Strony

niedziela, 29 listopada 2009

GANGRENA RZECZPOSPOLITEJ



Wiele chorób dotknęło w przeszłości, dotyka dziś i dotykać będzie naszą Rzeczpospolitą. Nie jest to dziwne, gdyż taka jest kolej rzeczy, zarówno w świecie organizmów jak i państw czy społeczeństw. Jedne choroby przychodzą i odchodzą a inne pozostają i da się z nimi żyć. Są jednak takie, które nieleczone zabijają. Takie rzeczy istnieją w świecie przyrody i w świecie polityki.

Polska w odczuciu wielu ludzi i w moim również, jest bardziej chora niż wiele innych krajów. Przodujemy w korupcji, zacietrzewieniu, nietolerancji i w wielu innych negatywnych zjawiskach. Na samym końcu jesteśmy w poziomie nauki i oświaty, opieki medycznej i wielu innych sprawach mających najbardziej żywotne znaczenie dla akceptacji państwa przez społeczeństgwo, przy czym to, co mamy jest tylko pozostałością tego, co przyniosła nam komuna. Gdyby nie komuna przewnie pół kraju, zwłaszcza od strony wschodzniej, nie miałoby nawet prądu. Wydaje się Wam, że przesadzam? 1/3 ludności świata żyje bez prądu a tereny postkomunistyczne też by się mogły w tej grupie znaleźć gdyby szły inną drogą rozwoju. Zresztą w kapitaliźmie też dbano o masy tylko po to, by pokazać uciemiężonym przez komunizm, że kapitalizm nie jest już taki, jak przed wojną, że dba o zwykłych ludzi, o wsie i miasteczka. To jednak temat na osobne rozważania. Polska przetrwała komunę i istnieje nadal. Zwykłe choroby nie byłyby jej w stanie zniszczyć gdyby nie gangrena, która ją toczy.

Cóż to za paskudztwo mam na myśli? Państwa nie upadają w wyniku niezadowolenia społecznego. Upaść mogą najwyżej rządy i inni włodarze. O końcu państwowości zawsze decyduje ekonomia. Ona powoduje przegrane wojny, rozpady i anschlussy. Szwajcari czy Szwecji nikt nie zajął w czasie I czy II Wojny. Nie opłacało się. Czechosłowacja nie przetrwała przemian ustrojowych gdyż jej dwie części nie były wystarczająco mocno związane ekonomicznie. Wykazywanie ekonomicznych kulis polityki i władzy to temat wielu książek, nie rozwódźmy się nad tym i wróćmy do sedna.

Gangrena, czyli zgorzel to proces rozkład tkanek w żywym organizmie przez bakterie gnilne (beztlenowce) wnikające do organizmu przez ognisko martwicy. Dla komuny martwicą było nie niezadowolenie społeczne z braku wolności, którą to tezę usilnie się lansuje, nie dywersja finansowa i ideologiczna z Zachodu jak chcą inni, a zapaść ekonomiczna. Spojrzyjmy choćby na nasze kolejne „zrywy wolnościowe”. Zawsze zbiegały się z planowaną podwyżką cen żywności i zawsze zaczynały w dużych skupiskach ludzkich zależnych od jej zakupu. Na wsi nigdy takich ruchawek „wolnościowych” nie było, bo jeszcze było co jeść. Dzisiaj ten główny, prawdziwy motor upadku komunizmu się pomniejsza głośno krzycząc o umiłowaniu wolności. Dlaczego? Ano dlatego, że komuna pozostawiła nam ognisko martwicy, którego nie ruszył żaden rząd i które sieje spustoszenie w naszej ekonomii.

Zakład Ubezpieczeń Społecznych nie ma nic wspólnego z ubezpieczeniami. Gdyby miał nie istniałaby Kasa Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego. Składki w KRUS są kilkakrotnie niższe niż w ZUS a świadczenia takie same. Czy to możliwe, żeby mężczyzna ubezpieczony w KRUS, w wieku lat 20 miał te same świadczenia co jego kolego w ZUS, ale za jedną czwartą stawki tego drugiego? Oczywiście nie. Ktoś musi do niego dopłacać. Póki rolników było tyle co na wsi, póki najbardziej obrotni ludzie nie zwiali na Zachód, póty ZUS jakoś sobie radził Jednak postęp w medycynie spowodował podrożenie procedur medycznych których domagają się pacjenci jako dostępnych powszechnie w innych krajach. W dodatku masa ludzi, nikt nie wie jak wielka, bo to tajemnicy poliszynela, której nikt nie chce ruszyć, została „rolnikami” by zamiast haraczu do ZUS odprowadzać symboliczną daninę do KRUS. Jak wielki jest rozmiar tego ogniska martwicy nikt nie wie, ale cały czas rośnie. Coraz więcej ludzi podczepia się pod KRUS a część, która nie może, coraz chętniej ucieka ze składką za granicę. Coraz mniej wpływa do kasy ZUS a chętnych do świadczeń coraz więcej, gdyż społeczeństwo się starzeje.

Kolejne rządy miotają się jak w kaftanie bezpieczeństwa w okowach KRUSowego spętania i próbuje uzdrowić slużbę zdrowia, której uzdrowić się nie da dopóki nie powstanie spójny system jej finansowania. A jak ma powstać skoro jedni Kowalscy za to samo płacą kilka razy mniej niż inni. Pół biedy, gdyby ci inni byli, ale frajerów coraz mniej. Nikt nie chce zadrzeć z wieśniakami bo to przecież znaczący elektorat. Zwłaszcza iż zainteresowani wiedzą, że połowa objętych KRUSem mieszka w miastach. Tematu się więc w ogóle nie porusza i śmiem twierdzić, że tak naprawdę żadna partia nie jest zainteresowana dobrem Polski, gdyż żadna się tego śmierdzącego tematu nie chce dotknąć. A temat jak tytułowa gangrena już zaczyna powodować objawy na skalę całego organizmu.

Przesadzam? Kiedy za Gierka Polska się zadłużyła zewnętrznie opozycjoniści rwali włosy z głowy. Polska nigdy się z tego nie wygrzebie! Sprzedał Polskę! Teraz Polska jest zadłużona jak jeszcze nigdy. Szacunki są sprzeczne. Niektóre nawet podają sumę zadłużenia kilkakrotnie wyższą niż w najczarniejszym momencie poprzedniego ustroju. Jednak najgorsze jest to, że zadłużenie rośnie a politycy nabrali wody w usta.

Kiedy usłyszę, iż ktoś chce rozpędzić KRUS, wtedy na niego zagłosuję, bo to może będzie jakaś szansa. Jednak wszyscy, którzy bajają o reformie ZUS, służby zdrowia i państwa bez tego tematu, są tak naprawdę zainteresowani tylko tym, by jeszcze trochę tego czerwonego sukna z Rzeczpospolitej wyrwać dla siebie. Interesują ich tylko stołki i interesy własne oraz znajomych, którzy razem z nimi za to sukno ciągną.

sobota, 21 listopada 2009

Parytet - szansa dla nieudaczników



Kiedy słyszę wołania o „parytet” dla kobiet w dostępie do polityki to po prostu krew mnie zalewa. Jeśli ten poroniony pomysł przejdzie to chyba z większą sympatię będę patrzył na komunę niż na naszą „demokrację”

Pomysłów z parytetami, z ustawowo, urzędniczo przydzielonymi prawami mieliśmy w historii wiele. Zawsze ukrywały one rzeczywiste problemy a ich realizacja powodowała następne.

Mieliśmy choćby parytet wieśniaków na studiach realizowany co prawda nie wprost, a za pomocą dodatkowych punktów dla ludzi ze wsi. Miał on spowodować poprawę wskaźników, czyli zwiększenie ilości studentów pochodzenia wiejskiego. Władza zdawała sobie sprawę, iż oświata na wsi kuleje w porównaniu do poziomu szkół w miastach ale normalne rozwiązanie tego problemu, czyli zwiększenie nakładów na szkolnictwo wiejskie, popularyzacja idei oświeconego mieszkańca wsi i podobne programy byłyby niezwykle kosztowne a pozytywne skutki bardzo, bardzo odległe w czasie. Zamiast tego kandydatom na studia z pożądanym rodowodem ułatwiano dostanie się na uczelnie. Tego, że na studia trafiały buraki, które nigdy się tam nie powinny znaleźć, które skutecznie obniżały poziom uczelni i powodowały schamienie braci studenckiej, nikogo nie interesowało.

Dzisiaj nasze „gwiazdy” pod przewodnictwem J.O. Prezydenta chcą parytetu dla kobiet w sejmie. Co to oznacza? Oznacza to, że nie będzie już ważne co kto ma w głowie, tylko co ma między nogami. Jeśli trafi się rok, w którym do sejmu wystartuje zestaw wyjątkowo mądrych, uczciwych i popularnych mężczyzn i zdurniałych, granatem od garnka oderwanych bab, to połowa z tych super facetów odda swe miejsce bo 50% miejsc należeć się będzie kobietom. Nie żebym miał złudzenia co do umysłowego poziomu przeciętnego reprezentanta klasy politycznej. Może się też zdarzyć odwrotnie. Po prostu zamiast wolności wyboru, który gwarantuje nam Konstytucja, będziemy mieli przymus. Zamiast równości, co gwarantuje Konstytucja, będziemy mieli przymus.

Konstytucja wyraźnie mówi, że nie wolno nikogo dyskryminować. Szczególnie ze względu na płeć. Jak to się ma do parytetu, który wyraźnie zamknie drzwi przed lepszymi o ile nie będą odpowiedniej płci?

