Strony

czwartek, 7 września 2017

Artysta zbrodni Johna Vase




John Case


Artysta zbrodni

tytuł oryg. : The Murder Artist
przekład: Robert Ginalski
wydawnictwo: Albatros Warszawa 2000
liczba stron: 432



Nie pamiętam już dlaczego powieść Artysta zbrodni znalazła się na mojej liście pozycji, które chcę przeczytać. Niewykluczone nawet, że stało się to przez pomyłkę. Dopiero gdy książka trafiła w me ręce, dowiedziałem się, iż jej autor, John Case, to w rzeczywistości pseudonim literacki pary amerykańskich dziennikarzy śledczych, małżeństwa Jima i Carolyn Houganów. Zaczerpnąwszy tej wiedzy z notki wydawcy umieszczonej przed stroną tytułową, rozpocząłem lekturę.




W 2003 roku amerykański reporter telewizyjny Alex Callahan, którego małżeństwo weszło w fazę separacji będącą najczęściej prologiem rozwodu, by rozpocząć odbudowę rodziny, zabiera swych siedmioletnich synów Seana i Kevina, bliźniaków, na Jarmark Renesansowy w maleńkim Cromwell w stanie Maryland. Swoją drogą ciekawe, dlaczego renesansowy, skoro odbywające się na nim turnieje rycerskie i inne pokazywane atrakcje ewidentnie należą do spuścizny średniowiecza. No, ale to tylko taka moja dygresja.

W trakcie jarmarku dzieci oddalają się od ojca, który w pewnym momencie traci je z oczu. Coraz bardziej gorączkowe poszukiwania na własną rękę nie dają rezultatów i musi zgłosić się do organizatorów imprezy z prośbą o pomoc w odnalezieniu chłopców. Działania służb porządkowych i ochrony jarmarku nie przynoszą efektów. Wszyscy zaczynają sobie zdawać sprawę, iż problem jest poważny. Wzywają policję i rozpoczynają się oficjalne poszukiwania zakrojone na szeroką skalę. Co dalej oczywiście nie zdradzę, by nie psuć zabawy tym, którzy jeszcze nie czytali.

Fabuła jest praktycznie jednowątkowa – wszystko kręci się wokół poszukiwania zaginionych chłopców. Z drugiej strony, nie może być chyba inaczej. W takiej sytuacji, zwłaszcza w jej początkowym stadium, nie ma z pewnością czasu na romanse ani inne pierdoły. Konstrukcja intrygi jest jednak bardzo oryginalna i w zupełności tę prostotę fabuły rekompensuje. Gdy zabrniemy w lekturze na tyle daleko, by zacząć się domyślać, co jest motorem całej powieści, możemy w pierwszej chwili pomyśleć, że pomysł, na którym wszystko oparto, jest nieco naciągany. Czy aby naprawdę? Jeśli się dobrze zastanowicie, stwierdzicie, że motyw ten nie tylko jest prawdopodobny, ale niestety również jak najbardziej realny i przekonujący. Kto wie, czy podobne rzeczy nie miały miejsca w przeszłości, lub nawet nie zdarzają się gdzieś w tej chwili.

Lektura Artysty zbrodni a potem porównanie moich wrażeń z recenzjami w internecie doprowadziły mnie do prostego wniosku – co się komu podoba, to świadczy o nim, podobnie jak recenzja mówi zwykle równie wiele o autorze, co o przedmiocie recenzji.

W większości ocen podnoszona jest „nuda” pierwszej części powieści i, jako pozytywna, „akcja” w drugiej połowie. Dla mnie to żenujące.

W pierwszej połowie mamy z przejmującym realizmem oddaną sytuację ojca, którego dzieci zaginęły. Obwiniany przez żonę, podejrzewany (o zabójstwo) przez policję, bezradny, bezsilny. Uczucia, fakty, wszystko przedstawione tak, iż bez trudu możemy wejść w skórę nieszczęsnego Alexa Callahana. Poznać tę sytuację, w której się znalazł, z perspektywy jak najbardziej subiektywnej. Permanentne napięcie, którego nie można w żaden sensowny sposób rozładować, nieustający stres, a właściwie cały pakiet stresorów, od samego zaginięcia i policji poczynając, a na małżonce i mediach skończywszy. Ten aspekt powieści jest aż zbyt przejmująco przekonujący.

Obiektywne realia również są przedstawione bez zarzutu, a nawet po mistrzowsku. Działania policji i wolontariuszy oraz ich dynamika słabnąca w miarę upływu czasu. Procedury i stereotypy rządzące w takich sytuacjach działaniami służb, mediów i społeczeństwa – wszystko odmalowane z precyzją i realizmem takim, jakby to była literatura faktu, a nie beletrystyka.

