Miała być dziś recenzja Mózgu i błazna, ale trafiłem na prześwietny tekst o myśliwych. Ponieważ jest opcja udostępniania - udostępniam w całości:
Obłudni z piórkiem
Myśliwi nie strzelają „w klatkę piersiową”, tylko „na komorę”, którą „sztuka” (zwierzę łowne) „podaje” (pokazuje). Dla nich strzał w trzewia sarny przez odbyt to „trafienie w talerz”. Odstrzelona noga to „utrącona cewka”. Źle trafiony jeleń, czyli „postrzałek”, nie krwawi, uciekając, ale „zaznacza strzał”. Jeśli po takiej ucieczce pada martwy, łowcy nie mówią, że padł po strasznych katuszach, ale że – uwaga – „doszedł”.
Ten głośny tekst Filipa Łobodzińskiego pochodzi z 2009 r. Przypominamy go dziś w dzień patrona myśliwych Św. Huberta, także po to by pokazać, że od czasu publikacji niewiele się w temacie polowań i języka używanego przez łowczych zmieniło.
W dniu wolnym od pracy przebierają się w cudaczne stroje, wtykają sobie w kapelusiki pióra, biorą trąbki i idą w las. Przychodzą do cudzego domu i zabijają jego mieszkańców.
Jedynym polowaniem, jakie przystoi cywilizowanemu człowiekowi, jest polowanie na myśliwych”. Autorem powyższego zdania nie jestem ja, lecz mój ojciec. Doskonale odzwierciedla ono jednak mój stan ducha po przeczytaniu książeczki „Polowaneczko” Tomasza Matkowskiego.
Właśnie tak: książeczki – bo jej lektura zajmuje zaledwie dwie godziny. Ot, niespełna 130 stron. Ale niech nas nie zmyli zdrobnienie, stanowiące jej tytuł. To jedne z najbardziej wstrząsających 130 stron, jakie zdarzyło mi się ostatnimi laty czytać.
Tomasz Matkowski jest autorem opowieści dla dzieci i książek obyczajowych, pisze po polsku i francusku. Jednak jako tłumacz spędził wiele lat, towarzysząc obcokrajowcom podczas dewizowych polowań. Dzięki temu widział i słyszał znacznie więcej niż niejeden myśliwy. Śmiało może uchodzić za eksperta.
Zaglądam na strony internetowe redagowane przez myśliwych. Patrzę na publikowane tam zdjęcia. Na przykład takie: uśmiechnięta pani, w kapelusiku piórko jej się migoce, w ręku flinta, a u stóp zabity lis. Podpis: „Piękny wiosenny poranek”. Albo takie: trójka mężczyzn i chłopiec, stroje jak wyżej. Żartują sobie, stojąc nad rozłożonym pokotem. Stygnące trupy pozują, wyginając nienaturalnie łby ku obiektywowi. Podpis: „Czekamy na transport”. Umschlagplatz, tyle że na łonie natury.
A przede wszystkim oni. Zgraja niedorozwiniętych duchowo, choć często sędziwych smarkaczy. Wytworzyli sobie cały rytuał, jak na podwórkowej zabawie, wraz z tajemną mową i systemem sygnałów, który na odległość obwieszcza, jakie zwierzę właśnie zostało zabite.
Nawet zaprojektowali sobie pseudomilitarne stroje i w nich przychodzą do cudzego domu, by zabić jego mieszkańców. W tym celu posługują się bądź to hałasem (naganka), bądź podstępem (wabienie zwierzynypodczas rui). Jak sami twierdzą, szczególnie polowania „na wab dają bardzo dużo emocji wysokiej klasy”. Podobno chronią naturę, kochają zwierzęta, dbają o równowagę ekosystemu, wybijają tylko najsłabsze „sztuki”.
Popatrzmy. Ochrona przyrody w ich wydaniu to m.in. dokarmianie leśnej zwierzyny zimą. Matkowski pisze, że po pierwsze, myśliwi tuczą „sztuki”, by dostarczały potem dorodniejszych trofeów, a po drugie, przyzwyczajają zwierzynę do miejsca – nieopodal karmników stawiają więc myśliwskie ambony. Po co? Oczywiście, żeby z ukrycia zabijać zwierzęta.