Tych, którzy głośno opowiadają się za parytetem i nie widzą w nim niczego złego pytam:

Czy następnym będzie wprowadzenie parytetu płci przy przyjęciach na studia?

A może zanim wprowadzimy parytet w dostępie do polityki najpierw wprowadźmy go w górnictwie, na morzu i w innych dziedzinach, w których tak brak kobiet. Na pewno byłoby fajnie mieć znajome górniczki pod ziemią, marynarki i rybaczki na morzu i TIRówki za kierownicami ciężarówek. Zwłaszcza, jeśli będą się równie atrakcyjnie prezentować co dzisiejsze TIRówki.

Bądźmy też konsekwentni i zróbmy parytety w drugą stronę: za mało jest męskich sędziów w sądach rodzinnych, nauczycieli i męskich biurw. Przykłady można mnożyć. Zróbmy i tam parytety.

Każdy widzi, że idea jest kretyńska. Skąd więc tak masowe dla niej poparcie? Zbliżają się wybory. Kobiety to w kraju połowa elektoratu. Nic więc dziwnego, że ktoś się chce im podlizać. Dlatego patrzmy i notujmy kto popiera parytet. Poznamy ludzi, którzy za nic mają dobro kraju i Konstytucję. Poznamy tych, którzy zrobią wszystko, by mieć władzę. Notujmy i NIGDY na nich nie 

wtorek, 3 listopada 2009

Cenzura na forum Onetu



Dzisiaj do opublikowanego w Onecie artykułu Porachunki pseudokibiców pod pomnikiem papieża dodałem komentarz o następującej treści:

to kolejny dowód nieodpartego wpływu wiary i pontyfikatu Jana Pawła II na społeczeństwo

Komentarz został usunięty z następującego powodu:

ponieważ komentarz nie ma nic wspólnego z artykułem

Ja tam związek widzę. Jan Paweł II wywarł podobno niezatarty wpływ na nasze społeczeństwo. Tylko ja tego nie odczuwam. Nie widzę spadku przestępczości wśród Jego wyznawców. Nie widzi tego też statystyka. Nie widzę wzrostu tolerancji ani żadnego innego pozytywnego wpływu w jakiejkolwiek dziedzinie. Mówię o naszym katolickim społeczeństwie globalnie; nie zaprzeczam wpływu na pojedyncze jednostki. Jednocześnie wyraźnie widzę negatywny wpływ JPII na Polską rzeczywistość: korzystając z Jego niepodważalnego autorytetu wiele negatywnych zachowań i postaci zapewnia sobie bezkarność i nietykalność. Nawet wtedy, gdy słowa JPII stoją w sprzeczności ze słowami Ojców Kościoła, jak choćby sprawa życia poczętego, nie można zwalczać niczego, co korzysta z mądrości Naszego Papieża. Porachunki z użyciem noża pod pomnikiem JPII są więc dla mnie symboliczne i wyraźnie widzę związek między artykułem a komentarzem. To symbol braku realnego pozytywnego wpływu na naszą młodzież, państwo, społeczeństwo Nie wspomnę już o tym, że jak łatwo sprawdzić, przez cenzurę zwaną na Onecie moderacją przechodzą zarówno komentarze obraźliwe, czego zabrania i prawo i regulamin, i jeszcze mniej związane z tematem. Tylko ten jakoś się nie spodobał.

Chcę jeszcze wspomnieć, iż nie jest to pierwsza taka sytuacja. Kiedyś nawet zażaliłem się na nadgorliwego moderatora. Przeprosiny uzyskałem, ale komentarz i tak nie poszedł, a temat stracił aktualność.

A jak Wy sądzicie? Jest na Forum Onetu ceznura czy też nie?

niedziela, 18 października 2009

Wytnijmy wszystkie drzewa!



Ten temat chodził mu po głowie od dłuższego już czasu, może nawet od przedostatniego lata. Wtedy właśnie byłem po raz kolejny w Niemczech. Nawet nie w tych „prawdziwych”, które różnią się od Polski mentalnością w sposób, który naprawdę pokazuje nasze miejsce w Europie, ale w tych „Ost”, pogardliwie traktowanych przez „stare” Niemcy niczym brakujące ogniwo ewolucji między barbarzyńskimi demoludami a kulturalnym Zachodem.

Po raz n-ty zdumiał mnie szacunek z jakim Niemcy, nawet ci wschodni, podchodzą do przyrody a do drzew w szczególności. W trakcie remontu i budowy każde drzewo jest otoczone pancerzykiem lub zabezpieczone w inny sposób a operatorzy sprzętu (niejednokrotnie Polacy) sprawiają wrażenie, iż woleliby najechać na któregoś z przechodniów niż na drzewo. Już na perwersję zakrawał widoczek przydrożnych rowów obsadzonych dwoma rzędami drzew; jednym między rowem a jezdnią i drugim, między rowem a polem czy lasem. Nie wspomnę o ekipach badających, leczących i pielęgnujących przydrożne drzewa i obchodzących się z każdym z nich z większą pieczołowitością niż polski lekarz ze swoim pacjentem.

Powrót do Polski i widok całych ciągów drzew wycinanych wzdłuż wszelkich możliwych dróg, od krajowych aż po lokalne, drzew wyrzynanych jak leci, zdrowych i chorych, nawet bez posadzenia młodych w ich miejsce. I te argumenty pod publikę, jakby tworzone przez kretynów i dla kretynów.

Wytnijmy drzewa wzdłuż dróg, bo zagrażają kierowcom, słyszymy w radio i telewizji. Pewnie dlatego, że w Polsce jeździ się poboczem aby oszczędzać asfalt, bo inaczej dziury się robią. A może trzeba chronić pijaków, którzy na tych drzewach lądują? Chyba lepiej by taki zabił się na drzewie, niż wariował bezkarnie aż zamiast w drzewo trafi w dziecko na chodniku? Dziwne, że w Niemczech drzewa kierowcom nie zagrażają. Może mają gumowe pnie?

Wytnijmy drzewa, bo gdy przyjdzie wiatr zagrażają pieszym w parkach i na ulicach, wrzeszczą mądrzy politycy. Dziwne, że w innych krajach nie zagrażają. Dziwne, że nawet u nas ludzie wolą chodzić na romantyczne spacerki ryzykując życie w zabójczych alejach niż w gołe bezdrzewne pole, gdzie nic im ze strony drzew nie zagraża.

Ile razy słyszałem taki głos w mediach, miałem zamiar napisać na ten temat ale potem tłumaczyłem sobie, iż to głosy głupków dla pozyskania przedwyborczego poparcia wśród ciemnego pospólstwa, że naprawdę jest inaczej. Przecież wiadomo, że bezdrzewny krajobraz jest niezdrowy dla psychiki człowieka, depresyjny i brzydki. Przecież wiadomo, iż w ładnej okolicy żyje się szczęśliwiej. Przecież wiadomo, że tylko stare, wielkie drzewa są ostoją dla wielkich ptaków*. Ponadto od lat już wiadomo, że w naszym klimacie drzewo** potrzebuje około 10 lat życia, by zacząć produkować więcej tlenu niż zużywa i wiązać więcej dwutlenku węgla niż wydala. Nie mówiąc już o rozmiarach. Malutkie drzewko zasadzone w miejsce wyciętego olbrzyma nawet jeśli miałoby dodatni bilans tlenowy to i tak jego rozmiary warunkują jego oddziaływanie na środowisko. Jednak nawet te małe drzewka tylko gdzieniegdzie są sadzone, prawie nigdzie zaś nie mają szans urosnąć na tyle, by zastąpić swych poprzedników.

Rzeź drzew odbywa się nie tylko w miastach i przy drogach. Chyba jeszcze gorzej jest na wsi. Wiejscy urzędnicy tyłka nie ruszą by sprawdzić stan drzewa o którego wycięcie się wnioskuje, że nie wspomnę o dopilnowaniu zasadzenia nowego w miejsce wyciętego. Nie ma tam też żądnej kontroli społecznej ani ekologicznych aktywistów. Wycinanie na dziko to już całkiem osobny temat rzeka.

Mimo tego wszystkiego może bym tematu nie poruszył, gdyby nie dzisiejsze słowa proboszcza jednej z pobliskich parafii. „Jeśli by to ode mnie zależało, to wszelkie te drzewa bym powycinał, bo ich gałęzie spadają na kościoły, samochody i na wiernych”. Boże! Ty widzisz i nie grzmisz! Czego wymagać od ciemnego stada owiec, skoro ich pasterze ciemniejsi i bardzie pychą przepełnieni niż ustawa zezwala! Przecież takie słowa z ambony to zachęta dla tych wszystkich, w których umysłach żądza niszczenia zabiła już wszystko a zdrowy rozsądek w szczególności.

Zabijmy wszystkie drzewa! Niech w tym kraju nie zostanie nic poza pięknymi kościołami, dziurawymi drogami i złomem sprowadzanym z Niemiec. A gdy nie będziemy mogli już znieść widoku tej pięknej niegdyś krainy, sławnej puszczami, parkami i alejami starych drzew, ptactwem i zwierzyną, gdy zobaczymy co zniszczyliśmy, zawsze pozostanie nam kościół i wódka.

*Budka lęgowa dla dużej sowy ma około 1,8m głębokości, co daje pojęcie o rozmiarach dziupli i drzewa, jakiego wymagają takie ptaki. Duże drapieżniki potrzebują nie mniejszych drzew by utrzymały ich gniazda.

