Koniec świata to temat często podejmowany w newsach, literaturze, filmie, religii – wszędzie praktycznie. Zarazem podejmowany i w pewnych aspektach omijany. Paradoks?
Najpierw zacznijmy od tego, co to takiego ten koniec świata. Najczęściej rozumie się pod tym hasłem koniec ludzkości, fizyczne unicestwienie wszystkich ludzi na Ziemi. W ten czy inny sposób. Czy aby na pewno tylko to może być końcem świata? Czy nie jest możliwy koniec świata mimo iż wielu przeżyje?
Wyspa Wielkanocna. Któż o niej nie słyszał? Stoją na niej posągi zwane moai. Choć ich budowy najprawdopodobniej zaprzestano całkiem niedawno (XVI w. ?), choć najprawdopodobniej dzisiejsi mieszkańcy są w prostej linii potomkami tych, którzy owe posągi budowali, choć raczej jako robotnicy niż inżynierowie, między tymi dwoma światami, z czasów budowania moai i dzisiejszym, nie ma żadnej ciągłości. Jeden świat, świat w którym posiadano umiejętność budowania moai i w którym je rzeźbiono, odszedł raz na zawsze. Był więc to niewątpliwie dla tej społeczności wyspiarskiej koniec świata. Między tym co przed i tym co po nie ma żadnej ciągłości. Nie zachowała się żadna wiedza sprzed tego małego końca świata. Nic z dorobku jego mieszkańców nie przeszło do dziedzictwa ludzkości. Poza widokówkami z wyspy pełnej kamiennych głów. Czy coś takiego możliwe jest w skali całej Ziemi? Oczywiście, że tak. Jeśli jakąś okoliczność przeżyje tylko niewielu w skali globu, to choć nominalnie, że tak powiem globalnie, może być ich sporo, lokalnie jednak będą tak nieliczni, iż będą mieli inne sprawy na głowie niż zachowanie zdobyczy zaawansowanych nauk ścisłych czy osiągnięć kultury. Jak na Wyspie Wielkanocnej nie będzie ciągłości między przed i po. A jak może dojść do takiej hekatomby?
Widzimy różne zagrożenia. Najczęściej ukazywane to uderzenie jakiegoś ciała niebieskiego w nasz glob lub wybuch wulkanu. Są jakieś koncepcje na temat tego, jak sobie poradzić z tym pierwszym zagrożeniem, choć na razie to raczej sf, natomiast z drugim w ogóle nie wiadomo co począć. W obu jednak wypadkach, jeśli dojdzie do zdarzenia na odpowiednio dużą skalę, może nie przeżyć nikt, a jeśli chodzi o prawdopodobieństwo wystąpienia tych zdarzeń… Nawet jeśli założymy, że jego wyliczenia nie są podobne do wróżenia z fusów, to każdy, kto widział grę w totka wie, że prawdopodobieństwo to nie proroctwo. Sprawdza się przy dużej ilości powtarzalnych zdarzeń, ale Ziemia jest jedna i nasze bytowanie na niej krótkie. Wyliczenia probabilistyczne niewiele nam więc mówią o tym, ile tak naprawdę i konkretnie mamy czasu do katastrofalnego wybuchu wulkanu czy odwiedzin śmiercionośnego gościa z kosmosu. Mimo tego filmy katastroficzne epatują nas tymi właśnie zagrożeniami pomijając inne, które nie tyle jest prawdopodobne, co pewne. I choć nie da się określić, kiedy się objawi w pełnej krasie swej grozy, to wiemy z całą pewnością, że wkrótce. To tak, jak gdybyśmy wjechali samochodem do ciemnego zamurowanego tunelu i z pełną prędkością jechali na krótkich światłach. Nie znając długości tunelu nie obliczymy, kiedy dokładnie się rozbijemy. Pomimo tego jednak nikt w samochodzie nie będzie miał wątpliwości, że słowo „wkrótce” jest jak najbardziej właściwe. Choćby to był najdłuższy tunel na Ziemi.
Co to za zagrożenie? Wojna czy pandemia? Ani jedno ani drugie samo w sobie, choć oba są emanacją jednego, wstydliwie przemilczanego zagrożenia, które w dodatku sami sobie fundujemy. Przeludnienie.
Populacja homo sapiens w milionach osobników.
