Strony

sobota, 24 sierpnia 2013

"Drzazga. Opowieść o Niej i o Niej" Władimir Zazubrin - O zachłanna! O okrutna!

Okładka książki Drzazga. Opowieść o Niej i o Niej 

Drzazga. Opowieść o Niej i o Niej

Władimir Zazubrin


Tytuł oryginału: Щепка
Tłumaczenie: Henryk Chłystowski
Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy
Seria: Biblioteka Babel  
Liczba stron: 142




Władimir Zazubrin, właściwie Zubrow, to radziecki pisarz, dziennikarz oraz prozaik, a przy tym znakomity przykład, że żadna rewolucja nie lubi intelektualistów. W przypadku Zubrowa, można pokusić się o banalne stwierdzenie, że bunt miał on we krwi. Urodzony w 1895 roku w Penzie syn pracownika kolejowego już w 1907 roku, za sprawą ojca, uczestnika rewolucji rosyjskiej z 1905 roku, wraz z całą rodziną trafił na zesłanie do Syzrania. Tam kontynuował naukę w szkole realnej, w której założył kółko socjalistyczne – broszurki, zebrania, przemówienia, stanowiły wystarczający powód, by Zubrowa wpakować na 3 miesiące aresztu. Po opuszczenia więzienia Zubrow, prawdopodobnie z polecenia partii, został zwerbowany przez carską Ochranie, z którą rozpoczął współpracę jako agent Minin. Rok 1917 to kolejna odsiadka – Zubrow został aresztowany przez władze Rządu Tymczasowego za propagandę bolszewicką. Po wyjściu na wolność trafił do armii – skierowano go do Pawłowskiej Szkoły Wojskowej w Piotrogradzie. Następne miesiące to istna burza – rewolucja październikowa, powrót do Syzrania, szkolenie wojskowej w Irkucku, zakończone promocją na podporucznika. Rok 1919 to udział w rosyjskiej wojnie domowej. Początkowo Zubrow walczył po stronie białych w oddziałach admirała Kołczaka, a kiedy wojska Kołczaka znajdowały się w odwrocie, Zubrow wraz z dwoma plutonami przyłączył się do czerwonej partyzantki. Działania wojenne skończyły się dla Zubrowa w Kańsku – ciężko chory na tyfus trafił na kwaterę do rodziny Tieriajewów, która oprócz gościny dała mu również żonę – Warwarę Tieriajewą.

piątek, 23 sierpnia 2013

O Eichmannie



„Pół tuzina psychiatrów uznało go za „normalnego” -  „w każdym razie normalniejszego niż ja sam po badaniach, jakim go poddałem”, jak miał ponoć wykrzyknąć jeden z psychiatrów; inny natomiast doszedł do wniosku, że cała konstrukcja psychiczna Eichmanna, jego stosunek do własnej rodziny, żony i dzieci, matki i ojca, braci, sióstr i przyjaciół, jest „nie tylko normalny, ale jak najbardziej pożądany”.

Kłopot z Eichmannem polegał na tym, że ludzi takich jak on było bardzo wielu, a nie byli oni sadystami, ani osobnikami perwersyjnymi, byli natomiast – i wciąż są – okropnie i przerażająco normalni. Z punktu widzenia naszych instytucji prawnych oraz kryteriów oceny moralnej normalność owa była dużo bardziej przerażająca niż wszystkie potworności wzięte razem, gdyż oznaczała ona… iż ów nowy rodzaj przestępcy, będący w istocie hostis generis humani [wrogiem rodzaju ludzkiego], popełnia swoje zbrodnie w okolicznościach, które właściwie uniemożliwiają mu uświadomienie sobie lub poczucie, że czyni coś złego.

H. Arendt Eichmann in Jerusalem: A Raport on the Banality of Evil

Efekt Lucyfera Philip Zimbardo

czwartek, 22 sierpnia 2013

O analizach


Tradycyjne analizy przeprowadzane przez większość ludzi, m.in. w instytucjach prawnych, religijnych i medycznych, koncentrują się na osobie działającej jako jedynym czynniku przyczynowym. Wskutek tego minimalizują one lub lekceważą wpływ zmiennych sytuacyjnych i determinantów systemowych, które kształtują skutki zachowania i przekształcają działające osoby.

Efekt Lucyfera Philip Zimbardo

środa, 21 sierpnia 2013

Najbogatsi na świecie

Wszyscy powtarzają, że świat wciąż walczy z kryzysem. Ale nie Polska. Już nie jesteśmy tylko zieloną wyspą. Jesteśmy wyspą świetlistą. Czyż jakikolwiek inny kraj stać na to, by dzień w dzień, nawet najbardziej słoneczny i upalny, trzymać włączone latarnie uliczne? Nas stać. Czyż jakikolwiek inny kraj stać na to, by systematycznie kosić trawy zasłonięte ekranami dźwiękochłonnymi przed wzrokiem przejeżdżających, w dodatku nawet wtedy, gdy z drugiej strony też nie ma niczego ani nikogo, kto mógłby te wydatki docenić? Nie wspomnę o tym, że takie koszenie zabiera cenne dla zwierząt, również ptaków, obszary. W imię czego?







Miałem zamiar dzwonić gdzieś w tej sprawie, ale widząc, iż często gęsto na te widoki patrzą ludzie z samochodów z napisami informującymi, że są z nadzoru i pewnie właśnie podziwiają te dokonania, gdyż nic się po ich inspekcjach nie zmienia, dałem spokój. Pozdrowienia dla GDDKiA , a zwłaszcza dla odpowiedzialnych za drogę S8 i węzeł Babsk.

Pijacka nirvana

Okładka książki Big Sur 

Big Sur

Jack Kerouac

Tytuł oryginału: Big Sur
Tłumaczenie: Maciej Świerkocki
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 264





Big Sur to słabo zaludniony region Kalifornii, położony na Centralnym Wybrzeżu w miejscu, gdzie góry Santa Monica wyrastają z wód Oceanu Spokojnego. Kraina nie ma jasno zdefiniowanych granic, dość powiedzieć, że leży około 200 km na południe od San Francisco. Big Sur raczy gości niezwykłymi widokami, największe wrażenie wywołuje linia brzegowa, którą stanowią, ostro wcinające się w ocean strome skały. Dzika przyroda, malownicza sceneria, niewielka liczba ludności sprawiają, że Big Sur to miejsce chętnie odwiedzane przez artystów, malarzy, czy myślicieli pragnących odpocząć od rojnego łona cywilizacji. Urokowi pięknej krainy nie potrafili oprzeć się m.in. poeta John Robinson Jeffers, popularny pisarz Henry Miller, fotograf Edward Watson, dziennikarz i literat Hunter S. Thompson, czy sam Król Bitników, Jack Kerouac. Można powiedzieć, że Big Sur odkrył Jeffers, przedstawiając romantyczną wizję regionu w swojej twórczości. Morley Baer wykorzystał poezję Jeffersa, by okrasić nią swoje fotografie Big Sur, w efekcie czego powstała zawierająca ponad 50 ujęć książka Stones of the Sur. Niezwykłość Big Sur docenił również Henry Miller, który żył tam w latach 1944 – 1962. Pokłosiem tego okresu jest powieść Big  Sur  i  Pomarańcze Hieronima Boscha. W roku 1960 w Big Sur zagościł także Jack Kerouac, poeta i prozaik, określany często mianem kronikarza oraz ikony Beat Generation. Kerouac zamieszkał w odludnej chatce znajomego poety, Lawrence’a Ferlinghettiego, jednak na łonie dzikiej przyrody wytrzymał raptem kilka dni. O tym jakie doświadczenia zebrał Król Beatników z tego pobytu, możemy dowiedzieć się dzięki lekturze książki Big Sur.

