas w
pozycji gapia, który z niezdrową fascynacją śledzi postępujący z coraz większą
szybkością rozkład, zniszczenie, destrukcję. Węgierskiemu pisarzowi udało się
interesująco podkreślić ten nastrój dewastacji poprzez liczne aluzje wyrażające
się w bogatej symbolice – podupadający pensjonat, w którym gości Gáspár,
napotkana w trakcie spaceru zaniedbana, z wolna zamieniająca się w ruinę
kapliczka, woźny-pijaczyna, staczający się coraz niżej z każdym kieliszkiem czy
kondukt pogrzebowy, na jaki przypadkiem natyka się bohater uwypuklają poczucie
wszechobecnego rozpadu.
Kunszt Sándora Máraia wyraża się
również w przyjętej konwencji, w jakiej utrzymane jest dzieło. Forma osobistego
notatnika, który jest zbiorem rozważań, obserwacji i poglądów Gáspára, z góry
wyklucza obiektywność relacji. Z tego względu czytelnik skazany jest na
subiektywizm, co wiąże się z niedomówieniami, subtelnymi aluzjami oraz
niejasnościami – nie wszystkie karty prezentowanej historii są oczywiste i
klarowne, a niejedną treść należy wyłuskać, bowiem jest ona schowana pomiędzy
wierszami, w gąszczu pozornie pustych zdań i banalnych opisów. W ten sposób
Węgier zaprasza nas do współkreacji swojego utworu, bowiem oprócz tego, co
zostało zapisane, bardzo ważne jest również to, co czytelnik sobie wyobrazi, wydedukuje
bądź odgadnie. Wynikiem towarzyszącej nam stale niepewności, wynikające z
pełnego braku obrazu sytuacji, jest pełzające uparcie napięcie – niewielkie,
acz uporczywe i stale szukające ujścia.
Ponadto za sprawą jednego z
bohaterów – młodego nauczyciela historii, pełnego zapału, pasji i zaangażowania
– Pierwszą miłość można rozpatrywać
jako metaforę opisującą bezcelowość oporu stawianego przez jednostkę wobec masy
okutej szczelnym pancerzem przyjętego systemu, który bezwzględnie tępi wszelkie
przejawy niesubordynacji. Inność, odmienność, indywidualizm, kontestacja
utrwalonych przez wieki zasad i norm równoznaczne są ze skazą, piętnem,
naznaczeniem, które skazuje na izolację i odrzucenie. Postać Gáspára także
wpisuje się w konwencję ukazującą starcie pojedynczego osobnika w konfrontacji
z anonimowym tłumem – mankamentem protagonisty jest wspomniana samotność, co
wiąże się z bytowaniem na krawędzi społecznego nawiasu. Stąd jest już niedaleko
do niezależności, jednoznacznie kojarzącą się z mocno wyeksponowaną
odrębnością, która w każdym stadzie postrzegana jest jako cecha niebezpieczna i
niepożądana.
Reasumując, Pierwsza miłość to bardzo udany debiut Sándora Máraia. Książka nie posiada rozbudowanej fabuły – autor koncentruje się na jednym wątku, który przedstawiony zostaje w sposób niezwykle analityczny. Psychika Gáspára, jego myśli i zachowanie zostają poddane drobiazgowemu i pieczołowitemu opisowi, dzięki czemu czytelnik zyskuje okazję, by przekonać się jak skomplikowaną maszynerią jest ludzki umysł oraz jak wiele czynników wpływa na jego funkcjonowanie. Oprócz tego węgierskiemu autorowi znakomicie udało się pochwycić i oddać małomiasteczkowy klimat – plastyczność pióra sprawia, że czytelnik oczami wyobraźni wyraźnie widzi cienkie ściany poszczególnych domostw, wspólnie przeżywa kolejne plotki, drobne skandale oraz ujawniane rewelacje na temat grzeszków wielce szacownych obywateli. Dzieło Máraia jest mocno pesymistyczne w wymowie oraz bez szans na szczęśliwe zakończenie – wymowa utworu jest taka, że człowiek to istota w gruncie rzeczy przeraźliwie samotna oraz skazana na nieustanne cierpienie.
Moja wiedza o Sándorze Márai ogranicza się do faktu, że to ponoć ulubiony pisarz innego pisarza - Szczepana Twardocha i autor genialnego i kultowego ponoć "Dziennika". A sam Gáspár przypomina mi innego książkowego staruszka, podobnie zepchniętego na margines - profesora Pnina. Czy to dobry trop? Czy "Pierwsza miłość" przypomina powieść Nabokova? Bo jeśli tak, to już wiem, że i ja się z Márai'em polubię!