Współcześni myśliwi wabią je do swoich stanowisk, zamiast trudzić się tropieniem tak jak ich dzicy przodkowie. Wykorzystują głód albo godowe ogłupienie ofiar. Czasem nachodzą zwierzynę w jej mieszkaniu – jamie, norze, legowisku. Posuwają się nawet do czynności oficjalnie zabronionych, np. kłucia leżącego w gawrze niedźwiedzia, by go obudzić (przepis mówi o tym, że nie wolno zabijać śpiącego). Byle bliżej, byle trafienie było pewniejsze.
Kniejowa eugenika polega na starannym wybieraniu sztuk do trafienia. Wybiera się nie słabe i chore zwierzęta, jak publicznie podkreślają łowcy, ale największe i najpiękniejsze. Piszą o tym i sami członkowie braci łowieckiej: „Bardzo ważnym aspektem łowieckiej pasji jest trofeistyka. Każdy myśliwy chce się pochwalić swoimi zdobyczami, aby z jednej strony okazać w ten sposób szacunek upolowanej zwierzynie, z drugiej zaś wykazać się swoim szczęściem i kunsztem łowieckim. Zapraszamy do udziału w konkursie na najcięższe poroże byka jelenia! Życzymy udanego rykowiska!” – czytam na jednej ze stron myśliwskich.
Regulacją stanu zwierzyny w lesie winny zajmować się wyłącznie wykwalifikowane służby leśne. Im wszak nie zależy na „położeniu” najdorodniejszych „sztuk”, bo nie za to im płacą. Gdy ogłoszono, że lisów w polskich lasach jest za dużo, co zagraża populacji mniejszych zwierząt, myśliwi pierwsi się skrzyknęli. Z troski o „drobnicę”? Ależ oczywiście, sami to mówią! Przecież nie dla rozkoszy łowieckiej, nie dla radochy, jaką daje trafienie w ruchomy cel, nie dla imponującej lisiurki (futra). To poczucie misji każe im, jak to określa łowiecki język, „gnębić”, czyli przerzedzać lisy.
Jak się gnębi lisy? Nocą „zasadza się przy nęcisku”, czyli oszukuje czujnego drapieżnika. Przy pomocy psów „wyparowuje się” zwierzę z legowiska (czyli po prostu wygania z jego siedziby), żeby „wyjechało prosto na strzał”. To wszystko oczywiście w trosce o zające i z szacunku dla lisa. Wiem, podobnie czynią same drapieżniki wobec swych ofiar. Ale robią to, by przeżyć, a nie dla trąbki, bigosu i orderu „bractwa rycerzy świętego Huberta”.
Warto zwrócić uwagę właśnie na język, z czułością opisany przez Stanisława Hoppego w książce „Polski język łowiecki”. Ów specyficzny doublespeak, do którego nie bardzo pasuje polskie słowo nowomowa. Bo ta mowa jest bardzo stara. Tam nic nie nazywa się tak, jak jest naprawdę, żeby zamaskować okrucieństwo całego procederu. Oni nie mówią: „obława na niemogące się bronić, zatrwożone rogacze”, ale „naganka, która wyciska byka z miotu na strzelby”.
Nie strzelają „w klatkę piersiową”, tylko „na komorę”, którą „sztuka” (zwierzę łowne) „podaje” (pokazuje). Podaje – jakby była kolegą z tej samej drużyny piłkarskiej. Dla nich strzał w trzewia sarny przez odbyt to „trafienie w talerz”. Odstrzelona noga to „utrącona cewka”. Źle trafiony jeleń, czyli „postrzałek”, nie krwawi, uciekając, ale „zaznacza strzał”. Jeśli po takiej ucieczce pada gdzieś martwy, łowcy znów nie mówią wprost, że padł po strasznych katuszach, ale że – uwaga – „doszedł”. Jak ziemniaki we wrzątku.