W pogoni za szczęściem



Kilka dni temu, całkiem przypadkiem, oglądałem fragment programu Wojciecha Cejrowskiego o życiu Indian w Amazońskiej dżungli. Ja osobiście znajduję naszego obieżyświata wielce sympatycznym, choć zdaję sobie sprawę iż wielu tego poglądu zgoła nie podziela. Ważniejsze iż Pan Cejrowski jest niezwykle uważnym obserwatorem i warto oglądać jego programy choćby dla pięknie wypuentowanych specyficznych rysów życia różnych społeczności, nie tylko w fizycznym ale i psychicznym aspekcie ich bytów.
W trakcie wspomnianego filmu padło stwierdzenie, iż mieszkańcy dziewiczej (o ile taka jeszcze w ogóle istnieje) dżungli posiadają umiejętność w ogóle nieznaną Europejczykom (czytaj kulturze Zachodu); umiejętność przeżywania szczęścia, delektowania się nim, rozciągania czasu szczęśliwego by trwał jak najdłużej.
Czy my jesteśmy szczęśliwi? Pewnie wielu z Was odpowie, że tak. Jednak zastanówcie się nad tym dłużej i uczciwiej. Co znaczy dla Was „być szczęśliwym”?
Różne są definicje szczęścia (to temat rzeka dla pokoleń filozofów). Według jednych, tych mniej restrykcyjnych, szczęśliwym być łatwiej, według innych ekstremalnie trudno. Ja mam na myśli szczęście, którego nie da się zastąpić słowem „zadowolenie”, „spełnienie”, „orgazm” czy innym podobnym. Mam na myśli poczucie bycia szczęśliwym pozwalające przez czas jego trwania na to, byśmy niczego nie pożądali, niczego nie planowali, o nic się nie martwili i o niczym nie musieli pamiętać. Pozwalające na to byśmy równie dobrze mogli myśleć o czymkolwiek jak i nie myśleć o niczym.
Ilu z nas potrafi leżeć obok kochanej osoby (lub w samotności jeśli taka wola) dłużej niż pięć minut nie śpiąc, nie odpoczywając, nie rozmawiając i tylko smakując uczucie szczęście? Nie zacząć myśleć o planach na jutro, o kasie i pracy, o tych wszystkich rzeczach, które składają się na (bez)sens naszego życia? Ilu z nas potrafi nie robić nic i być szczęśliwym?
Nie wiem co jest głównym powodem naszej niemożności bycia naprawdę szczęśliwym. Może to zasługa naszej wiary? Niezależnie od tego, czy osobiście w Boga wierzymy, czy też nie, jesteśmy jednak wytworami kultury opartej na chrześcijaństwie i nawet najzagorzalsi komuniści są nią przesiąknięci. Od samych podstaw. Od mitu o Adamie i Ewie. Byli szczęśliwi w raju, gdzie się po prostu lenili. Za wiadome ekscesy zostali ukarani obowiązkiem pracy, rodzenia dzieci, wychowywania potomstwa i opieki nad starcami. Może dlatego, podświadomie, uważamy leniwe szczęście za coś nagannego, złego, grzesznego? Może dlatego, w przeciwieństwie choćby do wspomnianych wyżej Indian, większość z nas nie potrafi być szczęśliwym, przeżywać szczęścia nie robiąc nic.
Nadużywamy słowa  „szczęście” mówiąc, że znajdujemy szczęście w pracy. Przecież nie używając słowa zadowolenie, spełnienie, czy innego podobnego, oszukujemy sami siebie. Podobnie odczucia, jakie daje nam jakakolwiek działalność, łącznie z seksem, głoszeniem wiary czy tysiącem innym rzeczy, którymi stosownie do naszych preferencji wypełniamy sobie życie, mają odpowiednie słowa na ich określenie i nazywanie tak odmiennych, niejednokrotnie sprzecznych odczuć, uczuć i doznań tym samym słowem „szczęście” świadczy raczej o okłamywaniu siebie a nie o braku rozbudowanego słownictwa.
Księża wmawiają nam, że lenistwo to grzech. Ateiści mówią, że nic nie robienie jest aspołeczne, złe i samolubne. Jeśli tego mało to reklamy, które coraz częściej są pryzmatem, przez który patrzymy na świat, mówią nam, iż szczęście to posiadanie najnowszej komórki, kompa, gry lub samochodu.
Nawet jeśli zdarzy nam się chwila potencjalnego szczęścia, to od niej uciekamy. Nawet na wczasach szukamy „atrakcji” by broń boże nawet na chwilę nie przystanąć, nie pomyśleć, nie poczuć. Musimy do czegoś dążyć, o coś walczyć, czemuś się poświęcać, na coś pracować. Tylko ciekawe po co ten ciągły pośpiech, to ciągłe dążenie do czegoś, skoro i dla wierzących, i dla ateistów, koniec naszej egzystencji na tym łez padole jest jeden i ten sam. Mimo tego zapychania mózgu komercyjną i kościelną papką gdzieś tam, na dnie świadomości, czeka samodzielna refleksja. Może dlatego, niezależnie od statusu społecznego i materialnego, w czasie wolnym tak chętnie sięgamy po alkohol? Gdy się upodlimy do reszty, w pijanym widzie nie grozi nam żadne filozoficzne myślenie i żadne dylematy moralne, żadna tęsknota za szczęściem.
W przeciwieństwie do bohaterów Cejrowskiego boimy się polenić w świadomości tego, że wszystko jest zrobione, że niczego nie potrzebujemy. Sen to jedyny wyjątek. Inny bezruch to „lenistwo”, to grzech przeciw Bogu i biznesowi, głównym podstawom naszego społeczeństwa.
Sex jest w porządku ale już leżenie z ukochaną osobą bez ruchu, lenistwo we dwoje, smakowanie stanu szczęścia jest złe. Trzeba do czegoś dążyć, czegoś pragnąć, bo inaczej... No właśnie? Co? Nie damy zarobić gościowi, który nam wciska najnowszy telewizor? Bo wiara upadnie gdy nie pójdziemy manifestować jej w pielgrzymce? A może już czas powstrzymać się od tego niekończącego się szaleństwa? Nawet jeśli kupimy to najnowsze Renault i tak świata nie zadziwimy. Szczęśliwsi też nie będziemy, bo sąsiad właśnie kupi BMW a kuzyn Maybacha. Może trzeba sobie odpuścić i tylko pozwolić szczęściu do nas przyjść zamiast ciągle gonić za tym, co nam inni wciskają nam dla swej korzyści pod nazwą szczęścia i uciekać przed tym, czym straszą nas księża, etycy i inni filozofowie.
Kiedyś czytałem o wyspie, która dawała akurat tyle ile zjadali jej mieszkańcy. Nie znali więc praktycznie pracy. Było ciepło i było co jeść. Kiedy przybyli tam misjonarze i próbowali nauczać o Raju, tubylcy mówili, iż raj jest właśnie na ziemi. Misjonarze kazali więc żołnierzom wyciąć wszystkie palmy, bo nadmiar obfitości i szczęście odwracały dusze pogan od Boga.
My mamy teraz dwie wiary: starą i nową, Boga i mamonę. Obie nie są zadowolone, gdy człowiek jest szczęśliwy. Tak naprawdę wielu z nas mogłoby być naprawdę szczęśliwymi. Po co zaharowywać się na nowy samochód jeśli stary działa? Po co kupować nową komórkę jeśli starej niczego nie brakuje? (Jak się to ma do ekologii to temat na osobne rozważania.) Biznes jednak (musisz mieć tą torebkę) i wiara (musisz dążyć do Boga i choć życie jest nic nie warte, to nie możesz go marnować na lenistwo) wciąż nas poganiają byśmy nie mieli czasu na to, by być szczęśliwymi, by być smakoszami szczęścia, by się w nim lubować. Dopiero przyczyny obiektywne, najczęściej starość lub choroba a na koniec śmierć, zmuszają nas do zatrzymania i większość z nas zauważa, że nie zdążyli tego, tamtego i owego. Kupić samochodu, spłacić kredytu. Nieliczni tylko zauważają, iż nie zdążyli komuś powiedzieć, iż kochają, pokazać, iż są szczęśliwi. Całkiem niewielu zaś ma odwagę przyznać przed sobą, iż nie zdążyli zaznać szczęścia, bo wciąż za czymś gonili.
Kiedy jest źle, to trzeba walczyć, harować, ale kiedy już jest dobrze, wtedy może spocząć? Ja chyba właśnie dojrzałem i idę podelektować się szczęściem, więc wybaczcie iż tego tekstu nie doszlifuję...

poniedziałek, 12 października 2009

Siedem latek za gwałt i morderstwo



W czerwcu 2002 roku 21-letnia Agata S. przyjechała do Wysokiej koło Piły, aby odwiedzić siostrę, która mieszkała tam u rodziców swojego chłopaka. Według prokuratora, pijani oskarżeni zaproponowali studentce podwiezienie. W pewnym momencie zjechali z drogi, wywieźli Agatę S. w pole, po czym brutalnie zgwałcili i pobili. Bezpośrednią przyczyną śmierci Agaty było zmiażdżenie krtani. (...) W lipcu 2005 roku poznański sąd okręgowy skazał obu oskarżonych na dożywocie. Taki sam wyrok zapadł w drugim procesie w grudniu 2006 roku. Oba wyroki uchylił sąd apelacyjny. (...) PAP, PG/12.10.2009

Dzisiaj dowiadujemy się z mediów, iż wspaniałomyślny Sąd w imieniu Rzeczpospolitej Polskiej jednego z oskarżonych w wyżej wspomnianej sprawie skazał na siedem (!) lat pozbawienia wolności, gdyż zmienił kwalifikację zarzucanego mu czynu z zabójstwa na pobicie ze skutkiem śmiertelnym, a tylko drugiego ze sprawców ponownie skazał na dożywocie. Co nam to mówi?