Egzystencja literacka Kerouaca, często utożsamiana przez czytelnika z jego życiem (bo w końcu pisarz na horyzoncie pojawia się dopiero w momencie debiutu, kiedy to cały świat, a przynajmniej otoczenie szersze niż ciasne grono najbliższych znajomych, dowiaduje się o istnieniu artysty) jest stosunkowo krótka – swoją raczej skromną długością oraz wybuchowością i gwałtownością uparcie przywodzi na myśl porównanie z błyskawicznie spadającą gwiazdą, krótkotrwałym rozbłyskiem – w roku 1957, gdy autor przeżywał już 35 rok pobytu na ziemskim padole, publikacji doczekała się książka W drodze, opus magnum Kerouaca, kronika oraz biblia Bitników. Tymczasem w roku 1962, czterdziestoletni, umęczony i styrany życiem oraz sławą Jack, wydaje gorzkie rozliczenie z danym mu i chyba we własnym mniemaniu w ogromnej mierze zmarnowanym czasem, wspomnianą powieść Big Sur.

Przed czytelnikiem ukazuje się obraz smutny i dosyć zaskakujący. Zachowany w pamięci wizerunek młodego, buńczucznego i hożego Jacka Dolouza (alter ego pisarza) zostaje bezpardonowo zapaćkany wizją podstarzałego, zniszczonego przez sławę człowieka. Relatywny upływ czasu – od publikacji W drodze do Big Sur upłynęło raptem 5 lat – daje o sobie znać w całej rozciągłości, uświadamiając czytelnikowi, że wydana dopiero kilka lat po napisaniu W drodze stała się swoistym gwoździem do trumny Kerouaca. Pokolenie Bitników wychowane na największym dziele Kerouaca, spotykając pisarza na żywo, nie potrafi zaakceptować faktu, że człowiek, z którym mają obecnie do czynienia, to postać zupełnie inna niż jego powieściowy odpowiednik. To osoba, która zakosztowała już życiowych niepowodzeń, nie tak spontaniczna, znajdująca się na zupełnie innym etapie swojej egzystencjalnej drogi. To przede wszystkim ofiara własnej legendy, którą Kerouac stał się już za życia.

Big Sur to opis trzech krótkich pobytów Jacka Dolouza w Bixby Canyon, w Big Sur. Za namową Monsanta (Lawrence’a Ferlinghettiego) Kerouac przybywa do San Francisco, skąd ma udać się do chatki swojego przyjaciela, położonej w Big Sur. Dolouz planuje wyprawę na Zachodnie Wybrzeże incognito, tj. nie chce informować znajomych o przyjeździe, będąc świadom fatalnej kondycji zarówno psychicznej jak i fizycznej. Nadużywający alkoholu Jack zamierza sprawić sobie rodzaj terapii, wyciszenia, które mogłyby pomóc mu odzyskać utraconą równowagę. Samotnia Monsanta, położona w Bixby Canyon, z dala od ludzi, z dala od alkoholu, na łonie dzikiej przyrody, wydaje się idealnym miejscem do osiągnięcia wewnętrznej harmonii. Ale już od początku plany Dolouza biorą w łeb. Artysta nie potrafi zachować tajemnicy, wszem i wobec ogłaszając swoje odwiedziny. W konsekwencji Dolouz wpada w ciąg kolejnych alkoholowych libacji, które utwierdzają go w konieczności odwiedzenia Big Sur.

Jack ląduje zatem w odludnej chatce swojego przyjaciela nad brzegiem potężnego Pacyfiku. Cisza. Wszechogarniająca cisza koi nerwy. Pozwala wsłuchać się w siebie. Dolouz zostaje odcięty od ogromnego organizmu, jakim jest miasto i którego stanowi integralną część. Big Sur staje się swoistą oazą, azylem, schronieniem, ucieczką. Umęczony, przesiąknięty alkoholem niczym gąbka umysł próbuje kontemplować otaczające go piękno. Ale Big Sur nie tylko fascynuje, Big Sur również przeraża. Dzika i nieokiełznana przyroda wzbudza atawistyczny lęk. Potęga natury staje w kontraście do małości rodzaju ludzkiego, uświadamiając człowiekowi jego marność.

Jack Dolouz ląduje w Big Sur, próbując uciec od dręczących go koszmarów. Odbywa podróż, tym razem w głąb siebie, penetrując kręte ścieżki własnej psychiki, które okazują się przerażające. Sielankowa atmosfera, poczucie wytchnienia szybko znikają, a zamiast nich pojawia się zwierzęcy strach. Dolouz ucieka zatem tam, skąd przybył, od czego pragnął odpocząć – do miasta, do ludzi, do przyjaciół. Można odnieść wrażenie, że Król Beatników nie radzi sobie z samym sobą, boi się siebie, unika przebywania ze sobą sam na sam. Krótkotrwała, bo raptem kilkudniowa izolacja w Big Sur pcha go w ramiona znajomych ludzi, wśród których szuka bliskości, akceptacji. Dolouz zanurza się zatem w morzu alkoholu, spożywanym wspólnie z najbliższymi. Ukojenia szuka również w ramionach Billie (Jackie Gibson Mercer), kochanki przyjaciela, Cody’ego (Neala Cassady’ego, sławnego jebaki i Adonisa z Denver). Nic jednak nie przynosi ukojenia, Dolouz stopniowo pogrąża się w szaleństwie.

Dolouz jeszcze dwukrotnie odwiedza Big Sur. Jednak kolejne wizyty są jedynie zaprzeczeniem zamierzeń Jacka. Przyjaciele, kobiety, alkohol i narkotyki desakralizują świątynię ciszy, za którą można było uznawać chatkę Monsanta. Big Sur staje się świadkiem pijackich ekscesów i coraz większego rozchwiania psychicznego Dolouza. Kerouacowi trzeba za to przyznać ogromną wiarę we własny talent oraz silne poczucie wartości tworzonej prozy. Porównania do Prosta, czy aluzje do Joyce’a na czele z poematem Morze. Odgłosy Pacyfiku w Big Sur, sprawiające wrażenie nawiązania do Finnegans Wake (Finneganów tren), a przypominające bardziej jego karykaturę, wyraźnie sygnalizują o potężnym ego autora (bądź też to najwyższa, bo dobrze zamaskowana forma autoironii). Denerwuje również tania metafizyka, którą Kerouac próbuje wciskać czytelnikowi – to chyba na jej podstawie widać najlepiej, jak źle jest ze starym Dolouzem. Banały pokroju, że wszyscy zostaniemy zbawieni, wykoślawione pojmowanie zen skutecznie odstręczają od dalszej lektury.