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o pana Twardocha, to jak na razie moja znajomość jego dzieła zakończyła się na "Epifanii Wikarego Trzaski", ale czytując recenzje jego dzienników "Wieloryby i ćmy", dowiedziałem się właśnie tego, że Twardoch bardzo ceni sobie prozę Sándora Máraia. Fakt ten w ogóle mnie nie dziwi, bowiem Węgier to zaiste świetny fachowiec :)
UsuńA co do dobrotliwego i ciamajdowatego Pnina, to chociaż książkę, w której odgrywa on pierwsze skrzypce przeczytałem kilka miesięcy temu, nie wpadłbym na taką konotację :) Wydaje mi się, że Nabokov potraktował swojego bohatera znacznie, znacznie łaskawiej - owszem, prowadzi on nieustanne boje z otaczającą go rzeczywistością, do której jakoś nie potrafi się dostosować, ale te zmagania nie są tak dramatyczne, jak ma to miejsce w przypadku Gáspára. Protagonista Máraia stacza się po równi pochyłej w otchłań szaleństwa i nie jest to ten rodzaj niewinnej fiksacji, która wzbudza uśmiech czytelnika. Ale pomimo faktu, iż wg mnie styl Nabokova i Máraia jest różny, i tak polecam Ci twórczość Węgra. Na tyle na ile udało mi się poznać Twoje czytelnicze upodobania, jestem skłonny zaryzykować stwierdzenie, że dzieła Máraia przypadną Ci do gustu.
Czyli właściwie można uznać, że bohater "Pierwszej miłości" jest trochę jak Pnin - opcja Level Hard ;-)
UsuńJuż wiem, że ta książka mi się spodoba. Chciałam zacząć od "Dzienników", ale na pierwszy ogień pójdzie "Pierwsza miłość".
PS Do listy węgierskich pisarzy koniecznie dopisz Kosztolanyi'ego. "Ptaszyna" jest wyborna!
Nawet bardzo hard :)
UsuńA co do prozy Máraia to jako polscy czytelnicy mamy to szczęście, że na nasz rodzimy język przetłumaczono całkiem sporo jego dzieł. Ja na razie poznałem tylko 2 (polecam też "Pokrzepiciela"), na półce cały czas czeka na mnie "Pokój na Itace", planuję też sięgnąć po kolejne utwory tego artysty.
P.S. O "Ptaszynie" słyszałem, szczególnie odkąd pojawiło się wznowienie w Nowym Kanonie, ale jakoś nie mogę upolować tej książki :)
Ja tez polecam "Ptaszynę" - bardzo niepozorna książka, a tak pełna treści. Klimatem przypominała mi "Żar" Maraia (a raczej odwrotnie Bo pierwszą czytałam Ptaszynę).
UsuńSam "Żar" zauroczył mnie absolutnie, a nie jestem koneserem wysmakowanej prozy. W tym przypadku czułam piękno języka, wnikliwość spostrzeżeń, słyszałam dźwięki sań i walca w Wiedniu, coś niesamowitego.
Dołączam do osób polecających „Ptaszynę” – piękna, pełna treści, wzruszająca książka. :)
UsuńTo nietypowe, że młody autor (kiedy pisał tę książkę, miał około 28 lat) na główną postać wybrał człowieka dwa razy starszego od siebie i umiał wiarygodnie przedstawić jego sposób myślenia, marzenia, cielesne dolegliwości itd. Nie zgodziłabym się ze zdaniem, że człowiek skazany jest na przeraźliwą samotność i nieustające cierpienie. Jedni nie umieją nawiązywać serdecznych więzi i wciąż zmagają się z jakimiś problemami, inni zawsze mają wokół siebie życzliwych ludzi i cierpią tylko pod koniec życia, kiedy są mocno chorzy. A jeśli mają szczęście, umierają we śnie i w ogóle nie cierpią...
Izo, wysmakowana proza to bardzo adekwatne określenie dla stylu Máraia. Z tego, co zdążyłem zauważyć tą cechą charakteryzuje się większość jego książek. A "Ptaszyna" ciągle znajduje się na mojej liście tytułów do przeczytania - niestety jak dotąd nie mogę upolować tego dzieła w sensownej cenie, nie spotykam się z nim nawet w bibliotece.
Usuńkoczowniczko, ha, zaczynam odczuwać wyrzuty sumienia, że od taka dawna słyszałem o "Ptaszynie", a jeszcze jej nie przeczytałem.
