Stanisław Grzesiuk
Pięć lat kacetu
audiobook
czyta: Arkadiusz Bazak
wydawnictwo: Storybox 2011
Stanisława Grzesiuka (1918 – 1963) postrzegałem do niedawna głównie jako pieśniarza - niezapomnianego barda Czerniakowa. Do jego twórczości pisarskiej jakoś nie mogłem się zabrać. W końcu postanowiłem wziąć byka za rogi i sięgnąłem, pełen po równi obaw co nadziei, po Pięć lat kacetu – wspomnieniową opowieść Grzesiuka z czasów wojennych, a szczególnie z okresu uwięzienia w Dachau i później w Mauthausen-Gusen (najpierw w „starym” Mauthausen, następnie w „Gusen I”), gdzie doczekał wyzwolenia.
Rozpoczynając lekturę, jeśli tak można powiedzieć o słuchaniu audiobooka, kompletnie nie wiedziałem, czego się spodziewać. Temat trudny do udźwignięcia z różnych powodów, a Grzesiuk jakoś mi się nie kojarzył z literaturą wysokich lotów, ani z tytanem myśli.
Pierwsze rozdziały niemal mnie zniechęciły i wzbudziły poważne wątpliwości co do obiektywnej wiarygodności autora, które nie opuściły mnie już do samego końca. Poznawszy jednak dzieło w całości jestem przekonany, iż Grzesiuk był szczery i prawdziwy w sprawach swych przeżyć oraz poglądów, a jedynie całkiem niepotrzebnie tu i ówdzie podkoloryzował rzeczywistość, co uważnemu odbiorcy nasuwa tylko niepotrzebne wątpliwości. W sumie zapamiętałem trzy sceny wyraźnie podejrzane, iż zrodziły się z fantazji autora, a ostatnia z nich – opis topienia więźniów, prawie na pewno jest kompletną fikcją. Nie znaczy to oczywiście, że takie rzeczy nie miały miejsca, ani nawet, że Grzesiuk nie był ich świadkiem. Może po prostu nie chciał lub nie mógł się przyglądać dokładnie, a we wspomnieniach, świadomie lub nie, uzupełnił szczegóły tym, co podpowiedziała mu wyobraźnia. Inna sprawa, że mechanizmy nieświadomego tworzenia i uzupełniania wspomnień to fascynujący temat, jeden z ciekawszych aspektów pracy ludzkiego mózgu.
Jak wspomniałem, poza tym miejscowym podkoloryzowaniem, całość wygląda absolutnie wiarygodnie, spójnie i przekonująco. Choć styl opowieści jest prosty i ubogi, to narracja prowadzona w sposób pokrewny poniekąd balladom z półświatka międzywojennej Warszawy sprawia, iż trudny, przerażający i depresyjny temat udało się ująć Grzesiukowi w formę wciągającą, interesującą i nawet miejscami zabawną, co pozwala odbiorcy, mimo drastycznych szczegółów, zachować komfort psychiczny raczej niespotykany w literaturze obozowej.
Warszawski humor, który bardzo często aż skrzy w tej opowieści, nie jest sztuczną manierą, ale wynika z postawy jaką autor przyjął wobec rzeczywistości. Postawy, która w połączeniu z końskim zdrowiem, młodością i wielkim szczęściem, pozwoliła mu przetrwać jako jednemu z nielicznych w obozie przez całą wojnę.
Paradoksalnie więc, mimo formalnie ubogiego warsztatu pisarskiego, Grzesiuk pozostawił nam dzieło na swój sposób doskonałe – wymuszające najpoważniejsze z poważnych przemyślenia i jednocześnie pozwalające, pomimo makabrycznej tematyki, w na prawdziwą ucztę czytelniczą.
Pięć lat kacetu, jak każde naprawdę znaczące dzieło, nie tylko niesie wiedzę i zmienia obraz świata, ale przewartościowuje, przez co zmienia odbiorcę. Chyba wszyscy Polacy, od najmłodszych lat bombardowani aż do zobojętnienia narodową martyrologią, mają w umyśle stereotyp wojny, hitlerowca i obozu koncentracyjnego. Tymczasem Grzesiuk rozprawia się z tym jednym śmiałym cięciem. Wspominając swoje męczarnie w Dachau i Mauthausen-Gusen pokazuje nam, że mówiąc o obozach koncentracyjnych zapominamy o tym, jak bardzo różniły się między sobą stopniem opresyjności, co nie zawsze zależało tylko od niemieckiej obsady obozu. Wśród starych więźniów powstał nawet ranking obozów koncentracyjnych, gdyż obóz obozowi był nierówny. W dodatku i w tym samym obozie jeden oddział nierówny był drugiemu, nawet dla zwykłego, szeregowego więźnia bez funkcji ani fuchy. Jak wiele mówią słowa padające w trakcie międzyobozowego transportu: W Oświęcimiu to było dobrze… Z kolei nawet ten sam obóz i ten sam oddział w różnych latach były odmiennymi światami, całkiem niepodobnymi do siebie. Jak czytamy, obozy z 1940 czy 41 to nie to samo, co późniejsze. Gdyby obozy wyzwolono wcześniej, gdyby uwolniono więźniów w stanie z pierwszych lat wojny, to dopiero byłby widok...