Nie chcę się dołączać do głosów krzyczących, iż kara siedmiu lat za taki czyn to hańba, gdyż w kraju, w którym rząd spod znaku krzyża chrystusowego broni starego pedofila nic już nie może mnie dziwić. Zwłaszcza jeśli dopuścimy do siebie myśl, że jeden ze skazanych oprawców Agaty S. pewnie ma ustawionego ojca, wujka albo ciotkę. W tej sprawie zaciekawia mnie co innego.

Czy jedna i ta sama osoba może jednocześnie zostać pobita ze skutkiem śmiertelnym i zabita (zamordowana) poprzez pobicie? Czy może jedna osoba dwa razy umrzeć; raz na skutek pobicia a drugi na skutek zabójstwa? Trochę karkołomna i szokująca konstrukcja, która nie świadczy chyba zbyt dobrze o kondycji naszego sądownictwa. Jeśli już chciało się zrobić dobrze jednemu z oskarżonych wystarczyło go zrobić współsprawcą i też można by się pokusić o podobny wyrok wskazując na jego postawę, mniejsze zaangażowanie w przestępstwo, dominację drugiego sprawcy, lepsze rokowania na przyszłość lub jakikolwiek z tysiąca innych aspektów, których nie chce mi się wymieniać. To wszystko sprawa jednostkowa, dotycząca tego konkretnego wyroku. Haniebnego, ale takich wyroków są setki i tysiące. Mnie wnerwia sprawa, która leży u podstawy naszego sądowego oszołomstwa w sprawach o zabójstwa, która pokazuje komu naprawdę służy prawo i sądy.

Co to za zwierzę to pobicie ze skutkiem śmiertelnym? Po co to wymyślono?

Na pierwszy rzut oka konstrukcja ta jest bez sensu. Jeśli ktoś humanitarnie zabija drugą osobę, na przykład podchodzi do niej na ulicy i od tyłu zabija ją strzałem w głowę, bezboleśnie i w sposób niezauważalny dla ofiary, niejednokrotnie również bez świadków, to jest zabójcą i od razu aspiruje do najwyższego wymiaru kary, gdyż dokonał właśnie zabójstwa. Jeśli ktoś bije i kopie po głowie bezbronnego człowieka, który potem tygodniami kona w szpitalu w niewyobrażalnych męczarniach, to może co najwyżej odsiedzieć kilka latek za pobicie ze skutkiem śmiertelnym. Dlaczego, skoro każdy z nas wolałby być pozbawiony życia w ten pierwszy, a nie w drugi sposób. Nawet zwierzętom nie odmawiamy prawa do szybkiej i bezbolesnej śmierci. Czym więc kierują się ustawodawcy i sędziowie kultywując mit pobicia ze skutkiem śmiertelnym? Swoim punktem widzenia oczywiście.

Śmierć w wyniku pobicia to śmierć ludzi z plebsu. Takiej śmierci ani sędzia ani parlamentarzysta obawiać się nie musi. Wyrok za zabicie poprzez zakatowanie może być więc jak za psa. Natomiast morderstwo z użyciem niebezpiecznego narzędzia, a zwłaszcza broni palnej, to już całkiem inna sprawa. Przekonali się o tym już choćby Narutowicz i Papała. Przed kulą nic ani nikt nie ochroni, a im wyżej w drabinie społecznej człowiek się wspina, tym częściej następuje się innym na odciski. Ludzie u władzy dbają po prostu o własną dupę i tępią styl odbierania życia, który może im zagrozić, a olewają te metody, które nigdy im życia nie odbiorą. Tak naprawę cudze życie ich nie obchodzi a działają tylko w interesie zabezpieczenia swojego.  Dlatego za humanitarne, sterylne i bezbolesne pozbawienie żywota kara jest najwyższa a za odebranie godności  istocie ludzkiej, za zakatowanie na śmierć niegodne nawet zwierzęcia – siedem latek.

środa, 30 września 2009

Polański i migrena



Siedzi chłop na wersalce i gapi się w telewizor. Obok klapnęła jego baba i jęczy:
- Ojej, jaką mam migrenę!
Chłop zaciska zęby, nic nie mówi tylko dalej próbuje utrzymać swą codzienną, hipnotyczną więź z telewizorem. Baba jednak nie daje za wygraną i nadaje z coraz większą mocą:
- Już nie wytrzymam! Ta migrena mnie zabije!
Chłop nie może już dłużej zdzierżyć, odwraca głowę i wali:
- Migrenę, to może mieć królowa angielska, a ciebie to po prostu łeb napierdala!

Ten stary kawał przypomniał mi się a propos Polańskiego nieszczęśliwych przypadków zajmujących od kilku dni wiele miejsca we wszystkich mediach. Coraz bardziej denerwuje mnie, iż w mediach wszyscy boją się nazwać rzeczy po imieniu. Cały czas czekam na odważnego, który powie, że Polański to po prostu pedofil. Gwałt na dziecku jest rzeczą straszną, ale pedofilem jest nie tylko ten, który gwałci, ale także ten, kto współżyje z dzieckiem „za jego zgodą”. Nawet jeśli dziecko jest „nieletnią prostytutką”. Tego słowa „pedofil” brakuje mi coraz bardziej, tak jakby media bały się odbrązowić naszego wielkiego rodaka i rezerwowały takie epitety tylko dla szarych, zwykłych ludzi. Jakby pedofilem mógł być tylko przysłowiowy Kowalski, a osoba publiczna mogła co najwyżej popełnić „błędy młodości” i mieć „nietuzinkowe doświadczenia seksualne”.

Nie cenię zbytnio ludzi z PiS-u, gdyż ciężko między nimi spotkać człowieka uczciwego, odważnego, inteligentnego i zarazem otwartego. Jednak ostatnio w wypowiedzi kogoś z tej partii, niestety nie zdążyłem zobaczyć godności, gdyż byłem tyłem do telewizora, usłyszałem godną uwagi rzecz:

Jest zrozumiałe, że pewne osoby bronią Polańskiego, lecz niedopuszczalne jest, iż znani ludzie, niejednokrotnie reprezentujący Polskę na zewnątrz, w obronie Polańskiego posuwają się do zmiany obrony w usprawiedliwianie.

Zgadzam się całkowicie, iż można dyskutować o tym, czy ściganie za pedofilię i inne przestępstwa powinno ulegać przedawnieniu. Jednak szokuje mnie iż w Polsce ci celebryci i politycy, którzy jeszcze tydzień temu nawoływali do kastracji pedofilów i przekonywali, iż z tego nie można się wyleczyć, teraz bronią Polańskiego. Przecież według ich własnych słów sprzed kilku dni Polański dalej musi gustować w nieletnich, bo jak twierdzili tego popędu nie da się stłumić. Mówili iż pedofil jest jak wilk, który raz zasmakował świeżej krwi – będzie dążyć do ponawiania raz zaznanego spełnienia i nie da się go wyleczyć ani powstrzymać przed ponawianiem tych samych zachowań. Teraz ci sami ludzie mówią, że „Polański jest już innym człowiekiem”. Że jest inny to każdy widzi i wie. Kto jednak wie, co naprawdę lubi, o czym marzy w skrytości swej alkowy?

Ja całkowicie nie zgadzam się ze stwierdzeniem jeszcze kilka dni temu lansowanym przez środowiska antypedofilskie i popieranym przez media, iż pedofilem jest się przez całe życie. Są ludzie, którzy zmieniają się z hetero w homo lub odwrotnie, zmieniają płeć, zmieniają się z „normalnych” w pedofilów i we wszelkie możliwe stany inne i pośrednie między nimi. W świecie seksualności homo sapiens nie ma czerni ani bieli a niedowiarkom polecam choćby prześwietny film Kinsey. Myślę, że równie dobrze można zmienić się z jednej orientacji seksualnej w inną jak z pedofila w cokolwiek innego. Uważam, że tezy o niemożności przemiany pedofila w inny typ fascynacji seksualnej to zwykłe kłamstwo. Mimo tego nie odważyłbym się absolutnie na usprawiedliwianie Polańskiego i potępiam wszystkich, którzy to czynią. Dają argumenty do usprawiedliwień wszystkim obecnym i przyszłym pedofilom. Od teraz zawsze będą mogli powiedzieć, iż chcieli zobaczyć jakie doznania miał Polański, że chcieli go naśladować, że nie są pedofilami a tylko ciekawymi nowych doznań maniakami seksu lub wielbicielami i naśladowcami Mistrza.

To, iż ktoś jest wielkim reżyserem, nie znaczy, że może nie być podłym, zboczonym człowiekiem. Polska jednak słynie z czarno-białego widzenia rzeczywistości a znanych Polaków w szczególności. „Nie wolno pluć na własne gniazdo” i „kalać świętości”. A ja uważam, że szczytem podłości jest próba obrony sprawcy pedofilskiego czynu przez obciążanie ofiary. To, czy dziecko oddało się pedofilowi za pieniądze, czy za darmo, czy z własnej woli czy nie, nie zmienia faktu iż to pedofil jest winny. Dziecko nie ma jeszcze umysłowości dorosłego i właśnie dlatego pedofilia jest tak groźna, tak naganna. Właśnie dlatego pedofil zawsze jest winny. Jeśli jest znany, jeśli jest wielki, to wina jego jest jeszcze większa, bo z niego będą czerpać przykład i usprawiedliwienie inni. Bo zamiast świecić przykładem dał przykład zepsucia i deprawacji.