A co do cierpienia to bardziej miałem na myśli cierpienia duchowe - ów sławetny Weltschmerz, z którym w pewnym etapie życia zmaga się praktycznie każdy, oczywiście w mniejszym bądź większym stopniu (dla jednych są to króciutkie momenty zwątpienia i duchowe kryzysu, dla innych poważniejsze zaburzenia).
Czytałam "Ptaszynę" w wersji elektronicznej dość dawno temu. Przeszukam swoje zasoby. To taka schowana perełka, koleżanka zaproponowała ją jako lekturę na klub książki, przyjęłam tę propozycję bez entuzjazmu. Okazało się jednak, że było warto.
UsuńMyślę, że odczuwanie czasami Weltschmertzu jest rodzajem daru. Oznacza on, że coś czujemy poza zwykłymi fizycznymi odczuciami.
Mamy "Rok Solidarności Polsko-Węgierskiej", więc promowane są książki z Węgier. Udało mi się sięgnąć po kilka tytułów z tego kraju, ale wielki Sándor Márai wciąż przede mną, bo chciałabym poznać jego "Dzienniki", zwłaszcza po tym jak wychwalał je Szczepan Twardoch.
OdpowiedzUsuńO proszę, o tym roku solidarności to nawet nie miałem pojęcia, ale tak się składa, że w 2016 stosunkowo często sięgam po Węgrów (oprócz Máraia przeczytałem Pétera Esterházy'ego, aktualnie poznaję też twórczość György Spiró).
UsuńA Twardoch, jak widać na podstawie wpisu Twojego oraz Marty, zrobił bardzo dobrą robotę - wspaniale zareklamował Máraia :)
Byłam zachwycona książką, przede wszystkim stylem i kunsztem, o którym wspominasz. I wnioskami o samotności człowieka, bo w gruncie rzeczy, jak zresztą zauważyłeś, przede wszystkim o tym jest ta książka. Fragment na dworcu - uwielbiam: "Nie jestem nikim ważnym. Mimo to, dlaczego to, co się ze mną dzieje, wydaje mi się takie gigantyczne? Gigantycznie niesprawiedliwe, gigantycznie nieszczęśliwe i gigantycznie radosne? Dziwię się jakim sposobem tak olbrzymie uczucie może zmieścić się w moim życiu? Jestem pewien, że to uczucie ma jakąś taką moc, że mógłbym poruszyć, oświetlić i ogrzać cały świat. Dzisiaj czuję, że nie jestem niczym innym, jak tylko przewodem, i że ta gigantyczna moc, ten straszliwy prąd, który porusza świat, oświetla go i ogrzewa, dotarł do mnie, przepłynął przeze mnie i ja, marny słaby przewód, nie wytrzymuję, nie jestem w stanie przekazać go dalej. Ale dla świata jest to tylko przeszkoda cienka jak włos. Prąd pędzi dalej. Nikt tego nie czuje.”
OdpowiedzUsuńMárai miał genialny warsztat - obcowanie z jego prozą to czysta przyjemność choćby z tego powodu. Człowiek dowiaduje się jak plastyczny i piękny może być język. A co najistotniejsze, w tym urokliwym stylu opowiadane są naprawdę fascynujące historie.
UsuńMam za soba tylko jeden utwor tego autora, a mianowicie Wystep goscinny w Bolzano, o jednym z epizodow z zycia Casanovy. Niewiele z niego pamietam, ale bylam zachwyconwa. A Two tekst przypomina mi, ze warto i ze powinnam znow po niego siegnac.
OdpowiedzUsuńPS. Przepraszam za brak polskich znakow.
Ja po Máraia sięgam dość rzadko - w chwili obecnej czytam dopiero jego trzecią książkę (dopiero, jeśli weźmie się pod uwagę, ile dzieł ten autor spłodził, i ile z nich zostało przełożonych na polski). Ale paradoksalnie uważam, że takie sporadyczne sięganie po utwory Węgra ma swoje plusy, ponieważ długie przerwy pozwalają jeszcze bardziej intensywnie smakować jego niezwykłą prozę. Serdecznie zachęcam do dalszego poznawania tego pisarza :)
UsuńP.S. Przebywasz gdzieś na obczyźnie, że straciłaś polskie znaki :) ?
P.S. 2 Oczywiście to żaden problem :)
Też byłam pod wrażeniem te powieści. Nie wiedziałam, że to debiut!
OdpowiedzUsuńZ Maraiaego mogę jeszcze z czystym sumieniem polecić to: http://slubnaherbata.blogspot.nl/2015/02/sandor-marai-zar.html
Dziękuję za polecenie! "Żar" mam na rozkładzie, zresztą jak wszystkie powieści autora :)
Usuń