Reasumując krótko Big Sur to książka frapująca. Sam Kerouac uważał ją ponoć za najdoskonalsze dzieło, najbliższe swojemu ideałowi. W moim odczuciu to bardzo interesująca opowieść o człowieku, który nie potrafił podźwignąć brzemienia sławy. Big Sur jest zapisem stopniowego upadku wielkiego artysty, który nie radzi sobie z oczekiwaniami czytelników. Z horyzontu znika młody i pewny siebie Kerouac, a w jego miejsce pojawia się zmęczony człowiek, który ukojenia i zapomnienia szuka najczęściej w używkach, stanowiących do tej pory bramę do poszerzenia świadomości. Pisarz obnaża przy tym ruch Beat Generation, prowadząc jego swoistą demitologizację, odsłaniając jego prawdziwe oblicze. Big Sur jest więc smutnym zapisem klęski, zarówno życiowej jak i ideowej.

wtorek, 20 sierpnia 2013

O strachu powtórnie



Plakat Tadeusza Trepkowskiego z 1953

Strach jest bronią psychologiczną wybieraną przez państwo po to, by zmusić obywateli do poświęcenia swych podstawowych swobód i różnych form ochrony prawnej, w zamian za bezpieczeństwo obiecane przez ich wszechmocny rząd.

Efekt Lucyfera Philip Zimbardo

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

O strachu




Strach jest metodą: terror wywołuje strach, a strach nie pozwala ludziom myśleć racjonalnie. Sprawia on, że ludzie myślą abstrakcyjnie o wrogu, o terrorystach, o powstańcach, którzy nam zagrażają, a zatem muszą zostać zniszczeni. Gdy zaczynamy myśleć o ludziach jako klasie istot, jako abstrakcjach, wtedy łączą się one w „twarze wroga”, a pierwotne impulsy do zabijania ich i torturowania ujawniają się nawet wśród ludzi zwykle nastawionych pokojowo.

Efekt Lucyfera Philip Zimbardo

niedziela, 18 sierpnia 2013

Kanon fotografii




Bruce Barnbaum

Kanon fotografii. W poszukiwaniu indywidualnego stylu


(oryg. The Art of Photography: An Approach to Personal Expression)
tłumaczenie: Piotr Cieślak
wydawnictwo: HELION 2012


Podręczników fotografii, cokolwiek by to miało znaczyć, miałem już w rękach wiele. Niektóre z nich nawet przeczytałem; częściej fragmentarycznie, rzadziej w całości. Przyczyna jest oczywista – jako podręczniki zwykle powielają te same informacje, do znudzenia, a nawet do bólu. Kiedy w lokalnym konkursie fotograficznym wygrałem książkę Bruce’a Barnbauma Kanon fotografii. W poszukiwaniu indywidualnego stylu i przeczytałem na okładce, iż jest to „najbardziej literacki, przystępny i przekrojowy podręcznik poświęcony fotografii”, ale jednak podręcznik, od razu powędrował na dół stosu zaległych lektur czekających na moje zmiłowanie, gdzie odleżał ładnych kilka miesięcy. Jedyną podręcznikową książką o fotografii, którą dobrze wspominam, jest Książka o fotografowaniu Andrzeja A. Mroczka, właśnie dlatego, że nie jest to stricte podręcznik, a po prostu przypominająca rozmowę z mistrzem książka o fotografowaniu.

W końcu, jakiś czas temu, przyszła kolej i na dzieło Barnbauma. Autor jest z wykształcenia matematykiem, z przekonania obrońcą natury, a z hobby i profesji znanym, uznanym i docenianym fotografem amerykańskim, instruktorem fotografii oraz pisarzem. Kanon nie jest jego pierwszą książką, która odniosła sukces, a lista jego wiktorii na niwie foto jest zbyt długa, by się nią tutaj zajmować. Będąc przekonanym, iż poziom merytoryczny będzie wysoki, w końcu to jednak najwyższa liga światowa, ale nie przekonany, iż lektura będzie ciekawa, otworzyłem książkę.

Od razu zauważyłem jedno i wyraźnie to podkreślam; nie jest to książka dla absolutnie początkujących, o ile nie ma być tylko interesującą lekturą, ale i służyć ku nauce. Jeśli nie masz w małym paluszku absolutnych podstaw, jeśli nie do końca wiesz, do czego służy przysłona i migawka, co to czułość i głębia ostrości oraz co je ze sobą łączy, uzupełnij te braki zanim zaczniesz czytać. To jednak tylko taka dygresja – wróćmy do meritum.

Wydanie, choć prezentuje się elegancko, jest w bardzo nieporęcznym formacie, w dodatku czcionka jest mała, co nie ułatwia lektury, zwłaszcza poza fotelem. O czytaniu w pociągu, nie mówiąc o autobusie, zapomnijcie. Na leżąco też są z tym kłopoty. To minusy dotyczące nośnika. Teraz o tłumaczeniu. Największy (i na szczęście jedyny) mój żal do tłumacza, to… Tytuł. Kanon fotografii to w moim odczuciu nie to samo co Sztuka fotografii, a W poszukiwaniu indywidualnego stylu to nie to samo co Dochodzenie do osobistej ekspresji. Wiem, moje brzmi może nie tak ładnie, można to zrobić lepiej, ale czyż tytuł nie powinien być w zgodzie z treścią? A niestety wydźwięk książki jest taki, iż nie należy szukać własnego stylu, co grozi określonymi konsekwencjami, ale starać się przez swą sztukę pokazać to, co się czuje. Styl sam się pojawi. Drugie ogólne przesłanie jest takie, że na ma, tak jak chyba w każdej innej dziedzinie sztuki, żadnego kanonu. Są pewne reguły, ale tylko po to, by je świadomie łamać, jeśli mamy przekonanie, iż jest to celowe. Polski tytuł, w przeciwieństwie do oryginału, jest niejako tych tez zaprzeczeniem. Ta niezgodność tytułu oryginalnego i polskiego, jak się później okazało przekładająca się na wspomnianą rozbieżność z treścią i przesłaniem książki, też na pewno wpłynęła na niechęć, z jaką zabierałem się do lektury. Na szczęście ta niechęć bardzo szybko się ulotniła.

Nieczęsto się okazuje, by górnolotne sformułowania z okładek odpowiadały prawdzie. Bruce Barnbaum jednak jest i literacki, i przystępny, i przekrojowy. Być może jego ścisły umysł nadał jego sztuce fotograficznej i książce to coś, czym tchną dzieła Leonarda. Finezję i subtelność z nienaruszalnym szkieletem konkretnej wiedzy. Świadomość względności, absolutu i granicy między nimi. Gdy pisze o technice, jest prosty, klarowny i przypomina styl wykładu uzdolnionego pedagogicznie matematyka lub fizyka. Gdy opowiada o sztuce, jego proza staje się poezją. Widać, że nie tylko wie, o czym pisze, ale i potrafi pisać o tym, co czuje.
Jak już napisałem, Kanon fotografii nie omawia żadnych kanonów. Jeśli już o jakichś wspomina, to tylko po to, by zachęcić do ich łamania. Otwiera jednak oczy czytelnika na wiele aspektów, do których bystry obserwator uzbrojony w odpowiednią wiedzę i mający duszę artysty mógłby dojść sam po pewnym czasie i przy odrobinie szczęścia. Niewielu z nas jednak ma równą jak autor wiedzę, dziesiątki lat na zbieranie doświadczeń i równie wrażliwą artystyczną duszę. Jest to więc szansa by pójść na skróty w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nie kopiować kolejne triki czy kompozycje, ale poznać najbardziej wartościowe elementy wiedzy fotograficznej – przemyślenia mistrza na głębsze tematy, które stanowią o różnicy między sztuką a kiczem.