Marzę o tym, by z Polańskim nie było tak, jak w przywołanym na początku kawale. Obawiam się jednak, iż to tylko marzenia. Polański nigdy w Polsce nie był piętnowany a teraz wręcz będzie wybielany. Przecież wielki polski reżyser nie może być pedofilem. Taki artysta może mieć w życiorysie co najwyżej ekscesy. Co innego zwykły szary człowiek, najlepiej biedny. Taki nie ma prawa do ekscesów. Jest po prostu pedofilem, jeśli jest wykształcony, jeśli nie to jest zwykłym zbokiem.

niedziela, 27 września 2009

Wykastrować Polańskiego



W sobotę zatrzymano w Szwajcarii Romana Polańskiego. Dziwimnie, że w kraju katolickim, w którym chce się kastrować pedofilów, wiele osóbbroni tego osobnika. Nie jest ważne, czy zgwałcił trzynastolatkę, o co jestoskarżany, czy też dała mu ona za kasę lub ładne oczy. Ważne, że współżył ztrzynastolatką, jest więc ewidentnym pedofilem. Gdybyśmy byli krajem uczciwym, anie krajem o podwójnej moralności, to Polański byłby pierwszym moralnymkastratem Rzeczypospolitej. Jednak mam wrażenie, że w Polsce przestępcą wogólności, a pedofilem w szczególności, to może być tylko biedak. Ktoś znany,tak jak Polański, może uprawiać seks z dziećmi i nie będzie ani pedofilem, aniprzestępcą. W wielu krajach, gdy ktoś znany jest na tyle głupi, by popełnićewidentne przestępstwo i na tyle głupi, by można go było za to ukarać, todostaje wyrok większy niż zwykle, by służył innym za przestrogę. Uznaje się, żeskoro jest stawiany innym za wzór, to gdy czyni źle, kara też musi byćpokazowa. U nas jednak jest odwrotnie, o czym pisałem już w poście  ŚWIĘTE KROWY. Uwierzę w równość wobecpolskiego prawa, gdy po wprowadzeniu ustawy antypedofilskiej pierwszymkastratem (choćby w wymiarze moralnym, bo prawnie nie jest to możliwe) zostaniePolański.

600 tysięcy złotych kieszonkowego



Wczoraj w Radio Zet usłyszałem, że znana celebrytka (co za słowo na określenie osoby, której większość Polaków nie poznałaby na ulicy i której nazwisko bez części po mężu też dla większości krajanów nie jest znane, o innych mieszkańcach Europy czy świata nie wspominając) Weronika Marczuk-Pazura, której, po zatrzymaniu w dniu 23.09.2009 , przedstawiono zarzuty korupcyjne, wyszła na wolność po wpłaceniu kaucji w wysokości 600 tys. złotych(!!!). Zebranie potrzebnej sumy zajęło ww trzy godziny.

Nie bulwersuje mnie, iż ktoś został zatrzymany za korupcję, choć tryb tego zatrzymania i nasza praktyka anty~ i korupcyjna to temat na osobne rozważania. Politycy, i nie tylko politycy, wszędzie są narażeni na pokusy korupcyjne, i wszędzie są służby ścigające tych, którzy pokusom ulegli i są na tyle niemądrzy, by dać się złapać. Mnie bulwersuje co innego.

Trzy godziny to czas ledwo wystarczający by w realiach naszej stolicy dojechać do jednego miejsca i z powrotem. Między bajki można więc włożyć wyjaśnienia o składce wśród rodziny i znajomych. To zresztą też nie ma większego znaczenia. Ważne jest, że to czas za krótki, by uzyskać pieniądze choćby ze sprzedaży akcji. Wynika z powyższego, i to mnie bulwersuje, że w Polsce są ludzie, którzy mają w gotówce (lub innej podobnej formiej np. na rachunku bankowym) wolne pieniądze w takich sumach. Sumach, których przeciętny człowiek nie zarobi w ciągu całego życia. Sumach, które nawet dla wielkich biznesmenów nie są dostępne „od ręki”, bowiem nawet ich nie stać na to, by 600 tys. złotych leżało bezużytecznie na koncie i nie pracowało. Mają oni o wiele większe pieniądze ale ulokowane w biznesach, na kontach firmowych gdzie gotówka jest w ciągłym przepyłwie, a więc praktycznie niedostępne „na żądanie”. Bulwersuje mnie także to, że w kraju, w którym brak pieniędzy na powstrzymanie od ucieczki za granicę najlepszych naszych uczonych, w którym brak pieniędzy na wszystko, osoba przybyła w 1992 roku z Ukrainy jako „unknown” bez wykształcenia (zaczęła uczęszczać na zajęcia z prawa i administracji na Uniwersytecie Warszawskim po przybyciu do Polski) jest dziś w stanie od ręki wybulić 600 tys. złotych na kaucję.

Gdyby chodziło tylko o zazdrość, to nie byłoby tematu. Nie zazdroszczę jej ani pieniędzy, ani tym bardziej kłopotów. Problem jest w tym, że ta powyższa sytuacja jest sygnałem. Objawem rosnącego rozdźwięku między bogactwem ludzi na górze i biedą mas na dole. Motłoch jeszcze zachłystuje się kapitalizmem i niedawno zdobytą „wolnością”. Jeszcze cieszy się, iż za harówkę w niewolniczym stylu może sobie kupić używane rzęchy zwane cudownymi autami z Niemiec, że może mieć co rok nową komórkę i nowy ciuch. Co bystrzejsi już zauważają, że ich życie zaczyna przypominać życie niewolników. Z dnia na dzień mniejsze zabezpieczenie socjalne, coraz gorszy dostęp do służby zdrowia, do wykształcenia, brak czasu na wychowanie dzieci. Niezadowolonych jest coraz więcej, choć na szczęście na razie są w mniejszości. Na razie jeszcze czas, by się opamiętać. Na razie nie pojawiła się jeszcze „siła przewodnia” gotowa przeprowadzić kolejną rewolucję. Na szczęście i na razie…

Problem w tym, że gdy rozdźwięk między biednymi a bogatymi stanie się zbyt wielki, ZAWSZE znajdzie się ktoś, kto to wykorzysta, kto będzie chciał dojść do władzy na plecach niezadowolonych i po trupach posiadających. Ta lekcja tyle razy była przerabiana w ciągu dziejów, że jest aż nudna, ale jak widać materiał wciąż nie został przyswojony. Przynajmniej nie u nas…

Są kraje, które mają swoje rozwiązania tego problemu. Mimo podejmowania ciągłych działań mających na celu ochronę najbiedniejszych, nawet one, tak jak Szwecja, mają co pewien czas problemy wynikające z rozwarstwienia ekonomicznego społeczeństwa. U nas jednak nie robi się niczego w tym kierunku, wręcz przeciwnie. Arogancja władzy rośnie z każdą zmianą warty w Sejmie i w samorządach. Bogaci mają coraz więcej przywilejów a biedni coraz więcej obowiązków. Po katastrofie w kopalni Wujek w Rudzie Śląskiej wszyscy apelują do nas, do szarych ludzi, byśmy składali się na ich leczenie. Jakie sumy przeznaczyli na ten szczytny cel ci „celebryci” i te „gwiazdy”, które nas do tego namawiają? Jak długo jeszcze będą nas naciągać na datki? Czy zarządy kopalń albo politycy z własnej a nie z naszej kiesy rzucili na ten cel choć grosz? Jak długo państwo będzie chronić bogatych a obciążenia przenosić na biednych? To pytania bez odpowiedzi, na razie, i mam nadzieję, że odpowiedzi na nie nigdy nie poznam…

poniedziałek, 21 września 2009

Żałoba tańsza niż uczciwość



Znów, nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni, mamy okazję obchodzić żałobę narodową z okazji katastrofy w kopalni. Znów mam wrażenie, iż to jedno wielkie oszustwo. Jedyne co w nim autentyczne, to rozpacz rodzin i ból poranionych. Reszta to polityka, cynizm i dwulicowość.

Każdy tydzień na drogach przynosi liczbę ofiar śmiertelnych porównywalną z najtragiczniejszymi katastrofami w historii polskiego górnictwa. Liczba rannych na drogach jest nawet wielokrotnie większa. I tak tydzień w tydzień, miesiąc w miesiąc, rok w rok. Nikt nie ogłasza żałoby narodowej. Dlaczego? Czy ból ofiar wypadków drogowych i rozpacz ich bliskich jest mniejsza?

Górnicy, podobnie jak powodzianie czy rodziny pielgrzymów spalonych autobusie, to zwarty, powiązany ze sobą elektorat. Elektorat, który można tanim kosztem oczarować, „łącząc się w bólu” i nie robiąc tak naprawdę niczego więcej. W dodatku, co chyba znacznie ważniejsze, elektorat zwarty i stwarzający zagrożenie, mogący się pojawić pod sejmem albo w innym podobnym miejscu aby wyrazić swe niezadowolenie. Trzeba go więc ugłaskać i uspokoić w sposób możliwie najtańszy i najskuteczniejszy. Jeśli przy tym można się jeszcze tu i ówdzie pokazać, medialnie zaistnieć, to tym lepiej.

Po każdej większej katastrofie w metanowej polskiej kopalni padają oskarżenia o fałszowanie wyników pomiarów stężenia gazów. Tymczasem co się robi w tej sprawie? Nic. Dziś słyszymy, że w sprawie piątkowej katastrofy w „Wujku” zostało wszczęte śledztwo i w kopalni za tydzień (!) będzie przeprowadzona zapowiedziana (!) kontrola prawidłowości działania systemów alarmowych. Komentarz chyba zbyteczny.

