End Zone
Don DeLillo
Wydawnictwo: Penguin Books
Seria: Penguin Modern Classics
Liczba stron: 245
Dobrze jest sobie od czasu do
czasu pofilozofować. Usiąść gdzieś, zaszyć się w niedostępnym kącie,
odseparować się. Poczekać aż nasz umysł wyrwie się z kieratu codziennych
obowiązków i schematów. Uspokoić myśli, by zamiast pędzić bezładnie, zaczęły
swobodnie krążyć – niech wpadają na siebie, przenikają się albo ślizgają się po
ścianach naszej wyobraźni. Tematy naszych refleksji mogą być różnorakie i
niczym nieograniczone, bo i po co? Dla przykładu, dlaczego by nie zająć się
pustynią? Czym właściwie ona jest i co może oznaczać? Czy to bardziej miejsce
wyjałowione, opuszczone, zubożone, zerodowane będące synonimem pustki czyli
nicości? A może to przestrzeń pozbawiona limitów i barier, a więc i ograniczeń,
jakie nakłada się na nas w naszej codziennej egzystencji? Pustynia – synonim
potencjału do wykorzystania czy ogromnej straty? To wygnanie czy raczej
samotnia służąca rozmyślaniom? Trudno o jednoznaczną odpowiedź, ale jednego
można być pewnym – pustynia to z pewnością ciekawy motyw, o czym przekonuje nas
literatura, choćby powieść End Zone
autorstwa amerykańskiego pisarza Dona DeLillo (ur. 1936).
Głównych bohaterem dzieła,
którego akcja osadzona jest w latach 70-tych XX wieku, a zarazem
pierwszoosobowym narratorem jest Gary Harkness. To chłopak po przejściach,
który z różnych przyczyn rezygnuje z kolejnych uczelni, by finalnie osiąść w
prowincjonalnym Logos College w Zachodnim Teksasie (Byliśmy w środku kompletnego pustkowia, otoczeni przez teren tak płaski
i nagi, że sugerował wręcz koniec znanego nam czasu, dając cudowne poczucie
odosobnienia rozpalające moją duszę [1]). Gary, postrzegający się
w kategoriach wyrzutka, osoby wykluczonej i dziwaka, jest zawodnikiem
uczelnianej drużyny futbolowej, któremu wróży się świetlaną przyszłość i wielką
karierę. Tyle tylko, że w poprzednich placówkach miało być podobnie – jednak
czysty talent bez połączenia z uporem, samodyscypliną i ciężką pracą rzadko
skutkuje sukcesem. Prawdopodobieństwo zmniejsza się jeszcze bardziej, gdy
dodamy do tego wszelakiej maści wyskoki, które najogólniej rzecz ujmując nie
świadczą najlepiej o dojrzałości zawodnika. Tym samym pobyt w Logos College,
który traktowany jest jako zesłanie jest jedną z ostatnich szans na odwrócenie
karty, przerwanie złej passy i powrót do gry.
Poprzedni akapit aż prosi się o
zakończenie pokroju: Ale czy Gary’emu
wystarczy determinacji i charakteru, aby spełnić swoje marzenia? Czy pokona
siebie oraz dręczące go demony i zostanie prawdziwą gwiazdą, której blask
rozświetli firmament? Tyle, że podobne brednie insynuowałoby, że mamy do
czynienia z książką zupełnie inną niż ta, jaką raczy nas Don DeLillo. Bo
ostrzec należy potencjalnego czytelnika, że ów pisarz wymieniany jest w jednym
szeregu obok Thomasa Pynchona i Johna Bartha, czyli czołowych przedstawicieli
amerykańskiego postmodernizmu (Postmodernizm,
chyba nikt nie jest w stanie podać wyczerpującej definicji, ale wielu kojarzy
czym to śmierdzi – słowne gierki, gry i zabawy; igranie z formą; zwodzenie
czytelnika; szeroko pojmowany eklektyzm, czyli najróżniejsze cuda i
wydziwianki, które momentami zahaczają wręcz o znęcanie się nad naszymi
czytelniczymi umysłami, w imię takich haseł jak wyczerpanie się języka,
poszukiwanie nowych form wyrazu, wolność od utartych standardów, itd., itp.).
Tak więc utwór DeLillo nie jest historią sportowca, którego walka z szeregiem
przeszkód byłaby dla nas lekcją dotyczącą tego, że silna wola w połączeniu z
odpowiednim wysiłkiem pomogą nam w realizacji niemal każdego wyznaczonego sobie
celu.
End Zone to raczej literacki kocioł, w którym wszystkiego jest po
trochę – jest tu piękna opowieść o sporcie drużynowym (nie trzeba mieć w CV
wpisu o przynależności do klubu sportowego, by docenić autentyzm i pasję
zaklęte w poszczególnych opisach); jest sporo filozoficznych wstawek o metafizycznym
sznycie; nie brak dygresji poświęconych wojnie czy ogólnie militaryzmowi; są
rozważania orbitujące wokół języka, możności artykułowania naszych myśli i
komunikowania się; wreszcie poruszone są sprawy związane z naszą tożsamością, oddziaływaniem
środowiska z jakiego się wywodzimy na naszą osobowość i możność bądź niemożność
odcięcia się od tych wpływów.
