Tajni egzekutorzy. Polowanie na Ariberta Heima, nazistowskiego Anioła Śmierci.
(The Secret Executioners: The Amazing True Story of the Death)
Danny Baz
tłumaczenie: Ewa Umińska
wydawnictwo Replika 2011
ISBN: 978-83-7674-097-3
Spotkałem się z zarzutami, iż moje recenzje są ostatnio zbyt krytyczne. Sięgając po Tajnych egzekutorów miałem nadzieję, iż odwrócę tę złą passę. Nie spodziewałem się arcydzieła literackiego, ale miałem nieśmiałą nadzieję przynajmniej na interesującą lekturę, gdyż temat losów zbrodniarzy hitlerowskich po drugiej wojnie światowej jest fascynujący*.
Po skończeniu książki zajrzałem do kilku recenzji i niektóre były dla mnie totalnym szokiem. Drugim, gdyż pierwszym była sama lektura. Całe szczęście, iż nie dostałem zawału. Ale po kolei.
O fabule nie ma co wspominać, gdyż tematykę aż nadto wyjaśnia tytuł. Książka jest reklamowana przez wydawcę i niektórych recenzentów jako opowieść oparta na faktach, tchnąca autentyzmem, wciągająca i w ogóle kontrowersyjnie rewelacyjna. Dla mnie tymczasem to po prostu gniot. Jeśli został oparty na prawdziwej historii, to tym większa hańba, gdyż nic z niej nie pozostało.
Jeśli ktoś twierdzi, iż w świecie tajnych operacji wystarczy zmienić nazwiska, by ochronić osoby, którym może coś grozić, to albo nie ma pojęcia o czym mówi, albo też ma odbiorców swoich opowieści za idiotów. Z powyższego wynika między innymi praktyka utajniania różnych materiałów na okres niejednokrotnie dłuższy niż czas życia zwykłego śmiertelnika. Nie tylko nazwiska, ale modus operandi, miejsca, daty, ślady operacji finansowych, użytych środków i dziesiątki innych nitek mogą doprowadzić do kłębka. Z tego powodu, jeśli chce się zachować w tajemnicy prawdziwą tożsamość uczestników podobnych przedsięwzięć, należy w opowieści zmienić wszystko poza tym, co się chce głównie przekazać. W tym wypadku poza faktem, że Heima zabili Żydzi. Nie można opowiedzieć jak się to odbyło, przynajmniej nie przed upływem dwóch, trzech pokoleń, jeśli sprawcy mają pozostać osłonięci nimbem tajemnicy. A czy zabili go Żydzi? Tego nie wiem. Ale z tego wszystkiego wynika, że tak czy siak, zabili, czy nie, i tak mamy do czynienia nie z dokumentem, ale z powieścią. I tak ją należy oceniać.
Literacka wartość Polowania jest w moim odczuciu żadna. Proste, skąpe słownictwo, bezbarwne opisy, postacie składające się tylko z imion, nazwisk i kilku fragmentów rysopisu. Żadnej psychiki, konfliktów wewnętrznych. Jedynym plusem jest szybka akcja. Plusem, gdyż dzięki temu szybciej można skończyć lekturę.
Nie wiem jak można uznać klimat Polowania za chociaż zbliżony do autentyzmu. Książka napisana jest w pierwszej osobie, ale jednocześnie główny bohater wie wszystko, co się dzieje z innymi członkami jego organizacji w dowolnym miejscu i czasie. To sprawia wrażenie, iż mamy do czynienia z wygładzonym, oficjalnym raportem, a nie świadectwem zdarzeń, które się przeżywało. Tak nie robią nawet ewidentni fantaści. Rambo wygląda bardziej realnie! Nawet jeśli ten potężny feler zwalimy na błąd warsztatu (pisarza lub tłumacza), inne elementy ewidentnie wskazują nawet nie na fikcję, a na brak znajomości tematu.
Każdy profesjonalista ma bardziej osobisty stosunek do swych narzędzi, niż pozostała część społeczeństwa. Szczególnie dotyczy to profesji, w których używa się broni, a zwłaszcza broni przeznaczonej z założenia do zabijania ludzi. Widać to ewidentnie w wypowiedziach żołnierzy, policjantów i przedstawicieli innych podobnych grup zawodowych. Im wyższy poziom profesjonalizmu, im bardziej zakorzenione w umyśle przekonanie, iż od tego przedmiotu zależeć może czyjeś, a zwłaszcza moje, życie, tym częściej myśli się o tym kawałku złomu nie jako o karabinku, ale przykładowo jako o kałachu, raku, tetetce, itp. Nie myśli i nie mówi się pistolet, karabin czy granat, tylko konkretnie o danym modelu i jego nazwy się zawsze używa. Widać to w większości wspomnień, pamiętników i powieści dbających o klimat**, zaś w Polowaniu ewidentnie tego brak.