Gdyby komukolwiek naprawdę zależało na bezpieczeństwie w kopalniach, to po kolejnej katastrofie przeprowadzono by niezapowiedziane kontrole nie tylko w tej kopalni, gdzie miała miejsce tragedia, ale i w innych kopalniach metanowych. Takie kontrole powtarzano by wyrywkowo i cały problem by zniknął. Nawet gdyby zdarzyła się jakaś katastrofa, bo wcześniej czy później na pewno by się zdarzyła, to odpadłyby oskarżenia o celowe narażania życia ludzkiego ponad dozwoloną prawem miarę. Tak się jednak nie dzieje. Dlaczego? Gdy nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze.

Wiadomo, że od czasu komuny wiele się zmieniło. Pieniądz rządzi światem i polityką też. Gdyby przestrzegano wszystkich przepisów, to kopalnie stałyby się nierentowne. Trzeba by je było pozamykać a górnicy ruszyliby na Warszawę. Tego przecież nikt nie chce, prawda? Lepiej co jakiś czas ogłosić żałobę narodową i mieć tańszy węgiel oraz spokój z górnikami. Przy okazji można też pokazać się w TV w każdym dzienniku, co jest dodatkową zaletą tej linii postępowania.

Wiem, że nie macie możliwości zejść pod ziemię i sprawdzić jak tam jest z przepisami BHP. Ja też tam nie byłem a wiadomości, nawet od naocznych świadków, nigdy nie są tak wiarygodne jak to, co się widzi samemu. Istnieje jednak bardzo silne narzędzie rozumowania jakim jest analogia. Jadąc do domu, pracy czy do szkoły spojrzyjcie na place budowy w Waszej okolicy. Czy widzicie tam ludzi w kaskach? O ile wiem dotąd  nie uchylono obowiązku noszenia kasku ochronnego. Koszt kasku to groszowa sprawa  a jego noszenie wcale nie zmniejsza wydajności. Mimo to wszyscy to olewają i udają, iż niczego nie widzą. Jest to praktyka nagminna, choć korzyści z podejmowanego przez pracowników i pracodawców ryzyka są praktycznie zerowe. Nie ma się więc co dziwić, że tam, gdzie łamanie przepisów pozwala naprawdę zwiększyć zyski, przepisy łamie się jeszcze łatwiej i też nikt nie chce tego widzieć. Nikt też nie chce tak naprawdę niczego w tym systemie zmienić. W razie czego wsadzi się kogoś z nadzoru technicznego kopalni i wszystko będzie po staremu. Do 

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

TA TO MA ZDROWIE



Marzena Kipiel-Sztuka, gwiazda serialu "Świat według Kiepskich", była rano tak pijana, że nie wpuszczono jej do samolotu na lotnisku w Szczecinie -podaje gazeta.pl. Najpierw była krótka wymiana zdań z kapitanem, potem przyjechała policja. Halinka Kiepska miała prawie 3,5 promila.
     ...Aktorka przekonywała, że nie wypiła dziś wiele. Ale biorąc pod uwagę,że była 9 rano, pani Marzena musiała więc wypić "trochę więcej"wczoraj. Kapitan postanowił wezwać policję. Ta ustaliła, że aktorka ma aż 3,37 promila alkoholu w wydychanym powietrzu.
Źródło: wiadomości.onet.pl 8 maja 2007

    Ma zdrowie nasza gwiazda. Skoro 3 promile z okładem to dla niej "mało", to ile to jest dla niej "dużo"?
    Rzetelność naszych pismaków poraża. 3,37 to dla nich "prawie 3,5". Ciekawe, gdzie korki z matematyki brali? Mnie uczono, że 3,37 po zaokrągleniu to albo 3,4, albo 3, czyli prawie 3,4 lub ponad 3. Nijak mi 3,5 nie wychodzi. Może za trzeźwy jestem na taką matematykę?

sobota, 29 sierpnia 2009

WIEDZA, ŻYCIE I AROGANCJA



Przez lata byłem wiernym czytelnikiem Wiedzy i Życia. Była wszechstronna i nie ograniczała się do rozważań mocno teoretycznych, jak przykładowo miesięcznik Problemy, czy zdecydowanie praktycznych, jak choćby Młody Technik. WiŻ gwarantowała stały dopływ najnowszych informacji zarówno z nauki teoretycznej jak i z czysto praktycznych jej zastosowań. Mieszała kierunki; obok psychologii konstrukcje lotnicze, obok matematyki literatura. Czytając kolejne numery od deski do deski wgłębiałem się w dziedziny, o których w życiu bym nie pomyślał, iż mogą być interesujące. A jednak. Z równym zainteresowaniem czytałem o nowych faktach, nowych odkryciach, niezależnie od tego, czego dotyczyły. Szczęście jednak nigdy nie trwa wiecznie.

Zmieniały się czasy, zmieniała wiedza, życie i, oczywiście, zmieniała również „Wiedza i Życie”. Był nawet moment, gdy po przemianach ustrojowych Wiedzy groziła całkowita likwidacja. Na szczęcie ten drastyczny moment udało się przeżyć i wydawało się, iż wszystko jest wspaniale. Kryzys nadszedł w momencie, gdy miało być jeszcze lepiej. Po przejęciu WiŻ przez wydawnictwo Prószyński Media Spółka z o.o. w tekstach zaczęły pojawiać się coraz liczniejsze drukarskie, i nie tylko, chochliki. To jednak jest chyba bolączką większości dzisiejszych polskich wydawnictw. Książki, gazety i wszystko, co słowem drukowanem zapisane, okraszone jest błędami wszelkiej maści, ortograficznych nie wyłączając. Tutaj w wyraźniej opozycji są wydania starsze, choćby te z epoki socjalizmu, gdzie błąd ortograficzny w poważniejszej pozycji był naprawdę rzadkością. Można nad tym ubolewać, że kiedyś człowiek oczytany poprzez patrzenie poprawiał swój styl, gramatykę i ortografię, a teraz przeciwnie – widząc byki w prawie każdej książce i gazecie zaczyna mieć wątpliwości w najbardziej oczywistych sprawach. Można nad tym ubolewać ale zmienić się tego nie da – to temat na osobną rozprawkę o wpływie komputerów na cywilizację, o wprowadzaniu jej w epokę bylejakości i badziewia. Można nad tym przejść do porządku gdyby nie towarzyszyły temu większe błędy prowadzące do poważnych problemów z przyswojeniem tekstów przez wielu czytelników.

Dzisiejsza szata graficzna Wiedzy i Życia jest wspaniała. Jest niczym paradny mundur. Wspaniałą czyni postać ale o wygodzie i praktyczności mowy żadnej nie ma. Dziwna mania pisania kolorowym drukiem na kolorowym tle o zmiennym deseniu (nawet na zdjęciach) prowadzi do sporych trudności z czytaniem tekstu. Wystarczy minimalna wada wzroku, by te problemy stały się naprawdę poważne. W oświetleniu niewiele nawet odbiegającym od dla lektury idealnego, nawet sokole oko ma problemy z czytaniem niektórych partii tekstu. Najlepszym chyba rozwiązaniem jest druk czarny na białym tle. Jeśli jednak ktoś się upiera na inne kolory tła i czcionki, to tego tak karkołomne jak zdjęcia w tle, to mógłby skorzystać z jednego z wielu programów symulującego różne wady wzroku. Pozwalają one zobaczyć wymyślne koncepcje graficzne cudzym okiem i sprawdzić, czy inni też zdołają przeczytać to, co dla nas jest czytelne. Redakcja WiŻ na takie sugestie nawet nie odpowiada pokazując wyraźnie jak zależy jej na zadowoleniu czytelnika. Tak doszliśmy do problemu największego – pychy i arogancji.

Kilka razy skusiłem się na prenumeratę WiŻ i za każdym razem były problemy. A to nie otrzymałem zamówionych numerów, a to mój przelew zaginął, a to nie otrzymałem gratisów, które były integralną częścią umowy zakupu prenumeraty. Wkurzało mnie to ale wszelkie moje skargi były traktowane tak jak prośby o bardziej czytelny układ graficzny tekstów; zero reakcji. Owszem, zapłacone numery w końcu otrzymywałem, ale po straconym czasie, pieniądzach na telefon, o nerwach nie wspominając. Teraz mam teczkę u znajomego sprzedawcy i nie mam żadnych problemów. Mam na czas wszystkie numery, nie muszę się denerwować i, co najważniejsze, mam coś, czego nie ma żaden prenumerator: mam wszystkie numery specjalne.

To dla mnie chore, że ktoś, kto wykupił prenumeratę, by nie musieć latać po kioskach i polować na kolejne numery, nie otrzymuje numerów specjalnych. De facto i tak musi biegać po mieści za kolejnymi numerami. Ponieważ prenumerata lubi się opóźniać (kolejny kwiatek) więc ma nawet gorzej, bo nieraz o z kolejnego numeru dowiaduje się o numerze specjalnym, którego już nigdzie nie ma. Oczywiście może go sobie zamówić. Jeśli znów chce się wkurzać, czekać i płacić za wysyłkę.

Wiedza i Życie daje mi wiedzę (poprzez lekturę) i uczy życia (poprzez to, jak traktuje czytelników). Jest pięknym obrazem tego, jak wygląda polski kapitalizm, w którym normalne mechanizmy nie działają. Nikomu nie zależy na klientach, na wysokości sprzedaży, tylko na pokazaniu ważności własnej osoby.

Pomimo tych naprawdę doprowadzających do pasji mankamentów mam nadzieję, iż Wiedza i Życie nie zniknie nigdy z rynku wydawniczego i wszystkim ją polecam. Byle nie w prenumeracie ;-)

piątek, 28 sierpnia 2009

KTO NAPRAWDĘ ROZPOCZĄŁ IIWŚ?



Co pewien czas odżywa temat odpowiedzialności za wybuch II Wojny Światowej. W Polsce chyba najczęściej, choć i w innych państwach, zwłaszcza z nami sąsiadujących, też się to zdarza. Może się od nas zarażają?