Oczywiście w książce znajdziemy też i wiedzę bardziej konkretną. Choćby system strefowy objaśniony w sposób perfekcyjny – pełny i przystępny jednocześnie, czego dotąd spotkać mi się nie zdarzyło. Ciekawe wiadomości z optyki mogą zainteresować nie tylko fotografów, a bezkompromisowy sposób w jaki autor rozprawił się z mitem „obrazu bez obróbki” szczególnie mi przypadł do gustu, tym bardziej, iż ten bezsensowny zwrot ma wciąż zbyt wielu zwolenników i pojawia się coraz częściej już nawet w regulaminach konkursów. Takich „legend fotograficznych”, funkcjonujących na podobieństwo legend miejskich (urban legend), jest zresztą dużo więcej, jak choćby ta o celowości noszenia na stałe na obiektywie filtru (najczęściej UV) i podatni na plotki czytelnicy dzięki lekturze Kanonu mogą się od nich uwolnić, gdyż autor zawsze pisze dlaczego. Dlaczego uważa tak, dlaczego nie robi inaczej.

Klasę prawdziwego mistrza widać też w jego stosunku do innych Wielkich. Bruce często powołuje się na osiągnięcia innych tytanów fotografii oraz podkreśla ich dokonania, choć i potrafi wytknąć błędy nawet samemu Anselowi Adamsowi. Robi to jednak w taki sposób, iż jeszcze bardziej podkreśla szacunek jakim go darzy jako niedoścignionego w swej manierze artystycznej perfekcjonistę. Jednocześnie, podobnie jak wspomniany nasz rodzimy wirtuoz, czyli Andrzej Mroczek, ilustruje tekst tylko swoimi fotografiami. Jest to uzasadnione, gdyż tylko o nich wie wszystko; od technik, których użył, aż do najgłębszych odczuć, które doprowadziły do powstania tak pięknych i poruszających obrazów. A fotografie Barnbauma, których na szczęście w książce jest mnóstwo, są niesamowite. Choć przyznam, że kilka mi się nie podobało, a kilka innych nie do końca mnie przekonało, to obejrzenie pozostałych naprawdę było dla mnie dużym przeżyciem i na pewno niejednokrotnie będę się w nie jeszcze wpatrywał, że nie wspomnę o kilkunastu, a może kilkudziesięciu, w których zaiste widać tchnienie geniuszu.


Jeśli więc szukacie książki, która nauczy absolutnych podstaw lub poda na tacy zestaw algorytmów pozwalających obrobionymi w określony sposób fotkami zadziwić „znajomych” z sieci, to nie jest to raczej lektura dla Was. Jeśli natomiast chcecie czegoś, co da Wam wiedzę, przyniesie niezaprzeczalne przeżycia porównywalne z wizytą w najlepszej galerii sztuki w dodatku w towarzystwie mądrego przewodnika, który zadziwi Was wiedzą o fotografii, świecie i dziełach, które stworzył, jeśli pragniecie zajrzeć w siebie i spróbować rozwinąć zdolność zrozumienia, a potem ukazania własnego ja, to jest to rzecz, po którą warto sięgnąć.

Polecam absolutnie i z pełnym przekonaniem


Wasz Andrew



sobota, 17 sierpnia 2013

Cienka granica

Plakat spektaklu Kłamczucha 

Kłamczucha

Andrzej Sadowski


Reżyseria: Andrzej Sadowski
Teatr: BARAKAH
Czas trwania: 55 min.






Teatr BARAKAH, który znajduje się (jeszcze, ale o tym później) na krakowskim Kaziemierzu przy ulicy Szerokiej, w podziemiach kamienicy Klezmer Hois to teatr niezwykle specyficzny. Salka, która pełni rolę zarówno sceny jak i widowni odznacza się bardzo niewielkimi rozmiarami, tak, że na spektaklach przebywa nie więcej niż dwudziestu, czy trzydziestu widzów. Ponadto aktorzy są dosłownie na wyciągnięcie ręki – od publiki dzielą ich centymetry, a niekiedy jakiekolwiek bariery po prostu przestają istnieć. Na niejednym spektaklu jeden z widzów okazywał się nagle aktorem, nie raz, nie dwa gość z publiki wchodził w bezpośrednie interakcje ze sztuką (słynne gumowe dłonie, którymi można było oberwać na Jednorękim ze Spokane). Nic zatem dziwnego, że gra aktorska w takich warunkach jest wyjątkowa, a przy tym wymagająca. Artysta z łatwością może poczuć na sobie spojrzenie każdego widza z osobna – jest ich tak mało, że pod koniec spektaklu w jego oczach dostrzec może osąd na temat własnej, wykonanej przed chwilą pracy. Można przy tym rzec, że odpowiedzialność za jakość spektaklu nie jest jeszcze tak ogromna, kiedy jej ciężar rozciąga się na barki kilku aktorów. Jaka jednak presja musi towarzyszyć artyście, który niemal przez całe przedstawienie samotnie zmaga się z oczekiwaniami publiki? Ileż odwagi i pewności siebie trzeba mieć, by zdecydować się na takie występy?

Kłamczucha autorstwa i reżyserii Andrzeja Sadowskiego to właśnie ten typ spektaklu, kiedy niemal nagi i bezbronny aktor, pozbawiony jakiegokolwiek wsparcia ze strony towarzyszy czy rekwizytów, musi stawić czoła złaknionej rozrywki publiczności. Tytułowa Kłamczucha w rolę której wcieliła się Anna Piróg-Karaszkiewicz, to kobieta oskarżona o zabójstwo. Podejrzana zostaje wprowadzona do sali przesłuchań przez mężczyznę (Zbigniew Kozłowski), który próbuje wymóc od niej podpis, stanowiący przyznanie się do zbrodni. Od samego pojawienia się na scenie kobieta zwraca na siebie uwagę widza. Potok słów, który wylewa się z jej ust zdaje się żyć własnym życiem. Nieustanna potrzeba mówienia, artykułowania, wyduszania z siebie zgłosek, wyrazów, dźwięków, nie pozwala na jakąkolwiek interakcję oskarżonej z mężczyzną, który bezskutecznie stara się z nią porozumieć. W końcu, zrezygnowany, bezsilny, uruchamia kamerę i prosi kobietę, by opowiedziała przed nią całą historię, jaką ma do przekazania, po czym wychodzi.