Jeśli już jesteśmy przy realiach, to wspomnę o jednej scenie, która pięknie pokazuje brak wyobraźni autora i jego kompletną ignorancję w sprawach, o których pisze. Podczas pierwszej próby pojmania Heima, żydowskie komando ślizgaczem staranowało jego łódkę, którą jednocześnie ostrzelało. Łódź nazistów się rozpadła, Heim wpadł do wody, ale przeżył, gdyż miał kamizelkę ratunkową i schował się pod resztkami łodzi, a Żydzi pomimo poszukiwań i ostrzeliwania miejsca katastrofy, nie zdołali go zauważyć. Żydzi pływali ślizgiem tam i z powrotem, a nie widząc niczego na powierzchni, strzelali w wodę. Sęk w tym, że wyporność i stabilność kamizelki jest tak duża, iż raz znalazłszy się w stabilnej pozycji, praktycznie uniemożliwia zmianę orientacji. Znane są wypadki, iż żołnierze, którzy w oporządzeniu wpadli do wody głową w dół, nie byli w stanie się odwrócić i się utopili. Heim albo musiał natychmiast wypłynąć na powierzchnię, a zanurkować w kamizelce nie zdołałby nawet James Bond, albo musiał być pod szczątkami łodzi. W takiej sytuacji nigdy by już sam nie wypłynął, bo to by znaczyło, że szczątki go przytrzymywały od góry. W dodatku nazista został trzykrotnie postrzelony, a woda lodowato zimna. Pociski z nowoczesnej broni palnej w wodzie błyskawicznie hamują, więc albo pływał tuż pod powierzchnią wody, gdyż inaczej byłby bezpieczny, albo został trafiony przed wpadnięciem do niej, czyli w wodzie znalazł się w stanie co najmniej uniemożliwiającym jakiekolwiek aktywne działanie. Bajeczki po prostu.
Napiętnowany za ostre recenzje, starałem się wciąż od nowa dać tej książce szansę. Po każdym dysonansie robiłem głęboki wdech i znów w wyobraźni starałem się przenieść na miejsce akcji. Okazało się to jednak zbyt ryzykowne. Miałem wrażenie, iż książka była pisana lub tłumaczona z doskoku i zabierając się za następny fragment ktoś zapominał, co napisał przed chwilą. Oto nasz żydowski heros leci helikopterem ponad zimowym krajobrazem. Staram się to sobie wyobrazić, ale jak tego dokonać, skoro za chwilę dowiaduję się, że to jednak samolot. No cóż, przestawiam się i lecę samolotem. Nie muszę długo czekać i znów się dowiaduję, że jednak lecę helikopterem. Pełen realizm! – ukłon w stronę recenzentów określających tak ten chłam. Tyle, że czuję się nie jak komandos importowany z Izraela, a jak Fantomas.
Kiedyś myślałem, że wszyscy pisarze i tłumacze są ludźmi inteligentnymi, podobnie jak recenzenci. Skoro jednak ktoś uważa, iż wodolot może latać ponad górami i lasami, to polecam wycieczkę do pierwszego lepszego miasta nad morzem, albo choćby do sięgnięcia po encyklopedię. Nie jest to chochlik wydawniczy, gdyż tego środka lokomocji nasz główny bohater trzyma się konsekwentnie w końcowej części książki od momentu, kiedy do niego wsiadł, aż do momentu, gdy wylądował za górami, za lasami. I nie przesiada się w trakcie lotu, jak pomiędzy helikopterem a samolotem. Nierozróżnianie wodolotu i wodnosamolotu świadczy o braku wiedzy, braku oczytania również, ale o niczym więcej i nie jest niczym nagannym. Używanie natomiast słów, których znaczenia kompletnie się nie zna, nieświadomość własnej niewiedzy, to brak dużo poważniejszy; prawdziwa jazda po bandzie. Inna sprawa, iż to chyba znak naszych czasów, że ta przypadłość jest coraz powszechniejsza. Widać to w licznych teleturniejach, w których uczestnikom wydaje się, iż wiedzą, przez co podejmują złe decyzje i przegrywają.
Od początku powieści, aż do jej końca, miałem nadzieję na coś, co mogło choć częściowo uratować książkę. Wątek miłosny. Dwie kobiety i główny bohater. Nieśmiały początek zapowiadał się obiecująco, zwłaszcza od momentu, gdy objawiła się da druga . Niestety, również ten aspekt został potraktowany per noga. Szkoda.
Nie mam już siły dalej. Kończąc, z żalem muszę stwierdzić, iż w moim odczuciu mamy do czynienia z totalnym kiczem, tym gorszym, iż pozującym na opowieść prawdziwą. Nie polecam nikomu, chyba że ktoś chce zobaczyć, do czego może doprowadzić niekompetencja i fałszywa ocena własnej wiedzy
Wasz Andrew
** W specyficznym rodzaju powieści jakim jest marynistyka, błędy w nomenklaturze morskiej są piętnowane co najmniej tak mocno, jak brak wartości literackich. Podobnie powinno być w kryminale, sensacji i innych.