Ta wielość problematyki, jaka
przewija się na łamach powieści została uzyskana poprzez bardzo sprytny zabieg.
Otóż Teksańska uczelnia dzięki zręczności pióra DeLillo jawi się jako galeria
dziwaków i osobliwości – to właśnie studenci są nośnikami wspomnianych koncepcji
i treści. W Logos College nie brak oryginałów podążających śmiało własnymi
ścieżkami, wbrew schematom czy na przekór oczekiwaniom otoczenia. Moim
ulubieńcem jest Buddy Shock uwielbiający wtrącać do przyziemnych konwersacji
swoje przemyślenia, których znaczenia pozostają niemałą zagwozdką (Tożsamość: Równanie spełnione przez wszystkie możliwe
wartości zmiennych, dla których ustandaryzowane wyrażenia zawarte w tym równaniu
są zdeterminowane ilościowo [2]). Nie mniej intrygującą
postacią jest Myna Corbett, pulchna, ważąca 75 kg dziewczyna Gary’ego, która
zaskakuje swojego wybranka stwierdzeniem o pięknie: Ciężko jest być ładnym. Masz wtedy zobowiązania wobec ludzi. Stajesz
się praktycznie dobrem powszechnym. Łatwo jest się pogubić i zaznać
psychicznych zaburzeń, tylko z racji tego, że uroda ma charakter publiczny [3]. Kolejną nieszablonową osobniczką
jest Esther, która ubóstwia marchewki, jedząc je przy każdej nadarzającej się
okazji, dzieląc się przy okazji mądrościami na ich temat (Bardzo ważne jest to, jak je gryziesz. W pewnym sensie wysuwasz szczękę
do przodu, a potem mocno chrupiesz. W trakcie gryzienia powinieneś pomyśleć o
liczbie 17. Liczba 17 to liczba oznaczająca nieśmiertelność. Surowe warzywa są
powiązane z pewnymi formami numerologii [4]). O sztampowość trudno
posądzić również Anatola Bloomberga, współlokatora Gary’ego, który pragnie się odżydzić [5] (ang. unjew) – w jego
przypadku żydowskie korzenie stanowią rodzaj piętna. To dziedzictwo, którego
pragnie się pozbyć, bowiem zawiera w sobie (…)
całe wieki środkowoeuropejskich niepokojów i poczucia winy [6]. Odcięcie się od swojego
pochodzenia jest radykalnym, ale w opinii Anatola, jedynym skutecznym środkiem
na wyrwanie się pęt przeszłości, która uniemożliwia normalne funkcjonowanie,
bez bagażu doświadczeń swoich przodków. W zasadzie niemal wszyscy bohaterowie,
o których choćby napomknięto, zasługują na uwagę, ale ja pozwolę sobie
przytoczyć ostatni już przykład. Bing Jackmin, to podobnie jak Gary, Buddy i
Anatol, zawodnik drużyny futbolowej, który w trakcie jednego z treningów
odkrywa, że piłka posiada jaźń i doskonale zdaje sobie sprawę, że jest częścią
gry (Była świadoma swojej futbolowatości [7]). Na pytanie Gary’ego czy
uzbrojony w taką wiedzę potrafił zdobyć się na to, by po prostu kopnąć piłkę,
Bing odpowiada niezwykle przytomnie: Naturalnie
(…). Przecież to istota tego słowa. To piłka nożna, no nie? To jest piłka
nożna. Moja stopa usiłowała zjednoczyć
się z piłką [8].
Osią, wokół której obraca się to
całe wesołe towarzystwo pozostaje Gary i przyznać należy, że nie wydaje się on
ani odrobinę bardziej normalny niż jego znajomi. To typ odludka i
odszczepieńca, który wiele czasu spędza sam na sam ze swoimi myślami.
