Strzały na ulicy
Adriano González León
Tytuł oryginału: Pais portatil
Tłumaczenie: Henryk Czesław Śliwiński
Wydawnictwo: Literackie
Seria: Proza Iberoamerykańska
Liczba stron: 245
Ameryka Południowa to potężny
kontynent zamieszkiwany przez blisko 400 milionów ludzi, na którą to liczbę
składa się ludność 13 krajów. Ziemie te odznaczają się zagmatwaną i niełatwą
historią, w której wiele rozdziałów spisano krwią – konkwista hiszpańska,
prześladowanie rdzennych mieszkańców oraz masowe sprowadzanie czarnoskórych
niewolników doprowadziły do stworzenia skomplikowanej mieszanki, na wybuchowość
której w późniejszych wiekach wpłynęły jeszcze imperialistyczne zapędy USA.
Bulgotanie tego etnicznego kotła, na powierzchni którego przewalają się
najróżniejsze polityczne prądy trwa zresztą do dziś – Ameryka Południowa to
kontynent, na którym nieustannie dochodzi do rewolucji i przewrotów. O tym
ciągłym kotłowaniu przypomina choćby tamtejsza literatura, która bardzo często
angażuje się po jednej ze stron konfliktu, próbując przybliżyć czytelnikowi
wyznawany pogląd na sprawę. Dobrym przykładem takiej prozy zaangażowanej jest książka Strzały
na ulicy, autorstwa Adriano Gonzáleza Leóna (1931 – 2008), wenezuelskiego
nowelisty, pisarza i scenarzysty.
Powieść, którą śmiało można
postrzegać w kategoriach literackiej awangardy, to eklektyczny płód, którego
fundamentem jest postać Andresa Barazarte, młodego rewolucjonisty i członka
miejskiej guerrilla (partyzantki). W
chwili rozpoczęcia dzieła mężczyzna podróżuje ulicami Caracas – jego postępowanie
niewolne jest od nerwowości oraz napięcia, których źródłem jest cel owej
wędrówki. Andres przemieszcza się z walizką pełną materiału wybuchowego,
realizując w ten sposób powierzoną mu misję bojową. Wykonywaniu zadania
towarzyszą liczne wspomnienia, za sprawą których poznajemy młodość protagonisty
oraz jego okoliczności dołączenia do wywrotowców dążących do obalenia rządu.
Jednocześnie autor raczy nas reminiscencjami, z których wyłaniają się
przodkowie Andresa – ich losy, przesiąknięte przemocą, afektacją oraz
dramaturgią, pozwalają uświadomić sobie jak zawiłym i niełatwym procesem były
narodziny państwa wenezuelskiego (Kraj
skąpano we krwi, ale trzeba było być mężczyzną [1]).
Utwór utrzymany jest w
specyficznym stylu, którego wyróżnikiem jest symultaniczna narracja – zdarzenia
aktualne, tj. bezpośrednio dotyczące Andresa, swobodnie przeplatają się z
epizodami z odległej przeszłości, stanowiącymi brzemię dziedzictwa chłopaka.
Ponadto przygody bohatera relacjonowane są sposób, który przywodzi na myśl
strumień świadomości – chaotyczny i nieskrępowany bieg myśli, luźne asocjacje,
retrospekcje rodzące się pod wpływem pojedynczych bodźców, wszystko to wydaje
się być odwzorowaniem mechanizmów, wedle których pracuje nasz umysł. Ciekawym
uzupełnieniem są pisane w drugiej osobie liczby pojedynczej wstawki stylizowane
na gadki miejskich przewodników, będące zjadliwo-cynicznym komentarzem na temat
sytuacji socjalnej, panującej w późnych latach 60-tych w Caracas (Natomiast The typical Venezuelan
pictures stanowią oglądane ze wzgórza
patrole policyjne, podobne do gigantycznych żółwi wygrzewających się na słońcu.
Uwaga! Uwaga! Wsłuchajcie się w tę pogodną muzykę karabinów maszynowych Co noc,
nawet bez księżyca, możecie państwo oglądać samobójstwa bardziej ciekawe od
samobójstwa numer trzysta dwadzieścia jeden. Wszystko to bardzo proste.
Wszystko is different! Wszystko za
drobną opłatą: śmierć nie została przewidziana w prospektach. Ale możemy zrobić
wyjątek [2]).
To właśnie przemoc jest
zjawiskiem, które szczególnie mocno zdaje się punktować i piętnować Adriano González
León. Wenezuelski artysta z turpistyczną precyzją opisuje okrucieństwa i
bestialstwo, cechujące oddziały policji i wojska, regularnie wysyłane do
pacyfikowania wszelkich przejawów rewolucyjnej aktywności – wiece, manifestacje
czy protesty są bezpardonowe rozpędzane, a ofiary śmiertelne wśród uczestników
czy przypadkowych gapiów nie należą do rzadkości. Co ciekawe, autor nie
podkreśla już tak wyraźnie, że z bardzo podobnego repertuaru narzędzi
korzystają bojownicy walczący z panującą władzą, uważaną za dyktaturę. Można
odnieść wrażenie, że słuszność walki o sprawę instynktownie dopuszcza
stosowanie najbardziej radykalnych środków, ale niemal z automatu rodzi się
niewygodne pytanie, które każe dociekać, na jakiej podstawie dokonywany jest
osąd umożliwiający jednoznacznie rozstrzygnąć na czym właściwie zasadza się owa
słuszność? Usankcjonowanie przemocy jako nieodzownego instrumentu do
osiągnięcia celu jest wynikiem przyjętego założenia, że tylko siłą można
doprowadzić do politycznych przemian (Pamiętajcie,
że drzewo wolności wyrasta z krwi męczenników lub tyranów [3]).