Jako widzowie jesteśmy jedynymi świadkami swoistej spowiedzi, słuchaczami brutalnej i przerażającej opowieści o miłości zachłannej, chciwej, toksycznej i niebezpiecznej. Początek jest niezwykle chaotyczny, stanowi plątaninę faktów, trudnych do połączenia ze sobą, absurdalnych, niewiarygodnych, nielogicznych. Facet paradujący w sukienkach kobiety, która go przygarnęła, wynoszący z jej pokoju meble, przedmioty, etc., by zrobić miejsca dla pudeł, w które mógłby łapać jej powietrze. Nie brzmi to jak standardowa historia nieszczęśliwej miłości. Życie kobiety zaczyna przypominać egzystencję więźnia, pozostającego w zimnej i mrocznej celi ślepego uczucia, objawiającego się bezwzględnym, wręcz masochistycznym posłuszeństwem. Cudowna bezmyślność w oddaniu się we władanie drugiemu człowiekowi z biegiem czasu staje się uciążliwa – jest niczym ciężki kloc, który ciągnie nas w dół, który w geście samoobrony postanawiamy odciąć, by wypłynąć jeszcze ku powierzchni, nad którą świeci przecież słońce. Droga ku wolności nie jest jednak taka łatwa, jak mogłoby się wydawać. Okazuje się, że kaleka, a więc pozornie słaba i bezbronna kobieta, jest ofiarą, której przeznaczono funkcję morderczyni. Jej los został ukartowany, rola, jaką ma odegrać, ściśle zaplanowana, bez oglądania się na jej odczucia. Jak można zatem winić kobietę, która tak skrzywdzona wzniosła się ponad własne słabości, poświęciła swoją miłość, by w najwyższym akcie miłosierdzia wziąć na własne ramiona zbrodnię własną i cudzą? Ale, ale? Czy ta na pierwszy, drugi i kolejny rzut oka wariatka mówi prawdę? Czy można wierzyć zdaniom, którymi tak hojnie i niegospodarnie rzuca na prawo i lewo?

Anna Piróg-Karaszkiewicz jako Kłamczucha - foto by Katarzyna Gałek [http://www.teatrbarakah.com]
Anna Piróg-Karaszkiewicz stworzyła niesamowitą kreację głównej bohaterki. Nieprzytomne spojrzenie, którym wodzi po sali, by tylko na moment wbić świdrujący wzrok w któregoś z widzów, powoduje, że skóra mimowolnie cierpnie. Do tego fantastyczna kontrola własnego ciała – szklące się od łez oczy, zasmarkana twarz, nerwowe tiki, sprawiają, że widz już po chwili zapomina, że ma do czynienia wyłącznie z aktorską grą. Całość uzupełnia znakomity ton głosu, który zdaje się biec równo z rytmem oszalałego, głośno bijącego serca. Z niezdrową fascynacją, niemal przez godzinę, śledzimy groteskowo-tragicznie rozwijającą się historię miłosną, przez cały czas głowiąc się, że kobieta, to rzeczywiście, jak wskazuje tytuł, kłamczucha, czy też z ust jej spijamy słowa najczystszej prawdy, która ma przecież tendencję do strojenia się w szaty niezwykłości.

Zatem siedzimy, słuchamy, niedowierzamy i analizujemy. Patrzymy na kobietę, która zdaje się być wrakiem człowieka, coraz mniej zdolnym do rozróżnienia tego, co rzeczywiste, od ułudy, snu, nocnego koszmaru. Podejrzewamy, że cienka granica, która rozdziela psychiczne zdrowie od umysłowego zwichrowania, została być może przekroczona i bohaterka znalazła się na drugim brzegu, na którym zjadanie serc partnerów nie jest już takie niezwykłe. Chociaż, nadciąga kolejna refleksja, być może wszystko to jest wyłącznie grą, umiejętnym kamuflażem, który sprytnie maskuje okropieństwa, jakich dopuściła się kobieta. Być może przyczyną morderstwa była zdrada, zazdrość, chorobliwa podejrzliwość, nieufność, czy cokolwiek innego, co pcha nas w ramiona zbrodni. A schronienie w skórze wariata wydaje się całkiem bezpieczne i wygodne, bowiem zrzuca z nas sporą odpowiedzialność za popełniane czyny. Jak zatem traktować wyznania, których jesteśmy świadkami? Trzeba przyznać reżyserowi, że przez nadanie tak jednoznacznego tytułu swojej sztuce, zdecydowanie namieszał w głowie odbiorcy, który nawet po zakończonym, czy też, z nagła urwanym, spektaklu, zastanawia się, jak to wszystko mogło wyglądać naprawdę.

Reasumując, Teatr BARAKAH po raz kolejny zaserwował widzom niebanalne widowisko teatralne, o którym myśli się również po opuszczeniu murów teatru. W małej, ciasnej piwnicznej sali, przy równie małej widowni rozegrał się ogromny dramat psychologiczny, zaserwowany przez Annę Piróg-Karaszkiewicz, która stworzyła świetną kreację głównej bohaterki, bez przerwy koncentrując na sobie uwagę widza.

P.S.
Kłamczucha była prawdopodobnie ostatnim przedstawieniem, które miałem przyjemność obejrzeć w podziemiach Klezmer Hois. Nie oznacza to rzecz jasna, że ekipa BARAKAHu kończy działalność, albo, że ja definitywnie rezygnuję z kolejnych spektaklów mojego ulubionego teatru. Sprawa przedstawia się zupełnie inaczej – od września tego roku, Teatr BARAKAH przenosi swoją działalność na ulicę Paulińską 28 (czyli w dalszym ciągu pozostaje na urokliwym krakowskim Kazimierzu), gdzie wcześniej swoją siedzibę miał Teatr Łaźnia, gdzie z kolei jeszcze wcześniej znajdowała się mykwa, czyli rytualna łaźnia żydowska. Przeprowadzka łączy się oczywiście ze sporymi kosztami, związanymi z renowacją opuszczonego do tej pory budynku. O większość środków zatroszczyły się założycielki teatru, Ana Nowicka oraz Monika Kufel, jednak nie na wszystkie niezbędne rzeczy udało się pozyskać pieniądze. W związku z tym, na fali rosnącej popularności finansowania społecznego, tzw. crowdfundingu, dziewczyny zdecydowały się zaprosić do pomocy nas, czyli zwykłych obywateli. Kwota, jaką chcą zebrać to 20 000 zł – pieniądze przeznaczone zostaną na zakup sprzętu nagłaśniającego. Jeśli zastanawiacie się, w jaki sposób możecie wesprzeć naszą rodzimą kulturę, serdecznie zachęcam was do zainwestowania właśnie w Teatr BARAKAH. Uczęszczam na ich spektakle już od dłuższego czasu i uważam, że w pełni zasługują oni na naszą pomoc.

P.S.2
Szczegóły na temat projektu znajdziecie na portalu Polak Potrafi, po kliknięciu w poniższy obrazek. Jeszcze raz zachęcam do pomocy!
Teatr BARAKAH

P.S.3 Zdjęcie autorstwa Katarzyny Gałek pochodzi ze strony www.teatrbarakah.com

O co naprawdę walczył Wałęsa?


