Mała apokalipsa
Tadeusz Konwicki
Wydawnictwo: Mediasat Poland
Seria: Kolekcja Gazety Wyborczej - XX wiek
Liczba stron: 187
Chociaż słowo apokalipsa (z gr. ἀποκάλυψις) oznacza dosłownie objawienie, rozumiane jako ujawnienie
przebiegu wydarzeń w dniach ostatecznych, to w potocznym języku wyraz ten
używany jest w kontekście katastroficznej przepowiedni. Apokalipsa, przede
wszystkim za sprawą ogromnej rzeszy filmów taśmowo produkowanych w fabrykach Hollywood, kojarzy się jako zjawisko
makroskalowe, które swoim zasięgiem obejmuje cały ziemski glob. Wybuchy
wulkanów, fale tsunami, trąby powietrzne, burze, sztormy, trzęsienia ziemi – oto
ogłuszająca kakofonia wygrywana przez przyrodę, która wreszcie postanawia wziąć
rzeczy w swoje ręce i ukarać największego ziemskiego pasożyta nie potrafiącego
docenić bogactwa natury, jakim został obdarowany. Ruchome obrazki wyświetlane w
kinie to emanacja religijnych niepokojów związanych z wizją Sądu Ostatecznego,
którego nadejście wieszczone jest z nużącą wręcz powtarzalnością. Tyle, że jak
słusznie zauważa bohater jednej z polskich powieści: Wielu już pokoleniom zdawało się, że świat umiera. Ale to tylko ich
własny świat umierał [1].
Spuśćmy zatem zasłonę litościwego milczenia na wyświetlane w kinie krajobrazy
naznaczone ruiną i pożogą i przyjrzyjmy się jak może wyglądać zagłada nie całej
ludzkości, ale jednego tylko osobnika. Wyborną ku temu okazją jest dzieło
autorstwa Tadeusza Konwickiego (1926 – 2015) zatytułowane Mała apokalipsa, z którego pochodzi przytoczony cytat.
Protagonista a zarazem
pierwszoosobowy narrator utworu to starzejący się pisarz przeżywający kryzys
twórczy. To osobnik z bogatą przeszłością: za młodu piewca PRL-u, w latach
późniejszych trzymający się raczej na uboczu, okazyjnie współpracujący z
opozycją. Artysta jest dobrze znany krajowym czytelnikom, słyszano o nim
gdzieniegdzie na Zachodzie, chociaż za plecami nazywany jest przez kolegów po
piórze (…) prowincjonalnym klasykiem (…) [2].
Literacka niemoc to efekt zmęczenia szarą i naznaczoną powtarzalnością
egzystencją (A mój abonament na życie
dawno już wyekspirował [3])
oraz braku wiary we własny talent i dokonania – sam bohater postrzega się w
kategoriach nieudacznika bez osiągnięć (Mój
testament. Moja ostatnia wola. Kłopotliwy dokument, bo nie ma spadku, nie ma
spuścizny. Niczego się nie dorobiłem i niczego nie zdobyłem [4]).
Jeśli dodać jeszcze do tego fakt, że w kręgach znajomych uchodzi za człowieka
owładniętego obsesją śmierci, to zrozumiałym jest fakt, że jawi się jako
idealny kandydat na męczennika. Sprawa, za którą miałby oddać swój żywot jest
należyta i wzniosła – oto Polskę odwiedza właśnie I sekretarz Komunistycznej Partii
Związku Radzieckiego, a celem delegacji jest omówienie ewentualnego
przystąpienia Polskiej Republiki Ludowej do ZSRR. Śmierć poprzez samospalenie
miałaby być aktem protestu przeciwko przyłączenia Kraju nad Wisłą do Kraju Rad.
Perspektywa zakończenia wegetacji w płomieniach nie jest szczególnie
atrakcyjna, ale ulegając sile perswazji dwójki przyjaciół, protagonista stosunkowo
szybko przystaje na propozycję. W ten sposób rozpoczyna się dziwaczna wędrówka
ulicami Warszawy – mężczyzna zbiera rekwizyty niezbędne do wieczornego
przedstawienia (kanister benzyny i zapałki) a jednocześnie odbywa pożegnalną
podróż, przeprowadzając bilans swojego życia.
Włóczęga po stolicy, w trakcie
której natykamy się na kolejne postacie to pretekst do ukazania w krzywym
zwierciadle realiów PRL-u. Tadeusz Konwicki chętnie korzysta z wyolbrzymień,
posiłkując się ironią oraz groteską, co skutkuje uzyskaniem atmosfery
przesyconej gorzkim humorem, a przy tym zabarwionej surrealizmem. Świat
przedstawiony, w którym bytuje całopalny baranek to wręcz rzeczywistość
niebezpiecznie balansująca na granicy szaleństwa. Gazety, których nikt nie
czyta, ale z racji dostępności wzbudzające pożądanie każdego, bowiem ich
posiadanie jest swoistym wyznacznikiem prestiżu; psychiatryk jako schronienie
prominentów z PZPR czujących, że grozi im wypadnięcie z łask; próby z
zastosowaniem serwatki jako paliwa dla samochodów z dwutaktowymi silnikami;
szpital, w którym lżej chorzy pacjenci pełnią rolę salowych i pielęgniarek, a w
przerwach między konsumpcją alkoholu opiekują się cięższymi przypadkami czy
piosenki grane przez orkiestrę od tyłu do przodu, żeby nie płacić dewizowych
tantiem to tylko część z elementów składających się na realia, którym bliżej do
snu wariata niż do jawy ((…) całość
nielogiczna, pozbawiona wierzytelności niepoważna [5]).