To oczywiście taka krotochwila, ale jest w niej też część prawdy. Dyskusje w innych państwach są zwykle próbą podważenia tych prawd objawionych, na których straży stoją nieomylni historycy spod znaku mesjasza narodów, czyli Orła Białego. Dlaczego? Ano dlatego, że ani ci panowie zbyt wiarygodni nie są, ani też i ich wersja historii, podawana przez Polskę jako prawda jedyna i ostateczna, nie jest do końca prawdziwa.

Temat historyków potraktuję skrótowo. Wystarczy spojrzeć co robili za PRL-u. Ci sami ludzie, którzy wtedy zdobywali tytuły naukowe jako piewcy odwiecznego sojuszu z ZSRR, teraz w Rosji widzą wszelkie zło. Każdy może sprawdzić biografie owych profesorów i na tym ten aspekt wolałbym zamknąć by przejść do meritum.

Ile jest historii? Ile jest prawd? Na to pytanie pięknie odpowiedziała bohaterka filmu Ze slumsów na Harvard. Tyle jest historii ilu ludzi. Każdy z nas inaczej widzi pewne zdarzenia, inaczej je ocenia i interpretuje. Nie inaczej jest z wersjami historii uznawanymi za obowiązujące przez poszczególne państwa, partie i inne ugrupowania społ. - polit.. Ważne jest by zdawać sobie z tego sprawę, by zamiast zajmować miejsce pod jednym ze sztandarów i pluć na inne widzieć prawdy i fałsze w każdej z tych bajek jakimi są oficjalne stanowiska siłą rzeczy stanowiące wypadkową wielu sprzecznych uogólnień, niedomówień, nadinterpretacji i świadomych przeinaczeń. Ważne jest by rozmawiać o faktach, ich przyczynach i następstwach oraz powiązaniach między nimi a nie o winie i karze, o Bogu, Honorze czy Ojczyźnie.

Kto więc w końcu zaczął tą wojnę?

Odpocznijmy na chwilę od historii, wzniosłych ideałów i międzypaństwowych relacji. Przenieśmy się do półświatka i wyobraźmy sobie taką sytuację:
W podłej dzielnicy mieszka chłopaczek nazwiskiem Nazi, który choć niedawno został dotkliwie pobity przez chłopców z podwórka, wciąż marzy o zostaniu bossem i już nawet ćwiczy pozy i przemówienia odpowiednie do tej pozycji. Dowiaduje się o nim inny cwaniaczek o imieniu Bolsz, który ma już za sobą duże doświadczenie w walce o przetrwanie i zdążył stanąć na czele dość wpływowego gangu. On też marzy o totalnej dominacji w dzielnicy, ale choć jest to wiadome wszystkim jego zaufanym żołnierzom, to wobec obcych prezentuje on umiłowanie prawa, demokracji i pozuje na Matkę Teresę. Bolsz nie jest lubiany przez hersztów innych band i wie, że mogą się oni zjednoczyć między sobą i dać mu łupnia. Niedawno taką lekcję dał mu Polo i jego kolesie. Bolsz wpada więc na genialny pomysł i zaczyna po cichu wspierać Naziego. Bolsz planuje pozwolić Naziemu na podbój znacznej części terytorium by później wystąpić jako wyzwoliciel i obrońca uciśnionych, zarżnąć Naziego i jego kumpli, przejąć zdobyte przez niego biznesy i ostatecznie podbić cały rejon. Inne chłopaki nie do końca orientują się w tej grze. Na przykład Polo, którego plac leży pomiędzy Bolszem a Nazim, przyłącza się do Naziego w początkowej fazie rozgrywki i wspolnie z Nazim łupi Czecha, z którym miał kiedyś zatargi. Czech jest mądry i poddaje się bez walki. Chce po prostu przetrwać a wie, iż wygrać nie może. Potem przychodzi kolej dać łomot Polowi. Nazi daje mu wycisk ale pazerny Bolsz nie stoi już całkiem z boku i zabiera część schedy po Polu pod pretekstem ochrony interesów swoich chłopaków, którzy mieszkali w kącie podwórka Pola podbijanego właśnie przez Nagiego. Potem Nazi atakuje kolejne bandy z rejonu: Franka i innych cieniaków i daje im wycisk w pięknym stylu. Niestety pod pewnym względem okazuje się cwańszy niż Bolsz myślał. W momencie gdy Bolsz już się szykuje, by wystąpić w roli zbawiciela dzielnicy ciemiężonej przez Nagiego, ten atakuje go zdradziecko. Zaczyna się walka tytanów. Ostatecznie zwycięża Bolsz, który przy okazji przejmuje połowę rejonu, w tym biznesy Pola. Jego władztwo też jednak nie trwa wiecznie, gdyż nie ma wiecznych imperiów…

Niczego Wam to nie przypomina? Polska krzyczy, że Niemcy i Rosja zdradziecko ją napadły ale skrzętnie pomija fakt, że wcześniej do spółki z Hitlerem zajęła Czechosłowację. Czemu II Wojnę Światową liczyć od Westerplatte a nie od zajęcia Czechosłowacji? Czy chwałę nam przynosi to, że wytraciliśmy w tej wojnie kwiat narodu? Na wojnie zawsze giną głównie uczciwi, honorowi i prawi a bogacą się szuje i ludzkie hieny, dla których hasła Bóg, Honor i Ojczyzna są najważniejsze, gdyż pomagają im innych wysyłać na śmierć w imię swoich interesów. Może więc prawdziwymi głupcami są Polacy śmiejący się z Czechów i Słowaków. Tamci w obliczu nieuchronnej klęski woleli się poddać, dzięki czemu wielu porządnych ludzi ocaliło życie. U nich geny uczciwości i normalności przetrwały a u nas wyginęły na polach bitew, w hitlerowskich obozach i ruskich Gułach, o Powstaniu Warszawskim już nawet nie wspominając. Rozmnożyły się u nas za to geny krętaczy, zdrajców, kapusiów, złodziei i innych cwaniaczków sprawiając, że „cwaniactwo” będące tylko inną nazwą na korupcję, zakłamanie, złodziejstwo i wszelką odmianę oszustwa i patologii jest naszą główną cechą narodową. Kto ma rację i co jest ważniejsze? Jak oceniać i wartościować?

W oficjalnych wersjach historii pomija się wiele aspektów. Przecież tak naprawdę II Wojna Światowa to nie była wojna pomiędzy Niemcami i Rosją a wojna pomiędzy starą Europą z jednej strony, faszyzmem z drugiej a bolszewizmem z trzeciej. Jej wybuch był nieunikniony już w momencie powstania pierwszego państwa komunistycznego. Faszyzm przyplątał się akurat w takim momencie, w jakim był potrzebny. Polska nie była ani celem ani ofiarą większą niż Czechosłowacja, Belgia, czy jakiekolwiek państwo, które utraciło niepodległość tej dziejowej zawieruchy. Sami sobie jesteśmy winni, że historia tak się z nami obeszła. Mogliśmy poddać się bez walki, tak jak Czechosłowacja, mogliśmy przystąpić do jednego z wielkich i pobić z nim drugiego, mogliśmy… Woleliśmy bić się w wojnie, której wygrać nie było można i w której nie można było niczego wygrać. Nie można jej było zapobiec ale można było zminimalizować straty. My zamiast starać się jak najmniej stracić traciliśmy wszystko.

„Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna i tą rzeczą jest honor." – powiedział Józef Beck dnia 5 maja 1939. Wydał miliony Polaków na śmierć a we wrześniu uciekł z Polski jak tchórz. Tak samo jak przywódcy Powstania Warszawskiego i wielu innych wołających o Honorze, Bogu i Ojczyźnie. Na morzu kapitan ponosi konsekwencje swych błędów i schodzi z pokładu ostatni ale w Polsce nigdy tak nie było. Ci co innych na wojnę wysyłają sami starają się jej uniknąć. Ja uważam, iż nie ma cenniejszej rzeczy niż pokój i dlatego myślę, że Polska, tak samo jak Niemcy i Rosja, jest winna wybuchowi II Wojny Światowej. To, że zabrała tylko kawałek Czechosłowacji wynikało z jej niemocy a nie z braku apetytu czy agresywności. Jeszcze we wrześniu 1939 polska Liga Morska i Kolonialna liczyła prawie milion członków, zbierała pieniądze na własny batalion i
postulowała polską ekspansję kolonialną w Afryce (np. uzyskanie Madagaskaru od Francji i oderwanie Mozambiku od Portugalii). Wrzesień 1939 to nie była napaść na nieuzbrojonego sąsiada tylko porachunki gangsterskie jak to się mówi w dzisiejszych mediach.

Ale kto w końcu pierwszy zaczął? Ja się skłaniam ku tezie, że Stalin, który zresztą był tylko, twórczym i wirtuozerskim ale jednak, kontynuatorem myśli Lenina. Doktryna bolszewicka wymuszała od momentu powstania państwa sowieckiego dążenie do wojny światowej. To, że pierwsze strzały padły na Westerplatte jest bzdurą, bo wcale tam nie padły a poza tym, co jest naprawdę ważne, wszystkie decyzje podjęto dużo wcześniej. Jak się to odbyło to temat na całą książkę więc jeśli Was to interesuje, w książkach sami poszukajcie odpowiedzi. Nie prawd, ale odpowiedzi. I nie zapomnijcie postawić pytań…

niedziela, 19 lipca 2009

Starokościelna akustyka




Dziś, jak to bywało już wielokrotnie w przeszłości, miałem przyjemność, o ile można to tak nazwać, brać udział w niedzielnym nabożeństwie w starym, zabytkowym kościele. Ogólnie rzecz biorąc, preferuję „prawdziwe” kościoły; zarówno te murowane, kamienne lub ceglane, kojarzące się w mniejszym lub większym stopniu z czasami wielkich katedr, jak i te drewniane, pełne ludowych akcentów i przywodzące na myśl łany zboża i lasy. Odpowiada mi atmosfera historii i autentyczności widoczna w detalach wystroju, w brzmieniu organów i tym osobliwym, niemożliwym do określenia zapachu, w tej niepowtarzalnej, niemożliwej do podrobienia atmosferze starej świątyni. Przeciwieństwem tego jest dla mnie kościół nowoczesny, pełen kiczu, betonu i fałszywych antyków.