Aby sobie odpowiedzieć na to pytanie, najpierw należałoby uważnie przeczytać 21 postulatów Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego z 17 sierpnia 1980. Przytaczam je poniżej (za Wiki):

1. Akceptacja niezależnych od partii i pracodawców wolnych związków zawodowych, wynikająca z ratyfikowanej przez PRL Konwencji nr 87 Międzynarodowej Organizacji Pracy dotyczącej wolności związkowych.
2. Zagwarantowanie prawa do strajku oraz bezpieczeństwa strajkującym i osobom wspomagającym.
3. Przestrzegać zagwarantowaną w Konstytucji PRL wolność słowa, druku, publikacji, a tym samym nie represjonować niezależnych wydawnictw oraz udostępnić środki masowego przekazu dla przedstawicieli wszystkich wyznań.
4. a) przywrócić do poprzednich praw: – ludzi zwolnionych z pracy po strajkach w 1970 i 1976, – studentów wydalonych z uczelni za przekonania,
b) zwolnić wszystkich więźniów politycznych (w tym Edmunda Zadrożyńskiego, Jana Kozłowskiego, Marka Kozłowskiego),
c) znieść represje za przekonania.
5. Podać w środkach masowego przekazu informację o utworzeniu Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego oraz publikować jego żądania.
6. Podjąć realne działania mające na celu wyprowadzenie kraju z sytuacji kryzysowej poprzez:
a) podawanie do publicznej wiadomości pełnej informacji o sytuacji społeczno-gospodarczej,
b) umożliwienie wszystkim środowiskom i warstwom społecznym uczestniczenie w dyskusji nad programem reform.
7. Wypłacić wszystkim pracownikom biorącym udział w strajku wynagrodzenie za okres strajku jak za urlop wypoczynkowy z funduszu CRZZ.
8. Podnieść wynagrodzenie zasadnicze każdego pracownika o 2000 zł na miesiąc jako rekompensatę dotychczasowego wzrostu cen.
9. Zagwarantować automatyczny wzrost płac równolegle do wzrostu cen i spadku wartości pieniądza.
10. Realizować pełne zaopatrzenie rynku wewnętrznego w artykuły żywnościowe, a eksportować tylko i wyłącznie nadwyżki.
11. Wprowadzić na mięso i przetwory kartki – bony żywnościowe (do czasu opanowania sytuacji na rynku).
12. Znieść ceny komercyjne i sprzedaż za dewizy w tzw. eksporcie wewnętrznym.
13. Wprowadzić zasady doboru kadry kierowniczej na zasadach kwalifikacji, a nie przynależności partyjnej, oraz znieść przywileje MO, SB i aparatu partyjnego poprzez: zrównanie zasiłków rodzinnych, zlikwidowanie specjalnej sprzedaży itp.
14. Obniżyć wiek emerytalny dla kobiet do 50 lat, a dla mężczyzn do lat 55 lub [zaliczyć] przepracowanie w PRL 30 lat dla kobiet i 35 lat dla mężczyzn bez względu na wiek.
15. Zrównać renty i emerytury starego portfela do poziomu aktualnie wypłacanych.
16. Poprawić warunki pracy służby zdrowia, co zapewni pełną opiekę medyczną osobom pracującym.
17. Zapewnić odpowiednią liczbę miejsc w żłobkach i przedszkolach dla dzieci kobiet pracujących.
18. Wprowadzić urlop macierzyński płatny przez okres trzech lat na wychowanie dziecka.
19. Skrócić czas oczekiwania na mieszkanie.
20. Podnieść diety z 40 zł do 100 zł i dodatek za rozłąkę.
21. Wprowadzić wszystkie soboty wolne od pracy. Pracownikom w ruchu ciągłym i systemie 4-brygadowym brak wolnych sobót zrekompensować zwiększonym wymiarem urlopu wypoczynkowego lub innymi płatnymi dniami wolnymi od pracy


Przeczytaliście uważnie? Jak wrażenia z lektury? Nie narzuca się Wam pytanie jak to możliwe, że Wałęsa, wielki bojownik o wolną i demokratyczną Polskę, w ogóle z niczym nie walczy od czasu, gdy jego własna sytuacja, i sytuacja jego rodziny, nagle się polepszyła, choć dzisiejsze realia w kraju są karykaturalnym wręcz zaprzeczeniem jego własnych postulatów z czasów końca komuny? Czyż nie dotyczy to też wszystkich innych bojowników i patriotów z tamtego okresu? Czyż ich punkt widzenia nie zmienił się wraz ze zmianą punktu siedzenia?

A sprawy ogólnoludzkie? Te najbardziej podstawowe? Jak tacy miłośnicy praw i wolności mogą w ogóle podawać ręce amerykańskim politykom, którzy wręcz mówią, że Konwencja Genewska ich nie obowiązuje, że mają prawo torturować wrogów, jeśli tylko przylepią im etykietkę terrorystów, przez co niczym nie różnią się w tym zakresie swej mentalności od hitlerowców. Jak mogą nazywać się przyjaciółmi ludzi, którzy podobnie jak Adolf wywołują wojny na podstawie fałszywych oskarżeń?

Ile razy popatrzycie na zadowolone z siebie twarze naszych polityków mówiących, że jest fajnie, że kochać trzeba właśnie taką demokrację, jaką mamy, wróćcie myślą do tych 21 postulatów, a jeśli je zapomnicie, przeczytajcie je raz jeszcze.

piątek, 16 sierpnia 2013

O ikonie demokracji



W miesiącach, jakie nastąpiły po publicznym ujawnieniu zdjęć [z Abu Ghraib] stawało się coraz bardziej oczywiste, że tego typu okrucieństwa nie były wynikiem działań poszczególnych żołnierzy, którzy łamali przepisy. Były one spowodowane decyzjami podjętymi przez administrację Busha, żeby przepisy naginać, ignorować lub odrzucać. Polityka administracji stworzyła klimat dla Abu Ghraib i dla znęcania się na różne sposoby nad zatrzymanymi na całym świecie.”

Stany Zjednoczone: Unikanie odpowiedzialności za tortury? (United States: Getting Away with Torture?) raport Human Rights Watch


 przytoczył Philip Zimbardo w książce Efekt Lucyfera

czwartek, 15 sierpnia 2013

O grzechu bezczynności



To dobrzy biskupi i kardynałowie (oraz papieże, a być może nawet i święci - przyp. A.V.) kryli grzechy swych krzywdzących dzieci proboszczów, motywowani przeważającą nad wszystkimi innymi względami troską o wizerunek Kościoła katolickiego. Wiedzieli oni, co było nie w porządku, i nie robili nic, żeby naprawdę przeciwstawić się temu złu, w ten sposób pozwalając zboczeńcom, aby nadal grzeszyli przez całe lata (przy czym ostatecznym kosztem dla Kościoła były miliardowe odszkodowania i wielu rozczarowanych wyznawców).

Philip Zimbardo Efekt Lucyfera

środa, 14 sierpnia 2013

O życzeniach




Gdyby życzenia były jak ryby, wszyscy stawialiby sieci.