Rachityczność, nietrwałość i
prowizoryczność są wszędobylskie, a przez pryzmat tego, co zamierza dokonać
protagonista nabierają one symbolicznego znaczenia, bowiem można odnieść
wrażenie, że są one zapowiedzią nadciągającego unicestwienia. W książce nie
brak zresztą innych zwiastunów zagłady. Zawalenie mostu Poniatowskiego;
orkiestra wygrywająca dziwne tony (…)
niczym grzmiący głos Boga w Dzień Sądu Ostatecznego [6];
mieszkanie bohatera, w którym zakręcona zostaje woda oraz odcięty gaz czy
wreszcie problemy z ustaleniem aktualnej daty – wszystko zdaje się wieszczyć
rychły koniec. Tym samym pisarz-zapałka błąkający się po ulicach Warszawy
okazuje się prorokiem przepowiadającym nie tylko własną destrukcję, ale i
nieuchronną anihilację całego systemu, w jakim przyszło mu trwać.
Na utwór Tadeusza Konwickiego
warto też spojrzeć przez pryzmat innych literackich tytułów. Motyw wędrówki
dominujący w Małej apokalipsie
powoduje, że można doszukać się pewnych podobieństw do Pawany Stanisława Czycza, w której ruch jest wyznacznikiem fabuły.
Korelacje są tym silniejsze, że u pochodzącego z Krzeszowic pisarza również
mamy do czynienia z błądzeniem pośród majaków i widziadeł. Warszawskie wojaże
przypominają także klimat znany z książki Siedmiu szaleńców Argentyńczyka Roberto Arlta, będącego inspiracją dla takich mistrzów
jak Ernesto Sábato czy Julio Cortázar. Remo Erdosain, główny bohater, to
niespełniony wynalazca a przy tym marzyciel, który potwornie się zadłuża.
Dostaje jednak szansę, by spłacić swoje zobowiązanie, ale w tym celu musi
zajrzeć w najbrudniejsze i najmroczniejsze zakątki miasta, by w przeciągu
jednego dnia znaleźć tytułowych szaleńców gotowych pożyczyć mu gotówkę. Na tle
obu wspomnianych dzieł Mała apokalipsa radzi
sobie bardzo dobrze – jej zaletami są nacechowany absurdem humor oraz
intrygujące przemyślenia i obserwacje, jakimi raczy nas protagonista.
Reasumując,
książkę Tadeusza Konwickiego czyta się zainteresowaniem oraz uśmiechem,
który regularnie wykwita na ustach. Należy jednak wspomnieć, że pod
warstwą żartobliwości kryje się zgorzknienie, rozczarowanie oraz
znużenie PRL-wskim otoczeniem. Potencjalny samobójca, którego można
uznać za alter ego samego Konwickiego wydaje się być śmiertelnie
zmęczony prowadzoną egzystencją – wszechobecne kłamstwo i mistyfikacja,
postępujące zobojętnienie, system, którego nie sposób skruszyć (co
ciekawe za taki stan rzeczy oskarżona jest zarówno władza jak i
opozycja) odbierają ochotę na to, by starać się o cokolwiek. Na
szczęście owo znużenie nie udziela się czytelnikowi.
[1] Tadeusz Konwicki, Mała apokalipsa, Wydawnictwo Mediasat
Poland, Kraków 2005, s. 44
[2] Tamże, s. 20
[3] Tamże, s. 63
[4] Tamże, s. 65
[5] Tamże, s. 89
[6] Tamże, s. 63
To Twoje pierwsze spotkanie z twórczością Konwickiego? Jestem też ciekawa, czy bohater w końcu się podpalił, czy zrezygnował z tego strasznego pomysłu.
OdpowiedzUsuńMotyw błądzenia po Warszawie znajduje się jeszcze w „Pętli” Hłaski. :)
Tak, to mój debiut jeśli chodzi o znajomość prozy tego pisarza. Zakończenia zdradzić nie mogę, ale wydaje mi się, że jest dość ciekawe ;)
UsuńA za motyw b. dziękuję. Po Hłaskę chętnie sięgnę.
Ja również rozpoczynałam swoją przygodę z prozą Konwickiego od "Małej apokalipsy" i byłam zachwycona. Potem sięgnęłam po "Kalendarz i klepsydrę", ale mój entuzjazm w trakcie lektury był już znacznie mniejszy... ;)
OdpowiedzUsuńHehe, czyli jako pozycję nr dwa wybiorę sobie jakiś inny tytuł. Po głowie chodzi mi "Rojsty" - dość kontrowersyjna powieść, bazująca na przeżyciach autora z czasów działalności partyzanckiej w AK. Sporo ciekawych uwag temu tytułowi poświęcił Mati z bloga Rozkminki Pana Dziejaszka we wpisie "Puhacz kontra Bóbr".
UsuńJa do wędrowno-alegoryczno-wyolbrzymionych wędrówek po Warszawie dorzucam jeszcze "Masakrę" Krzysztofa Vargi, czyli pierwszej książki recenzowanej u Pożeracza ;)
OdpowiedzUsuńOdnotowano. To kolejny polski pisarz współczesny, którego twórczości jeszcze nie znam, więc mam dodatkową motywację, by sięgnąć po "Masakrę" ;)
Usuń