Slogan głoszący, iż możliwości pokojowych rozwiązań zostały wyczerpane, podkreślono
poprzez symboliczną śmierć jednego z sympatyków partyzantki, opowiadającego się
za demokratycznymi rozwiązaniami, który ginie w trakcie krwawych starć manifestantów
z policją.
Interesującym akcentem powieści
są fragmenty poświęcono opisom Caracas – wenezuelska metropolia jawi się jako
ogromny byt, na który składają się rzesze anonimowych jednostek (Potem widzi człowiek miasto jakby olbrzymie
lśniące koło obracające się w zawrotnym tempie, tak właśnie jak teraz, z
mrowiem metalowych owadów dążących Bóg wie dokąd. W wiercących się szklanych
klatkach siedzą ludzie, dobrowolni więźniowie zamknięci w bezpiecznych,
odizolowanych od świata gablotach i witrynach toczących się na kółkach. Na
gumowych oponach, pod żaglami z metalu [4]).
Miasto jest przy tym brzydkie i chaotyczne – oprócz klatek ze stali, nie
brakuje dzielnic nędzy, które rozrastają się w sposób równie szybki, co
niekontrolowany (Noc osiadała już na cynkowych
dachach i zgniłych belkach. Droga stawała się coraz trudniejsza, labirynt
uliczek wśród ubogich domków, lepianek, bajor czarnej wody, kup śmieci [5]).
Reasumując, Strzały na ulicy, to ciekawe dzieło napisane w eksperymentalnym
stylu, dzięki któremu możemy przekonać się jak złożona jest historia Wenezueli.
Wydaje się, że utwór pozwala także choćby w pewnym stopniu zrozumieć dlaczego
kraj, posiadający ogromne złoża ropy naftowej pogrążony jest w nędzy i chaosie (pod tym względem jest to w pewnej mierze kontynuacja dyptyku Martwe domy. Nowe miasteczko pióra Miguela Otero Silvy).
Wadą dzieła jest wspomniana niekonsekwencja i stronniczość autora, która wynika
z wyraźnej sympatii odczuwanej względem jednej ze stron opisywanego konfliktu.
[1] Adriano González León, Strzały na ulicy,
przeł. Henryk Czesław Śliwiński, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1976, s. 151
[2] Tamże, s. 153
[3] Tamże, s. 29
[4] Tamże, s. 107
[5] Tamże, s. 98
Czuję się skuszony. Nie chce oceniać ale myślę, że pozycja może do mnie trafić... nie wiem czemu czytam takie recenzje w momencie kiedy stoję u progu sesji.
OdpowiedzUsuńChciałbym Ci podsunąć ciekawy gatunek literacki (przepraszam, nie widziałem byś jeszcze o nim pisał), mianowicie poezja formistyczna i adaptacje cyfrowe Tytusa Czyżewskiego. Może Ci się spodoba ale chętnie poznam opinie o niej :D
A co studiujesz, jeśli można wiedzieć? Bo ja w trakcie sesji zawsze robiłem sobie przerwy od nauki i sięgałem po książki, które były bardzo przyjemną odskocznią i odpoczynkiem dla umysłu znużonego inżynieryjno-chemicznymi informacjami. Wydaje mi się, że takie pauzy są niezbędne, abyśmy byli w stanie uporządkować przyswojoną wiedzę.
UsuńO dorobku Tytusa Czyżewskiego jak dotąd nie słyszałem, więc bardzo dziękuję za podsunięcie tego nazwiska. Postaram się dowiedzieć o nim coś więcej.
Taaak! Ja też już od dłuższego czasu preferuję lżejszą literaturę, choć już dawno studia mam za sobą ;) A co do samych Strzałów... to ewidentna stronniczość autora też może być cenna - nie jest tak zdradliwa, jak pozorna bezstronność, o ile coś takiego jak całkowita bezstronność w ogóle istnieje. A Wenezuela - to naprawdę ciekawy temat, więc choć w takiej konwencji literackiej nie gustuję, Strzały muszę sobie zapisać - podejrzewam, że ta lektura może być strzałem w dziesiątkę..
UsuńKwestia skomplikowanej historii i brzemiennego dziedzictwa przypomina mi nieco „Krainę najczystszego powietrza” Carlosa Fuentesa - tylko, że tam główną rolę odgrywał Meksyk.
OdpowiedzUsuńA co do wstępu... Smutna konstatacja jest taka, że historia człowieka w ogóle, każdego kontynentu krwią jest pisana.
Ech, Fuentes ciągle przede mną. Mam nawet gdzieś w domu "Wszystkie szczęśliwe rodziny", a kiedyś zdarzyło mi się podczytywać "Lata z Laurą Diaz".
Usuń