Frank Herbert Diuna (Diune)


wtorek, 13 sierpnia 2013

"Dar" Vladimir Nabokov - Literacka mimikra

Okładka książki Dar 

Dar

Vladimir Nabokov


Tytuł oryginału: Дар
Tłumaczenie: Eugenia Siemaszkiewicz
Wydawnictwo: MUZA S.A.
Liczba stron: 479
 
 
 
 
 
Są pisarze, których zna absolutnie każdy szanujący się czytelnik. To nazwiska powszechnie kojarzone na całym świecie, otoczone nimbem wielkości. Do grona tego typu twórców z pewnością zaliczyć można Władimira Władimirowicza Nabokowa (Vladimira Nabokova), amerykańskiego artystę rosyjskiego pochodzenia. Urodzony w 1899 roku pisarz sporo podróżował po całym świecie, stając się niejako jego obywatelem. Do 1920 roku żył w rodzimej Rosji, później przyszła pora na Europę Zachodnią – Berlin, Cambridge, Paryż przyjmowały kolejno w gościnę tego wybitnego twórcę. W latach 1940 – 1960 Nabokow mieszkał w USA, by przenieść się stamtąd do Szwajcarii, w której przebywał aż do śmierci w 1977 roku. Obecnie, w szerokim gronie czytelników, twórczość Nabokowa została zredukowana niemal wyłącznie do Lolity – postacie Humberta Humberta oraz jego młodocianej kochanki na stałe wpisały się do kultury masowej skutecznie wypierając bohaterów innych powieści. Pozostałym dziełom rzadko kiedy poświęca się tyle słów oraz opinii, tymczasem są one również dobre, a często lepsze niż sławetna historia opętanego przez nimfetkę pedofila. Lolita należy do amerykańskojęzycznej twórczości autora, spośród której na największą uwagę zasługuje chyba Blady ogień. Z kolei za najdoskonalszą, rosyjskojęzyczną powieść Nabokowa uważa się Dar. Niektórzy literaturoznawcy posuwają się do jeszcze odważniejszych twierdzeń, że Dar to najlepsza XX-wieczna powieść rosyjska w ogóle. Zamiast jednak wdawać się w próżne dywagacje i nierozstrzygalne spory, lepiej przyjrzeć się historii powstania książki, która jest równie ciekawa, co sama lektura.

Są powieści, które autor musi dosłownie wyrzygać – potok myśli zalewa mózg, spływa natychmiast na papier, tak, że świat zewnętrzny odchodzi niejako w niepamięć, chowając się za horyzontem natchnienia, które bezlitośnie każe tworzyć i tworzyć. Dar z pewnością do tego typu twórczości nie należy. Powstanie książki można by prędzej porównać do długiego, mozolnego, niejednokrotnie odkładanego porodu. Pomysł na powieść narodził się po zakończeniu Rozpaczy, w 1932 roku. Dar ze względu na szerokie spektrum poruszanych tematów oraz wplecienie w utwór biografii autentycznych postaci, wymagał wnikliwych studiów i przygotowań. Długie miesiące poświęcone zostały zatem zbieraniu materiałów na temat krytyka i publicysty, lidera rewolucyjnego ruchu lat 60. XIX wieku, Mikołaja Czernyszewskiego oraz podróżnika, przyrodnika i botanika, Konstantina Kiriłłowicza Godunowa-Czerdyncewa, ojca głównego bohatera, Fiodora. W 1934 roku Nabokow przerwał pracę nad Darem by zająć się fascynującą oraz dość tajemniczą książką Zaproszenie na egzekucję, którą swego czasu można było nabyć w ramach kolekcji Polityki – Współczesna literatura rosyjska. Zaproszenie na egzekucję powstało w ciągu dwu tygodni wspaniałej ekscytacji i nieprzerwanego natchnienia i jest to świetny przykład utworu, który autor musi dosłownie wyrzucić z siebie za jednym zamachem. W 1936 pojawił się kolejny przestój, związany z tłumaczeniem na język angielski Rozpaczy. Wreszcie w roku 1938 Nabokow ukończył Dar, ale pojawił się nieoczekiwany problem – wydawnictwo nie chciało opublikować czwartego rozdziału powieści, tj. prześmiewczej biografii Czernyszewskiego autorstwa bohatera Daru Fiodora, jako dzieła zbyt kontrowersyjnego, naruszający dobry ton, w imię którego nie należało w złym świetle przedstawiać cenionego podówczas twórcy. Dar doczekał się kompletnej publikacji dopiero w 1952 roku. Jeszcze później dotarł on do czytelnika polskiego, który mógł się zapoznać z polskim przekładem w 1995 roku za sprawą niezawodnego Państwowego Instytutu Wydawniczego. O czym stanowi zatem książka, której losy są tak pokrętne?

Dar to powieść, która wychodzi poza ramy literatury. To ciąg znaków tak niesłychanie przemyślnie skonstruowany, że sprawiający wrażenie czegoś odrobinę nadludzkiego, igrającego na nosie klasycznej powieści. To znania mi z Bladego ognia, prześmiewcza plątanina fikcji oraz rzeczywistości, w obliczu której wyrażenie fakt autentyczny traci znamiona pleonazmu, bowiem prawda staje się jedynie sformułowaniem umownym, rzeczą, o której postanowiono wspomnieć w oficjalnych kronikach i na mocy tego działania, uznać dane wydarzenia za odbyte, a więc realne (niepewny i rozchwiany umysł chciwy jest zatem pewności a-b-s-o-l-u-t-n-e-j, nawet kosztem językowych bubli). Owa osmoza rzeczywistości i fikcji zachodzi w Darze w sposób trudny do wychwycenia. Z tego powodu, czytelnikowi w trakcie lektury słusznie może towarzyszyć poczucie zwodzenia, czy też naigrywania się. Nabokow robi nas w balona, czyni to jednak tak subtelnie oraz umiejętnie, że aż trudno nie przyklasnąć. Powieść jest swoistą układanką, utworem, w którego skład wchodzi kilka gatunków literackich.

Przede wszystkim jest to historia Fiodora Godunowa-Czerdyncewa, młodego, rosyjskiego, początkującego poety, przebywającego na emigracji w Berlinie. Czytelnik bardzo dokładnie poznaje postać artysty, dowiadując się o jego rytuałach, przyzwyczajeniach, kontaktach towarzyskich. Kolejną warstwę książki stanowi twórczość Fiodora, na którą składają się jego młodzieńcze wiersze oraz biografia Mikołaja Czernyszewskiego i nieukończona biografia ojca, Konstantina Kiriłłowicza Godunowa-Czerdyncewa. Co ciekawe, większość utworów przytaczana jest w całości, tak, że Fiodor za sprawą swoich dzieł, których autorem jest Władimir Nabokow, wkracza niejako do naszej rzeczywistości, zyskując realne kształty. (Podobny zabieg rosyjski artysta zastosował również w Bladym ogniu, będącym analizą literacką poematu, stworzonego przez Nabokowa, na potrzeby powieści.) Ostatni poziom stanowią poglądy literackie Fiodora, które zgodne są z wartościami, wyznawanymi przez Nabokowa. Najniezwyklejszą formę owych literackich dywagacji tworzą fikcyjne rozmowy Fiodora z poetą Konczejewem (nie istniejącym w naszej rzeczywistości, ale egzystującym w fabule powieści) – Fiodor, uważający Konczejewa za głównego rywala w walce o literackie laury, traktuje go równocześnie jako równorzędnego twórcę, któremu z ogromną przyjemnością przedstawiłby swój punkt widzenia na literaturę rosyjską. Ponieważ do spotkań w cztery oczy z Konczejewem nie dochodzi, Fiodor wymyśla fikcyjne dialogi, które prowadziłby ze swoim druhem, gdyby do konfrontacji jednak doszło (dialogi rzecz jasna znajdują się w powieści Dar).