Na wykresie widać dynamikę tego wzrostu, a presję czasu czuć wyraźnie, gdy się zauważy, że o ile na pierwszy miliard ludzkość „pracowała” od początku istnienia aż do 1820 roku (sic!), to ostatnie sześć miliardów „produkowaliśmy” już w tempie poniżej 20 lat na kolejny miliard. Mamy XXI wiek i będzie nas już niedługo na Ziemi osiem miliardów, a zachowujemy się jak gdyby to był rok pierwszy naszej ery, gdy było nas niewiele. Absolutna większość z nas pożąda tego samego, czego nasi pradawni przodkowie – mieć więcej. Więcej dóbr, więcej władzy, więcej dzieci, więcej wszystkiego. Postęp rozumiany jako przyrost we wszelkich aspektach z wyjątkiem upowszechniania wiedzy. Jak długo Ziemia to wytrzyma? Nauka na to nie potrafi odpowiedzieć dokładnie. Co gorsza, gdy klasyczne, poważne dziedziny nauki wskazują, że czas się opamiętać, systemy religijne narodzone w czasach, gdy wiedza o świecie, podobnie jak liczebność ludzkości, były całkiem inne, tyko podsycają oddziedziczone po przodkach prymitywne instynkty.
W tej chwili tylko jedno znaczące państwo promuje kontrolę przyrostu naturalnego, za co jest zresztą potępiane. Chiny. I pomimo kar, którymi usiłują powstrzymywać rodziny od marzeń o licznym potomstwie, za co zresztą powszechnie się to państwo krytykuje, nie udało zatrzymać wzrostu liczby ludności, a co najwyżej zmniejszyć jego dynamikę. Jest paranoją, że jedyne państwo, które walczy z tym, co nas zniszczy, jest krytykowane właśnie za tę walkę.
Zwiększająca się liczba ludności to problem wieloaspektowy. Z jednej strony wcześniej czy później czegoś dla kogoś zabraknie. Wody, metali ziem rzadkich, paliw. Czegokolwiek. I jeśli mentalność będzie taka, jak dotychczas, to jeśli tylko ci, którym zabraknie, będą mieli szansę zawalczyć, możemy mieć wojnę jakiej jeszcze nie było. Z drugiej strony zbytnie zagęszczenie osobników w dowolnej populacji zawsze w ten czy inny sposób prowadzi do gwałtownego wymierania. Mamy lemingi, które skaczą do morza, mamy epidemie chorób wśród zwierząt hodowlanych, a ludzkość niedługo zacznie przypominać monstrualne stado stłoczone na zbyt małej przestrzeni. Co się w tym stadzie stanie, nie wiadomo, ale na pewno nic dobrego. Jeszcze inny aspekt to efekt, jaki homo sapiens wywiera na całą biosferę. Jesteśmy dla innych gatunków tym, czym meteoryt albo wulkan może być dla nas jeśli wcześniej sami się nie zabijemy. Jesteśmy prawdziwym sądnym dniem. Krótki w skali historii Ziemi okres istnienia homo sapiens sapiens to prawdziwe wielkie wymieranie, które już zaczyna przerastać czas spustoszeń, który zabił dinozaury. Ocenia się, że każdego dnia (sic!) wymiera 20 (sic!) gatunków z powodu naszej radosnej działalności w imię wzrostu i postępu.
Jakby tego było mało, to obok dawnych religii zachęcających do rozmnażania się i czynienia sobie ziemi poddaną, doszła nowa. W nowych warunkach znacznie przydatniejsza do manipulacji poddanymi niż chrześcijaństwo, które traci wpływ wraz z postępem naukowo technicznym i wzrostem zamożności społeczeństw. Ekologia. Pseudonauka będąca dla zbyt wielu prawdziwą wiarą. Jeśli przyznaje się oficjalne etykietki ekologicznych i nagradza firmy, które montują w swych urządzeniach zegary śmierci, za co są zresztą karane przez różne instytucje, jeśli działacze ekologiczni mają po kilkoro dzieci, używają wciąż nowych gadżetów, nie wspominając o pampersach i podpaskach, które będą się rozkładać przez wieki, jeśli za ekologiczne uważa się kupowanie nowych samochodów, które spalają tyle samo co stare, ale ich żywotność jest od tych dawnych dużo krótsza, a utylizacja dużo droższa, to jak można mówić, że ekologia jest nauką. Tym bardziej, że kluczową sprawą, czyli zmniejszeniem populacji, jakoś się ekolodzy zajmować nie chcą. Za to chętnie umieszczają nawet w swoich serwisach internetowych różne reklamy wciąż nowych dóbr, niejednokrotnie w ogóle nikomu niepotrzebnych, nakręcając tak jak i wszyscy inni obłędną manię posiadania.