Konsekwencją są oryginalne refleksje, które składają się w momentami mniej, a
niekiedy bardziej spójną filozofię życiową. Kierują nią choćby takie
przeświadczenia: Siedziałem na swoim
łóżku, opierając się plecami o ścianę. Takie umiejscowienie ciała może wydawać
się błahe. Ale wierzyłem, że nasze położenie oraz to gdzie patrzymy ma
niebywałe znaczenie. Słowa układają ciało w określonej pozycji. A z biegiem
czasu to pozycja dyktuje wydarzenia [9], które sygnalizują, że Gary
bardzo dobrze wie, jaką mocą mogą dysponować literki składające się w wyrazy i
zdania, ale domyśla się również, że nie zawsze można je w pełni kontrolować (Było rzeczą złowieszczą odkryć w tak młodym
wieku, że słowa mogą wymknąć się swoim pierwotnym znaczeniom [10]). Te
semantyczno-lingwistyczne ciągotki, jakie przejawia Gary, można uznać za
reakcję obronną, bowiem chłopak od najmłodszych lat jest on karmiony przez
swojego ojca motywującymi sloganami (zaciśnij
zęby i ciśnij dalej [11], GDY LOS BYWA DLA NAS TWARDY / TWARDZIEL STAWIA SIĘ LOSOWI [12]), które nie oferują
niczego poza zwodniczą obietnicą zakrycia pustki. W szerszym zaś kontekście, konstatacje
Gary’ego to pięknie puszczone oczko do czytelnika, bowiem DeLillo często
żongluje słowną materią, dokonując oryginalnych połączeń i syntez, serwując interesujące neologizmy (jak
choćby napomknięte już odżydzanie się
czy futbolowatość) bądź malowniczo
kreśląc piękno otaczającej nas przyrody (Pomyślałem
o Adirondack, chłodnych jeziorach falującego drewna, szarfie błękitnego śniegu
rozpostartej na górskich łańcuchach, o szepczącej obecności wszystkich tych
rzeczy, które wypełniały mój pokój [13]), niejako udowadniając,
że podziw Gary’ego dla potęgi słowa nie jest bezzasadny – nawet jeśli za pomocą
języka nie da się w pełni wyrazić targających nami emocji, ani oddać
precyzyjnie biegu naszych myśli, to wciąż posiada on ogromny potencjał i
możliwości, bo z jego pomocą można kreować całe światy.
Ostatnią kwestią, nad którą warto
się pochylić, są militarystyczne echa, jakie pobrzmiewają na kartach dzieła. Z
racji faktu, że pasją Gary’ego jest lektura książek traktujących o chaosie i
destrukcji, jakie niosą ze sobą nowoczesne technologie, Don DeLillo raczy nas
post-apokaliptycznymi obrazami nawiedzającymi umysł protagonisty, który
uwielbia wyobrażać sobie totalną zagładę. Można odnieść wrażenie, że owe wizje
dobrze oddają ówczesny zimnowojenny niepokój – w chwili, gdy zarówno USA jak i
ZSRR dumnie prężą atomowe muskuły, byle incydent, z pozoru błahy, może
przerodzić się w łańcuch szaleńczego zniszczenia, po ustaniu którego niemała
część ziemskiego globu nie nadawałaby się do zamieszkania.
Uwzględniając wszystkie aspekty,
jakie porusza w swojej nie tak długiej, bo liczącej sobie niespełna 250 stron
książce Don DeLillo, przyznać trzeba, że obcujemy z dziełem rewelacyjnym. End Zone wspaniale stymuluje nasze szare
komórki do wzmożonej pracy, co rusz podsuwając niebanalne zagadnienia do
analizy. Ponadto powieść przesycona jest absurdem, niezwykłymi dialogami oraz
dziwacznym poczuciem humoru, w rezultacie czego nierzadko najpierw na twarzy
wykwita nam uśmiech, a następnie zaczynamy zastanawiać się, co właściwie nas
tak rozbawiło. Kapitalna literacka podróż.
P.S. Książka doczekała się polskiego przekładu, który wydany został pod tytułem Mecz o wszystko. End Zone to termin zaczerpnięty z futbolu amerykańskiego oznaczający pole punktowe, czyli w dużym uproszczeniu tę część boiska, w której musi znaleźć się gracz ofensywny (razem z piłką), by zaliczyć przyłożenie (touchdown), czyli najwyżej punktowaną akcję.
P.S.2 Generalnie powieść nafaszerowana jest sportowym słownictwem, pełno w niej zwrotów i fraz rodem z NFL. Szczególne wrażenie robi środkowa część książki, która jest relacją z kluczowego spotkania rozgrywanego przez zawodników Logos College - przyznaję, że wiedziony ciekawością nabyłem Mecz o wszystko, by w wolnej chwili sprawdzić jak z tą masą slangowego tekstu poradził sobie Michał Kłobukowski, autor polskiego tłumaczenia, bo sam miałem niemałe problemy, by przebrnąć przez wspomniany fragment.
[1] Don DeLillo, End Zone, Wydawnictwo
Penguin Books, Nowy Jork 1986, s. 30 (tłum. własne)
[2] Tamże, s. 57
[3] Tamże, s. 67
[4] Tamże, s. 93 – 94
[5] Tamże, s. 46
[6] Tamże, s. 186
[7] Tamże, s. 37
[8] Tamże, s. 37
[9] Tamże, s. 45
[10] Tamże, s. 17
[11] Tamże, s. 16
[12] Tamże, s. 17
[13] Tamże, s. 39
O, ta terminologia NFL brzmi ciekawie. Nie wątpię, że Michał Kłobukowski poradził sobie świetnie, ale pamiętam, że dawno temu słyszałem o jakiejś powieści zacnego amerykańskiego autora, w którym ten aspekt został właśnie zupełnie położony.
OdpowiedzUsuńZ tego co pobieżnie przejrzałem polskie tłumaczenie, to faktycznie tłumacz wykonał fantastyczną robotę. A książkę szczerze polecam i to nie tylko z uwagi na NFL-owy aspekt. To naprawdę bardzo, bardzo ciekawa lektura ;)
UsuńŚwietny tekst i książka też wygląda interesująco, ale na razie chyba nie mam na nią fazy.
OdpowiedzUsuń