Jakby tego wszystkiego było mało, Nabokow stosuje również inne środki, zaciemniające literacki obraz. Wszechwiedzący narrator trzecioosobowy, który zaczyna całą powieść wykazuje równe często, co zaskakujące tendencje do ewoluowania w narratora pierwszoosobowego, którym jest oczywiście Fiodor Godunow-Czerdyncew (przez wielu uważany za postać wzorowaną na samym Nabokowie). I nadal nie jest to wszystko, co przygotował dla nas pomysłowy pisarz. Umysł Fiodora jest bowiem równie chłonny na otaczające go bodźce, co skory do fantazji. Wobec tego w powieści nie zabraknie dzieł wyobraźni głównego bohatera, które dopiero po pewnym czasie okażą się fikcją, snem na jawie, złudzeniem, czy też projekcją wyobraźni. Przychylna recenzja, rojenia znajomego na temat zmarłego syna, czy wspomniane konwersacje z Konczejewem – czegoż to umysł Fiodora nie weźmie na swój warsztat. Wszystkie te sztuczki Nabokowa sprawiają, że dzieło jest dosyć skomplikowane w odbiorze, a równocześnie piekielnie interesujące i oryginalne. Autor zdaje się skwapliwie ukrywać sens swojego utworu, plącząc go i maskując w gąszczu literackich sztuczek.

Wydaje się, że Dar można traktować jako swoisty manifest Nabokowa – pisarz przedstawia w nim swoje poglądy na literaturę rosyjską. Czyni to jednak zgodnie z konwencją, w której utrzymany jest cały utwór, czyli nie wprost, nieco pokrętnie. Program artystyczny jest prezentowany między wierszami. Idee pisarza wyłożone zostały jako negacja i krytyka działalności literackiej Czernyszewskiego, rosyjskiego filozofa, socjalisty, rewolucjonisty, będącego również redaktorem, publicystą oraz krytykiem literackim. Czernyszewski cieszył się sporą estymą, m.in. u Włodzimierza Lenina. Wydaje się zatem zrozumiałe, że w momencie ukończenia powieści w roku 1938, Nabokow nie miał co liczyć na umieszczenie w niej krytycznej biografii tego wielkiego, z sowieckiego punktu widzenia, działacza. Sprawa przybiera jednak zupełnie inny obrót, kiedy uświadomimy sobie fakt, że w roku 1938 Nabokow od dawna przebywał na emigracji, a czasopismo Sowriemiennyje zapiski, na łamach którego miał ukazać się Dar, było rosyjskim czasopismem emigracyjnym, mieszczącym się w Paryżu. Cała historia przybrała zatem arcyzabawny obrót, bowiem Władimira Nabokowa spotkało dokładnie to, co dotknęło bohatera książki, Fiodora Godunowa-Czerdyncewa – okazało się, że nawet wśród niechętnych komunistom emigrantom panuje przekonanie, że istnieją tradycje rosyjskiej myśli społecznej, z których uczciwy pisarz nie śmie się naigrywać, w obliczu których niemożliwa jest publikacja przepełnionej kpiną biografii Czernyszewskiego. W owym feralnym tekście, Nabokow podkreśla, że wg Czernyszewskiego sztuka winna być podporządkowana celom społecznym i politycznym. Sztuka zredukowana zostaje zatem do roli służebnicy, której poziom określa się na podstawie wartości, jakie stara się ona zaszczepić u odbiorcy. Na obok zostaje odstawiona forma, na polu bitwy pozostaje jedynie treść, która koncentruje się na opisie i ocenie rzeczywistości. Hołdując takiemu podejściu, Czernyszewski traktował krytykę literacką jako swoiste egzaminowanie artysty z idei, które ten stara się przekazać. Nieważna jest forma artystycznego wyrazu – liczy się wyłącznie wartość merytoryczna dzieła. Jednak, jeśli temat nie jest odpowiedni, jeśli nie jest on rzetelnie potraktowany, jeśli wreszcie stosunek artysty do owego tematu jest w mniemaniu Czernyszewskiego, wierzącego w wartości obiektywne, właściwy, to dzieło w żadnym razie nie może liczyć na pochlebną recenzję i z góry zasługuje na dyskredytację.

Zgoła inaczej do sztuki podchodził Nabokow. Szczegółowo wyłuszczone koncepcje Czernyszewskiego stanowią zatem negatyw idei Nabokowa. Pisarz zaprezentował swoje spojrzenie na literaturę poprzez przedstawienie zupełnie odwrotnego stanowiska i jest to przejaw kolejnej gry, która prowadzona jest nieustannie z czytelnikiem. Zresztą już sam tekst, tj. powieść Dar jako całość, stanowi idealne zaprzeczenie koncepcji Czernyszewskiego – Nabokow niejako dwukrotnie zaszydził z rosyjskiego krytyka, literatura i publicysty. Pełną złośliwości i przytyków biografię użył jako budulca do dzieła, pozornie pozbawionego głębszej treści, będącego na pierwszy rzut oka sztuką samą w sobie.

O miałkości Daru nie może być jednak mowy. Przyglądając się powieści, posiłkując się przy tym wyczerpującym posłowiem autorstwa Leszka Engelkinga, geniusz Nabokowa objawia się w pełnej krasie. Szczególne wrażenie robi metafizyczna głębia, która rozciąga się w Darze. Książka przepełniona jest aluzjami oraz literackimi motywami, świadczącymi, że podmiot liryczny, który można chyba utożsamiać z samym Nabokowem, jest przekonany, że istnieje coś po drugiej stronie lustra. Fiodor Godunow-Czerdyncew, podobnie jak i Nabokow to człowiek o wyostrzonym zmyśle spostrzegania, który przejawia się zarówno w dobrej znajomości natury ludzkiej jak i umiejętności transponowania codziennych przeżyć, zabarwionych magią i niezwykłością do swojego literackiego monumentu. Artysta przypomina zatem Julio Cortázara, oko, które widzi, potrafiące dostrzec rzeczy drobne, pozornie nieuchwytne, małe i pozornie ważkie, ochoczo znikające z orbity zainteresowań poważnych osobników. Nabokow nie obraca się jednak wyłącznie pośród naszej rzeczywistości – wydaje się, że amerykański twórca sięga gdzieś po za nią, bezwstydnie podglądając Absolut (i to TEN znany z Mrożkowego opowiadania Ad acta), patrząc spokojnie na brzeg dla zwykłych śmiertelników niedostępny, niewidoczny oraz nieznany. I choćby z tego powodu warto sięgnąć po to niezwykłe dzieło, jakie niewątpliwie stanowi Dar.