W tej chwili ludzkość na ziemi z tą modą na ekologię przypomina ludzi płynących statkiem, który ma w dnie wielką dziurę i już widać, iż nabiera wody. Świadomi potrzeb dbania o stan statku członkowie załogi i pasażerowie, zamiast wypompować wodę i zatkać dziurę malują burty, żeby kadłub nie zardzewiał, myją pokład i pucują bulaje, by poprawić widoczność na wypadek napotkania góry lodowej, a w dodatku uważają, że strasznie ważne rzeczy dla statku czynią i dla innych nim płynących.
Czy jest szansa, że to wielkie masowe samobójstwo nas ominie? Absolutnie nie. Atawistyczna chęć rodzenia dzieci i posiadania wcale nie słabnie, a wzmacniają ją wszystkie wielkie religie i zagrania polityków wmawiających, że postęp jest niezbędny, również postęp w liczności. Znakomita większość ludzi nie tylko przedkłada swoje własne doraźnie rozumiane dobro nad dobro ludzkości, ale tak naprawdę nie jest w stanie pojąć niczego, co nie dotyczy ich samych. Nawet rodzina ważna jest tylko dlatego, że jest częścią naszego mentalnego stanu posiadania, do czego się zresztą nie przyznajemy.
Mówimy o globalizacji, ale ten termin dotyczy tylko ekonomii, telekomunikacji i podobnych dziedzin. Nasze mózgi, w zdecydowanej większości, są na etapie sprzed tysięcy lat, gdy głównym zadaniem było rozmnażać się i podbijać, a potem posiadać. Tak naprawdę w znakomitej większości nie sięgamy poza to, co widzimy, czyli poza nasz płot, jeśli nie koniec nosa. Ewolucja mózgu nie nadążyła za rewolucją naukowo techniczną, która zmieniła nasz gatunek w największego szkodnika w historii Ziemi.
Jest sobie taka wyspa na Atlantyku zwana Tristan da Cunha. Jedna z najbardziej odległych od innych siedzib ludzkich. Populacja poniżej 300 osób. Społeczność wyspiarzy nie jest biedna. Mogliby posiadać więcej i mogliby się rozmnażać. Jednak ich świadomość ogarnia fakt, iż doprowadziłoby to do katastrofy. Nie rozmnażają się jak króliki w pogoni za „postępem” i ustawowo ograniczyli możliwość posiadania. Dosłownie. Ustalono między innymi limit dozwolonej ilości posiadanych zwierząt (2 krowy i 7 owiec na rodzinę). Podobnie jest na wielu innych niewielkich wyspach świata, choć na większości te mechanizmy samoograniczeń są zapisane w postaci zwyczajów, tabu, skomplikowanych systemów zawierania małżeństw i dziedziczenia. To udaje się jednak tylko tam, gdzie człowiek swym mózgiem, który nie nadążył za postępem w innych dziedzinach, jest w stanie ogarnąć ograniczenie swej wyspy, czyli tam, gdzie wyspa jest mała. Tego, że Ziemia to też taka wyspa, tyle że wielka i zawieszona w kosmosie, większość z nas ogarnąć już nie potrafi. A że demokracja promuje wolę i mądrość większości… czeka nas koniec świata. Tylko, że na własne życzenie.
Kiedy nastąpi? Nie wiem. Może za kilkadziesiąt lat, może za kilkaset. Nie chciałbym tylko tego dożyć. Na pewno nie będzie to tak nagłe i bezbolesne jak dźwięk trąb wzywających na Sąd Ostateczny.
Wasz Andrew
Udostępniam. Tyle prawdy w doskonale brzmiącym tekście. Muszą to przeczytać.
OdpowiedzUsuńP.S.
Udany ten Wasz wspólny projekt :)
Dzięki :)
UsuńDzięki!