Mimowolnie być może, autor potwierdza tezę tak tępioną przez polskich polityków, pod którą i ja się podpisuję - tezę, że nie mogłyby obozy i getto warszawskie istnieć bez współpracy Polaków, Żydów i innych więźniów funkcyjnych, co widać choćby z tego, iż większość interakcji, łącznie z biciem i śmiercią, które zachodziły między zwykłymi więźniami a obozem, nie były to interakcje między więźniami a załogą niemiecką, lecz między więźniami, a więźniami funkcyjnymi. Grzesiuk wyraźnie pokazuje, że nawet wśród SS-manów byli porządni ludzie, co na pewno nie jest w smak żadnej polskiej opcji politycznej. Zadziwi też niejednego ukazana z wielką wyrazistością, bardzo pozytywna postawa strażników ukraińskich, również z SS, która jest sprzeczna z dominującą u nas retoryką.
Czytając wiele, zauważamy, że z w każdym narodzie, w dodatku w różnych okresach, funkcjonują różne stereotypy o innych nacjach. Według Grzesiuka, najgorszymi współwięźniami byli Francuzi, księża i Warszawiacy przybyli do obozu po upadku powstania warszawskiego. Wiarygodności tym ocenom dodaje fakt, iż autor wyraźnie opisuje przypadki zaprzeczające tym regułom; szczególnie dużo miejsca poświęca jednemu z księży, którego przedstawia jako ponadprzeciętnie porządnego człowieka.
Ci Warszawiacy popowstaniowi to niezwykle ciekawy element wspomnień dotykający niezmiernie dla mnie fascynującego aspektu naszej historii i naszego narodowego charakteru. Naród tak bitny, tak zdolny do czynów bohaterskich, jak żaden chyba inny, a dał się potulnie wieźć do Katynia, obozów i krematoriów. To się w głowie nie mieści…
Jak w każdych dobrych wspomnieniach, są poza wielkimi i ważnymi tematami szczegóły oraz szczególiki pozwalające dotknąć miejsca i czasów. Od zwykłych, jak jakość wojennych polskich wędlin i chleba, pozwalająca na wysyłanie ich paczkami nawet do obozów w innych krajach, przez zadziwiające – jak paczki mądre i głupie, aż po makabryczne, jak przepis na kartofle pieczone na ludzkich kościach...
Dla mnie jest oczywiste, że osobista konstrukcja psychiczna i perspektywa z jakiej ogląda się świat oraz własne życie wpływa na tonację i wydźwięk wspomnień. Biorąc pod uwagę optymizm i humor Grzesiuka jestem przekonany, że obiektywnie rzecz biorąc sprawy w Mauthausen-Gusen dla zdecydowanej, absolutnej większości więźniów wyglądały dużo gorzej, niż opisano w tej książce. W końcu większość nie była tam młoda, zdrowa i pełna życia oraz optymizmu, pełna poczucia humoru.
Pięć lat kacetu na pewno nie jest książką propagandową. Nie podkłada się pod jedną wizję świata i ludzi, pod jednoznaczne oceny i tak lubione, zwłaszcza w odniesieniu do wojny i okupacji, czarno-białe szufladkowanie, pod polityczne zapotrzebowanie i pseudopatriotyczną propagandę. Daje do myślenia i zmusza do krytycyzmu, do relatywizmu moralnego, historycznego i do poddawania wszystkiego w wątpliwość. Zwłaszcza zaś poddania w wątpliwość samego siebie, własnych przekonań o sobie i o tym, jak byśmy się zachowali na miejscu kogo innego.
Jak pisze Grzesiuk - ci którzy nigdy nie byli w obozie, niech nigdy nie sądzą tych, którzy tam byli. Ja więc osądzam tylko książkę. I stwierdzam, że to jedna z tych pozycji, którą każdy powinien przeczytać. Gorąco zachęcam do lektury albo do słuchania – książka czytana w interpretacji Arkadiusza Bazaka też będzie bardzo dobrym wyborem.
Wasz (zachwycony) Andrew
Nie tak dawno Prószyński wznowił m.in. omawiany przez Ciebie tytuł i od tej pory mam Grzesiuka na oku. Dobrze zyskać potwierdzenie z zaufanego żródła, że to aż tak wartościowa literatura.
OdpowiedzUsuńPodobno wspomnienia z wcześniejszego okresu też warte przeczytania. Mam w planach sprawdzić :)
Usuń