Im dłużej trwała suma, a była wyjątkowo długa, tym bardziej denerwował mnie głos kapłana śpiewającego religijne pieśni i powtarzany przez głośniki z taką mocą, że nie tylko nie docierał do mnie głos śpiewających obok wiernych, ale wręcz myśli własnych nie byłem w stanie usłyszeć. Jak w takich warunkach można rozmawiać z Bogiem? Gdzie tu miejsce na refleksję i prawdziwe duchowe przeżycie?

Wtedy właśnie, pomimo wrzasku głośników, a może właśnie dzięki niemu, doznałem olśnienia. Objawienia (przez małe o) w formie pytania:

Dlaczego w kościołach, które od pokoleń, a niejednokrotnie i wieków, obywały się bez wzmacniaczy głosu, teraz montuje się coraz to większe głośniki, coraz wymyślniejsze mikrofony i coraz potężniejsze wzmacniacze? Wszak od zawsze wierni byli w stanie usłyszeć głoś kapłana a księża zawsze byli słyszani w całej świątyni. Nigdy nikt nie narzekał na akustykę starych budowli.

Czy to wierni są coraz bardziej głusi na Słowo Boże czy głos kapłanów coraz słabiej je przekazuje? A może to nie chodzi o akustykę? Może te coraz potężniejsze głośniki i wzmacniacze mają przekazać nie treść, Prawdę której się pragnie, a po prostu wtłoczyć sformalizowane, nie wywołujące oddźwięku teksty w puste serca i mózgi obecnych, zapełnić je mechanicznie i technicznie, niczym brzuchy gęsi tuczonych ale nigdy nie zaznających pojęcia smaku, nie przeżywających głodu i jego zaspokojenia? Może mają zagłuszyć nijakość i miałkość przekazu, zastąpić pytania, odpowiedzi, wątpliwości i objawienia?

Moje szczęście, iż mam niedaleko do wielu kościołów i klasztorów, gdzie nagłośnienie jest jeszcze czysto symboliczne. Wierzę iż tam można spotkać Boga, znaleźć Odpowiedzi, przeżyć Objawienie. Jakoś mi się nie wydaje by w dyskotece też nas to czekało... Kiedy w ostatnim kościele zabraknie Ciszy, mnie już tam nie będzie...

piątek, 19 czerwca 2009

Szkoła uczy kraść



Mamy wakacje! Jednak koniec roku szkolnego natchnął mnie do napisania o szkole. Czemu? Może dlatego, że nauczyciele, biedni, zapracowani, itd. znów grożą strajkami jeśli nie otrzymają obiecanych wcześniej podwyżek.
A może dlatego, że znów, jak co roku, wychodzi sprawa opłat za świadectwa.

Rok temu media pouczały, iż szkoły nie mają prawa żądać opłat za świadectwa. Były nawet sprawy w prokuraturze i inne takie hece. Jednak jak obserwuję w naszej okolicy, wszystkie szkoły pobierały ten bezprawny haracz. W tym roku to samo. Może są miejsca, chyba głównie w większych miastach, gdzie ludzie mają odwagę cywilną dochodzenia swoich praw albo nauczyciele mają resztki poczucia przyzwoitości. W mojej jednak okolicy znów ma miejsce ten proceder. Druga sprawa, chyba jeszcze bardziej negatywna moralnie, to fakt iż za te pieniądze nie wystawia się żadnych pokwitowań. Tak naprawdę nikt ich nie kontroluje o opodatkowaniu nie wspomnę.

Z rozrzewnieniem wspominam czasy komuny, gdy na każdy grosik pobrany od ucznia szkoła wystawiała jeśli nie pokwitowanie, to przynajmniej wpis w powszechnie dostępnej dla zainteresowanych liście. Nauczyciele, raczej ze strachu niż przyzwoitości, jak przed ogniem zabezpieczali się przed posądzeniem o zdefraudowanie choćby złotówki. Teraz biorą pieniądze przy każdej okazji nie dając w zamian żadnych pokwitowań. Biorą nawet bez okazji, bo czym innym jak nie zwykłym złodziejstwem jest branie pieniędzy choćby za lekcje języków, które się nie odbywają. Pieniądze oczywiście bez pokwitowania bo i te lekcje chyba tak do końca legalne nie są.

Jednym z typowych przykładów zachowania dzisiejszych pedagogów jest przebieg tegorocznych egzaminów na koniec gimnazjum w najbliższej mi szkole. Gdy miejscowy geniusz rozwiązał wszystkie zadania zrobił ściągę dla kumpli ewentualnie kumpelek. Co zrobiła nauczycielka? Zabrała mu ją i na oczach wszystkich dała nieco mniej rozgarniętemu synkowi miejscowego bogacza, który na pewno by jej od kolegów nie otrzymał ze względu na małą popularność w koleżeńskim kolektywie. Najciekawsza była reakcja dyrektorki, do której po egzaminie udał się autor ściągi oburzony tak ewidentnym naruszeniem jego praw autorskich. Nie tylko nie potępiła postępku wychowawczyni, ale uświadomiła młodego geniusza co do jego miejsca w świecie i różnicy między prawem moralnym, pisanym i prawem mamony.

Inna perełka to anonimowa ankieta, jaką przeprowadzano w jednej ze szkół w naszym regionie. Ankieta była całkowicie anonimowa do momentu, gdy okazało się, że znaczna część uczniów ma nieprawomyślne poglądy. Wówczas pedagog szkolny (!) z zapałem egzorcysty rozpoczął dochodzenie autorstwa co bardziej oryginalnych tekstów poprzez porównywanie charakterów pisma ich autorów z zeszytami i innymi próbkami zebranymi od uczniów.

Nauczyciele narzekają, iż coraz trudniej im się pracuje, iż młodzież jest coraz trudniejsza. Jak mogą oczekiwać szacunku, skoro zachowują się jak ludzie bez honoru i bez moralności? Młodzież nie jest ślepa i szybko się uczy, tylko nie zawsze tego, czego byśmy chcemy. Nasi czcigodni pedagogowie bardzo pomagają wychować pokolenie, które za przysłowiową złotówkę sprzeda honor, moralność, siebie samego oraz matkę i ojca na dokładkę. Oczywiście są jeszcze nauczyciele z prawdziwego zdarzenia, ale raz, że jest ich coraz mniej, a dwa, iż są  solą w oku nowoczesnej większości środowiska, gdyż na ich lekcjach ta sama niedobra młodzież nie tylko, iż zachowuje się poprawnie ale, o zgrozo, wykazuje szczere zainteresowanie i zaangażowanie.

Osobnym tematem jest poziom dzisiejszych nauczycieli. To temat rzeka ale na pewno można stwierdzić, że dzisiejszy przeciętny nauczyciel miał niższe stopnie w szkole niż ci sprzed kilkunastu lat. Zdarzają się nawet tacy, którzy siedzieli w szkole podstawowej dwa lata w tej samej klasie! Nie wspomnę już o tych geniuszach po kursach, co potrafią uczyć wszystkiego; mając „wykształcenie” katechetyczne po kursie uczą angielskiego, informatyki i sztuki. Jak by się dało to nawet na uniwersytecie by wykładali. Co prawda, gdy uczniowie odłączą monitory od zasilania, to formatują dyski, gdyż uważają to za objaw wirusa w systemie, ale komu to przeszkadza....

Nauczyciele cały czas płaczą, iż mało zarabiają. Ciekawe ilu z Was ma taką pensję jak oni, w dodatku, o czym najchętniej milczą w swych biadoleniach, za etat wynoszący osiemnaście (!) godzin tygodniowo i przy takim socjalu, jakiego nawet górnicy mogą im pozazdrościć. Ile naprawdę zarabiają nauczyciele wiedzą tylko ci, co mieli okazję zaglądnąć w ich PIT-y. Jakbyście poczytali o wszystkim co się należy nauczycielom, a o czym zwykły człowiek nawet nie słyszał, to byście się zgodzili pracować za pół ich pensji. W dodatku kompletnie za nic nie odpowiadając. Chyba tylko sędziowie mają zdecydowanie lepiej.

Nauczyciel to jeden z nielicznych zawodów, gdzie za nic się nie odpowiada a karierę buduje się na sukcesach innych. Jak uczniowie nie osiągają wyników w nauce, zachowują się nagannie lub wręcz dokonują w szkole przestępstw, to nie jest wina pedagogów, pod których okiem się to dzieje, tylko rodziców, mediów i całego świata. Jeśli natomiast uczniowie zdobywają laury mistrzów nauki, sportu lub sztuki, to oczywiście jest to wtedy nie ich zasługa ale nauczycieli. Klasa nauczycielska to mistrzowie autopromocji. Gdy słyszę ich wołania o podwyżki w czasie, gdy wszyscy inni odczuwają skutki kryzysu, to aż mi się ciśnie na usta to, co usłyszałaby większość z nas na ich miejscu:
- Jak ci się podoba, to się zwolnij!