UsuńBardzo ciekawy temat, tak rzadko podejmowany w mediach głównego nurtu, ba, temat wręcz solidarnie przemilczany. Sprawa jest o tyle absurdalna, że prasa lokalna (w tym przypadku krajowa) ujmuje ją z zupełnie innej perspektywy, tzn. wskazuje na ujemny przyrost naturalny polskiego społeczeństwa, nie wspominając o skali globalnej. Interesujące, że kwestią przeludnienia na poważnie zajmuje się literatura science fiction, przez wielu w dalszym ciągu uważaną za bajanie i radosną twórczość, oderwaną od rzeczywistości. Lem w swoich esejach wspominał zarówno o rychłym przeludnieniu oraz o napomkniętej przez Ciebie wyrwy ziejącej pomiędzy rozwojem technologicznym a rozwojem istoty ludzkiej, natomiast Isaac Asimov w swoim cyklu "Roboty" dokładnie naświetla problem Ziemi, która dosłownie dusi się z powodu zbyt dużej liczby mieszkańców. Ten drugi twórca ukazuje ciekawe skutki przeludnienia - społeczeństwo kastowe zamknięte w ogromnych enklawach, stalowych kopułach miast, którego prawa są stopniowo ograniczane, by jakoś radzić sobie z ogromną rzeszą ludzką. Ale co jeszcze bardziej interesujące, Asimov prezentuje możliwości wyjścia z kryzysu wskazując kolonizacje obcych planet jako rzecz nieuniknioną, przedstawiając przy okazji różne wizje tworzenia nowych społeczeństw (punktując głównie wady oraz pułapki, w które wpada krótkowzroczny mózg ludzki - eugenika, mizantropia, izolacjonizm, itd.). Naprawdę szkoda, że tylko garstka światowych przywódców może pochwalić się wyobraźnią oraz inteligencją na miarę takich literatów jak właśnie Lem czy Asimov.
OdpowiedzUsuńTen argument lansowany przez nasze rządy, że musi być dodatni przyrost naturalny, by miał kto pracować na nasze emerytury, jest podwójnie kłamliwy. Po pierwsze, zwiększy się tylko liczba bezrobotnych. Po drugie, emerytury są przecież wypłacane z naszych składek, a nie ze składek przyszłych pokoleń ;)
UsuńO przeludnieniu raczej się nie mówi, zewsząd słychać natomiast głosy o niżu demograficznym i katastrofalnych dla społeczeństwa skutkach jakie z sobą niesie. Przyznam, że dla mnie prawdopodobną wersją końca świata jest właśnie wyczerpanie surowców naturalnych. Niedawno czytałam artykuł, w którym napisano do produkcji ilu przedmiotów codziennego użytku wykorzystywana jest ropa. Wychodzi na to, że prawie do wszystkiego, bez czego dzisiaj ludzie nie wyobrażają sobie życia. Także kiedy zacznie brakować gazu, ropy, węgla to pewne, że wybuchnie wojna. Zastanawiam się tylko jakie Ty widziałbyś rozwiązanie w tej sytuacji, czyli w nieuchronnym pędzie do końca spowodowanym przeludnieniem?
OdpowiedzUsuńMetale ziem rzadkich są chyba jeszcze bardziej wrażliwą kwestią. Wiele państw utajnia dane o ich złożach i wydobyciu. Jednym wyjściem byłoby ograniczenie populacji z jednej strony, a z drugiej możliwości posiadania. Nigdy dotąd w dziejach nie było tak wielkiej koncentracji bogactwa w ręku pojedynczych osób, co też samo w sobie jest zagrożeniem. Inna sprawa, że może wzorem tych społeczności wyspiarskich nawet ci przeciętni powinni ograniczyć swe pragnienia. Choćby zrezygnować z nowej komórki tylko dlatego, że można ją mieć, skoro stara działa. Niestety, nie jest realne, by większość to zrozumiała, a na przymus nie ma co liczyć. Władze nie są wcale mądrzejsze, również, a może zwłaszcza, w demokracji. Rozwiązania praktycznego nie widzę, skoro nawet w Chinach się nie udało. Stąd pesymistyczne zakończenie i tytuł.
UsuńNo właśnie, mnie się wydaje, że rozwiązania też nie ma. Nie można niczego odgórnie narzucić, nie chciałabym, żeby władza teraz decydowała, co mogę kupować i w jakich ilościach.