Przy okazji - tę książkę czytałem po powieści Frost i Boże Narodzenie R.D. Wingfielda oraz w czasie, gdy głośno było w naszych mediach o kolejnej wpadce polskiej policji – tym razem łódzkiej, która sprawdzając na prośbę kolegów ze Zduńskiej Woli mieszkanie, gdzie miała być poszukiwana zaginiona osoba „przegapili” jej zwłoki rozkładające się w tapczanie. W powieści Wingfielda pada stwierdzenie, iż w Anglii dokładne przeszukanie miejsca zamieszkania i/lub ostatniego pobytu jest obowiązkowym elementem czynności poszukiwawczych, co wynika z ważkich i dobrze umotywowanych przesłanek. W Artyście zbrodni mamy również przeszukanie domu naszego protagonisty, niezwykle gruntowne i sumienne zresztą. Zwłoki w tapczanie raczej by się nie uchowały. U nas przeszukanie domu zaginionego (miejsca jego ostatniego pobytu) jakoś nie jest priorytetem policji, co wydaje mi się wręcz kuriozalną praktyką. No, ale to tylko kolejna dygresja.

Poza chyba unikalną w literaturze pięknej okazją, by czytelnik mógł się wcielić w mężczyznę, komu zaginęły dzieci, co samo w sobie już jest wielkim atutem powieści Johna Case, znajdziemy w niej i inne niezwykle interesujące elementy. Magia i czarodziejskie sztuki. Nie ma chyba nikogo, kogo by nie fascynowały czary, iluzjoniści i magicy. Artysta zbrodni pozwoli nam zajrzeć w ten świat. W dodatku obraz, który poznamy, będzie opatrzony bardzo interesującym komentarzem socjologicznym. Dla pikanterii będzie nawet trochę voodoo. Jest też trochę ciekawostek z amerykańskich realiów – na przykład Wicca i jej ekspansja w USA.

Sam proces poszukiwań również przedstawiony jest absolutnie przekonująco. Niestety nie ma on wiele wspólnego z Ojcem Mateuszem, Komisarzem Rexem/Alexem czy Sherlockiem Holmesem. Jest za to realistycznie, ze znawstwem rzeczy – dla mnie to wielka zaleta; jak widać po internetowych recenzjach, nie jest tak dla wszystkich.

Im bliżej końca powieści, tym mniej realizmu, tym więcej Hollywood, aż do całkowicie nieprzekonującego epilogu. Ale właśnie ta końcówka, która dla mnie jest najsłabszą częścią powieści, jak dla wielu jest jedyną „ciekawą” częścią książki. Jak widać są gusta i guściki.

Powieściowe postacie, głównie protagonista, bowiem on zawłaszcza sobie większość miejsca w powieści, są przedstawione nie tyle barwnie, czy przekonująco, co właśnie realistycznie, zwyczajnie, powszednio – czytelnik nie ma problemów by w wyobraźni wcielić się reportera poszukującego zaginionych synów.

Niestety, słaby finisz nie jest jedynym mankamentem powieści. Zdarzyła się jedna poważna wpadka merytoryczna, wstawki obcojęzyczne są bez tłumaczenia (zna ktoś cajuński?) a spory fragment na 384 stronie to totalny bełkot. Z drugiej jednak strony, pomimo tych minusów, po zakończeniu lektury pozostało mi po niej jak najlepsze wrażenie. Niedoróbki nie były w stanie zepsuć wrażenia z prześwietnej, rewelacyjnej wręcz pierwszej połowy, która daje okazję by przeżyć ten dramat, którego oby nikt z nas nie musiał nigdy przeżywać w rzeczywistości – zaginięcia bliskiej nam osoby. Doświadczenie nieporównywalne z żadnym innym w literaturze, więc choć mam świadomość, iż Artysta zbrodni to żadne arcydzieło, zdecydowanie i gorąco polecam


Wasz Andrew

2 komentarze:

  1. W klimatach sensacyjno-magicznych polecam "Maga" Jeffery'ego Deavera, piątą część z Lincolnem Rhymem. Nie wiem, na ile realistycznie jest ukazana kryminalistyka, ale ja lubię tę specyficzną drobiazgowość.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No cóż, chyba wrócę do tego autora, choć jak dotąd tylko jedna na trzy przeczytane jego powieści naprawdę mi się spodobała

      Usuń

Czytamy wnikliwie każdy komentarz i za wszystkie jesteśmy wdzięczni. Zwłaszcza za te krytyczne. Jeśli chcesz o czymś porozmawiać, zapytać, zwrócić uwagę na błąd, pisz śmiało. Każda wypowiedź, zwłaszcza na temat, jest przez nas mile widziana. Nie odrzucamy komentarzy anonimowych, jeśli tylko nie naruszają prawa. Można zamieszczać linki do swoich blogów i inne, jeśli nie są ewidentnym spamem. KOMENTARZE UKAZUJĄ SIĘ DOPIERO PO ZATWIERDZENIU przez nas :)