Myśliwi szczycą się też swą prawością. Jak mówią, nie strzelają do zwierzyny z nadmiernej odległości. Starają się nie kaleczyć „kładzionych sztuk” i nie rozpłoszyć tokujących cietrzewi – choć właśnie podczas toków najczęściej na nie polują. Czysta schizofrenia. Ale myśliwego, który strzela do wszystkiego, co się w lesie rusza, czeka straszna kara środowiskowa – zostaje okrzyknięty pogardliwym słowem „strzelacz”. To jakby na psychopatycznego kapo powiedzieć z wyrzutem „łapserdak”.
Bo to mydlenie oczu i uszu, ta obłudna gra językowa przypomina jako żywo język Trzeciej Rzeszy, który w sławnej książce „LTI” zanalizował Victor Klemperer. Tam bezpardonową obławę na Żydów nazywano „rejwachem”, masowy mord – „ostatecznym rozwiązaniem”. W obozie koncentracyjnym „likwidowano tyle a tyle sztuk (sic!) więźniów”… I stosownym raportem podsumowywano ową likwidację. A myśliwi nie zabijają, lecz „pozyskują”, a zamiast raportu mają swoje „otrąbianie kniejówką”.
Matkowski zestawia wręcz cechy myśliwych i nazistów. Jedni i drudzy na przykład czerpią radość z zabijania, organizują się w hierarchiczne zrzeszenia, posługują się tajemnym językiem, są dumni ze swych zbrodni.
Autor „Polowaneczka” rozprawia się z każdym mitem, jaki produkują myśliwi. Jego zdaniem nie są elitą, rycerskim bractwem – tylko żałosnym reliktem, który nie umie żyć bez rozlewu krwi. Nie dają zwierzynie szans, bo nie idą samotnie na dzika z gołymi rękami, ale tchórzliwie, całą zgrają, strzelając z ukrycia i z daleka. Jedyne, co ryzykują, to obtarcie nóg, jak pisze Matkowski. Nie kochają lasu, tylko siebie i swoje zbrodnicze obrzędy. Kochają chwilę, gdy pada strzał. I nawet – jak pisze Matkowski – w większości zanim zabiją, zadają straszne cierpienia, bo nie umieją porządnie trafić.
Z zabijania bezbronnych istot uczynili sport, przebierankę, teatralno-sekciarski obrzęd, do jakiego nie posunęliby się nawet pracownicy rzeźni. Zwierzęta traktują jak rzutki na strzelnicy, tylko trochę trudniejsze do zestrzelenia, bo obdarzone instynktem (i wrażliwością na ból, czego już myśliwi nie chcą przyznać). Przepisy łowieckie to dla nich listek figowy, za którym mogą uprawiać swój proceder. To ludzie żądni rytualnego mordu, którzy gardzą tymi, co na polowanie założą czapkę z pomponem zamiast kapelusika z piórkiem, co mówią „krew” zamiast „farba” czy „posoka”, „jelita” zamiast „miękkie”.
By zaś operlić ten tekst szczyptą łowieckiego humoru, przytoczę na koniec dwie anegdotki z książeczki Matkowskiego. Jedna pani myśliwa podekscytowana opowiada: „I ten lis tak piszczał, tak jazgotał i kręcił się w kółko, pewnie dostał śrutem w jądra! Ha, ha, ha!!!”. Inna zaś, zresztą wynajęta „dla towarzystwa” prostytutka, słysząc zaś, że gęś odleciała, bo ktoś jej tylko urwał strzałem łapy, zapytała: „To jak będzie mogła wylądować?”. Odpowiedzią był rechot miłośników zwierząt. Takimi to krotochwilnymi żartami zabawiają się rycerze św. Huberta, czekając na transport...
źródło:
https://www.newsweek.pl/polska/odrazajacy-obludni-z-piorkiem/hm7ezxe
Tak nawiązując do prozy Tokarczuk, która ostatnio zagościła na naszym blogu, to przytoczony przez Ciebie tekst napisany został w bardzo podobnym nastroju, co film "Pokot", nakręcony na podstawie powieści "Prowadź swój pług przez kości umarłych" pióra Tokarczuk właśnie.
OdpowiedzUsuńPrzyznaję, że ja również nie rozumiem tej całej fanfaronady połączonej z zabijaniem zwierząt dla sportu, dla satysfakcji, czy dla czego tam jeszcze.