UsuńWracając jeszcze do kwestii surowców naturalnych, to wydaje mi się, że nie ma powodów do zbyt wielkich obaw. Na dzień dzisiejszy zawsze podaje się informacje (jak słusznie zauważył Andrew często niepełne) na temat złóż, które w danym momencie, tj. przy obecnym stopniu zaawansowania technologicznego są opłacalne do wydobycia. Nie mówi się więc o całym złożu ropy na danym terenie, tylko o tej części złoża, do której jesteśmy w stanie dotrzeć. A, że postęp technologiczny cały czas gna na przód, to poziom surowców w rzeczywistości praktycznie nie ulega zmianie, a w niektórych przypadkach (zobacz np. sytuacja USA z gazem ziemnym) wręcz wzrasta. Rzecz jasna trąbienie o rychłym wyczerpaniu się gazu, ropy, itd. (słyszy się o tym już od dobrych kilkudziesięciu lat, wg wielu prognoz po roku 2000 zasoby ropy oraz gazy miały praktycznie zniknąć, a rzeczywistość wygląda jednak inaczej) jest bardzo wskazane dla właścicieli tychże surowców, ponieważ stanowi znakomite uzasadnienie dla windowania ich cen.
UsuńJest sporo racji w tym, co napisałeś, przynajmniej to nieco bardziej optymistyczna perspektywa. Wygląda jednak na to, że zwykli ludzie raczej nigdy nie zyskają dostępu do informacji o tym ile tych złóż jest, na jak długo naprawdę wystarczą, czy rzeczywiście istnieje możliwość w przyszłości wydobywania ich z miejsc, do których dzisiaj nie ma dostępu.
UsuńAd. Wyspa Wielkanocna – polecam „Atlas chmur”, który między innymi pokazuje świat po katastrofie cywilizacyjnej, ślepy pęd do postępu i nieokiełznaną chciwość, które do tego doprowadziły.
OdpowiedzUsuńAd. przeludnienie.
Wykres, który załączyłeś może być mylący – np. poszczególne słupki nie są ułożone w takim samym odstępie, co lekko zmienia odbiór. Mniejsza o to, problem istnieje i nie ma co udawać, że zniknie sam z siebie. Chęć, żeby mieć coraz więcej wszystkiego i obłędny zwyczaj wyrzucania wszystkiego na śmietnik (albo gdzie bądź), łącznie z jedzeniem, powoduje, że eksploatujemy planetę coraz bardziej brutalnie i bezwzględnie. Jednak tempo przyrostu populacji hamuje, dlatego, że spada dzietność kobiet – i to nie dotyczy tylko bogatego zachodu, dzietność spada na całym świecie. To z kolei jest wynikiem wyższej przeżywalności niemowląt – podobnie jak w świecie zwierząt, homo sapiens, który może zapewnić potomstwu lepszą opiekę, ma mniej dzieci, a ich szanse na osiągnięcie wieku dojrzałości płciowej są coraz większe.
Ubolewania nad malejącą liczbą urodzeń w Polsce odzwierciedlają plemienne postrzeganie świata – lepiej, żeby nas było więcej niż tych innych (Chińczyków, Ukraińców, nie daj Boże Arabów). Z perspektywy planety, co za różnica? Inaczej to wygląda, jeśli gdzieś podskórnie uważamy, że nas powinno być najwięcej, powinniśmy rządzić światem (my, biali).
Ad. ekologia, a raczej pseudoekologia
To o czym piszesz to udawane akcje i zasłona dymna. Prawdziwi ekolodzy używają wielorazowych pieluszek, ograniczają kupno nowych towarów, wymieniają się używanymi sprzętami i naprawiają co się da. To prawda, jest ich stosunkowo niewielu, ale rośnie świadomość, a od tego się zaczyna :-)
Z tą świadomością rosnącą chyba się mylisz, niestety. Być może obracasz się w bardziej dojrzałym środowisku dbającym o ekologię i patrzysz przez ich pryzmat. Rozdzwięk między mądrymi a głupimi rośnie, podobnie jak między bogatymi i biednymi. Przy czym dych drugich przybywa szybciej :) Choć te zbiory wcale się nie pokrywają :)
UsuńBardzo możliwe, że się mylę i na pewno mam spojrzenie skrzywione przez pracę zawodową, zainteresowania, człowiek widzi to, co chce zobaczyć i słyszy to czego spodziewa się usłyszeć. Do tego od świadomości do konkretnego postępowania jest zawsze pewna odległość.
OdpowiedzUsuńMimo wszystko wierzę, że od świadomości się zaczyna zmiana, a ta na lepsze jest trudna, nieintuicyjna i często nieprzyjemna. Ale nie wiem, jak inaczej spowolnić ten marsz ku zagładzie.
Zgadzam się całkowicie, że świadomość to jedyna droga. Jestem tylko pesymistą, czy da się ją rozpowszechnić, nim będzie za późno :)
UsuńSuper artykuł. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńDziękuję i zapraszam do ponownych odwiedzin.
Usuń