Strony

piątek, 20 lutego 2009

Obyś miał za dużo wolnego




Przy okazji każdego sezonu urlopowego; ferii i wakacji, powraca temat mądrego spędzania wolnego czasu. Tylko jak głupek może robić coś mądrze? Wszak Forest Gump mawiał, iż głupi to ten, co głupio robi...

W powszechnym szaleństwie pozowania na młodych i zdrowych przeważają trendy do aktywnego wypoczynku, cokolwiek to znaczy. Zwolennicy rozwoju intelektualnego, ostatnio w mniejszości, doradzają wykorzystanie czasu wolnego na rozwinięcie w sobie głębszych wartości. Ci ostatni, jak już wspomniałem, są ostatnio w mniejszości, i jedyną grupą konkurencyjną wobec „sportowców” są leżaki telewizyjno-komputerowe.

Pierwszym, nawiedzonym niedzielnym sportowcom, namawiających mnie choćby na narty, których pasjami nie cierpię, odpowiadam że od braku ruchu jeszcze nikt nie umarł, a od wysiłku niejeden. Zwykle cytuję im znaną dewizę życiową Winstona Churchilla: NO SPORTS, przy czym nie miał on na myśli papierosów znanej niegdyś marki. Churchill był wyraaaźnie otyły, zawsze z cygarem w ręku lub w ustach i z reguły nieco na rauszu. Ilości stresu jakiej dostarczyła jego życiu funkcja premiera w czasie wojny chyba nie trzeba podkreślać. Mimo to żył lat 91. Daj Boże każdemu. Dlatego NO SPORTS!!!

Tym, którzy marzą o wolnym jako o czasie, który mogą przeznaczyć na TV i komputer z ogłupiającymi grami nie mówię nic, bo i tak nie są w stanie tego pojąć. Podobno głupi są szczęśliwsi i z tego co widzę, jest to prawda. Niech więc sobie oglądają...

Co ja myślę o feriach i innych podobnych okazjach? Uważam, że inteligentny człowiek nigdy się nie nudzi, nawet zamknięty w czterech ścianach celi. Nie uznaję ganiania za atrakcjami razem ze stadem owcopodobnych pędzących w kierunku wyznaczanym aktualną modą. Śmiech mnie ogarnia, gdy widzę ludzi nie mających pojęcia o sztuce jadących na wycieczkę do Luwru albo sieroty fizyczne kupujące sprzęt za dziesiątki tysięcy by na stoku pokazać szpan zamiast jazdy. Cenię ludzi, którzy robią to, co lubią i robią to z głową. Jeśli pracują fizycznie to chyba jest już lekka przesada, by jeszcze się trenować w wolnym czasie. Jeśli się uczą lub wysiłkują umysłowo, to może aktywność fizyczna im się przyda, ale po co od razu zgrywać sportowca? Więcej z tego szkody niż pożytku.

Symbolem „aktywnego” wypoczynku dzisiejszej młodzieży, a co gorsza i staruchów pozujących na nastolatków, jest dla mnie słuchawka mp3 (albo innego gadżetu) w uchu. Jeżdżą tak na rowerach, chodzą, biegają, jeżdżą na nartach. Powariowali czy jak? Po to płacą za wyjazd w góry czy do lasu, by zamiast ptaków i innego zwierza, by zamiast szumu wiatru w koronach drzew albo łoskotu fal o brzeg muzyki słuchać? Tacy nagle wszyscy melomani? Przecież w domu mogą na wieży posłuchać muzy dużo lepszej jakości i w dodatku taniej. Nie wspomnę już o niebezpieczeństwie choćby jazdy na rowerze z mp3 włączoną na cały gaz, kiedy niczego poza muzą nie słyszysz i masz opóźnione reakcje jeśli bodziec nadejdzie nie w tym takcie co trzeba. Współczuję tym dziewczynom, które muszą przekrzykiwać ‘muzę” drącą się w uchu chłopaka by usłyszał jej słowa. Współczuję tym chłopakom, którzy chcąc załatwić romantyczny nastrój muszą najpierw rozprawić się z mp3 dziewczyny. Dla mnie to jakieś chore.

Kiedyś ludzie jeździli na odpoczynek „do wód”. Szukali spokoju, zdrowej okolicy. Teraz ganiają za „atrakcjami” co jest jeszcze jednym, dodatkowym stresem, i to w dodatku za grube z reguły pieniądze. Czy nie można normalnie?

Rozpisałem się trochę o innych ale co ze mną? Za dużo o tym pisać, bo za dużo lubię. Połazić po górach, ruinach, bunkrach i zamkach. Przemierzać lasy i podpatrywać przyrodę. Szczególnie fascynują mnie sowy, ale każde życie podpatrywane w naturalnych warunkach jest interesujące. Czasami ciągnie mnie nad nasze morze, a czasami za granicę. Lubię dobre, kameralne knajpki i romantyczne widoki. Czasami ciągnie mnie do wielkiego miasta, by zanurzyć się w tłum niby w puszczę, anonimowy i niewidzialny. Najbardziej lubię góry, ale dobrze bawię się wszędzie, gdzie jest coś ciekawego i gdzie nie ma spędu, czyli tłumów przypędzonych przez modę, która nie tylko mówi nam jak się ubierać, ale nawet jaki odpoczynek jest trendy. Nie w ilości ludzi problem ale w ich jakości. Lepiej się czuję w największym tłumie miasta niż w ciżbie zalegającej lansowane akuratnie „miejscowości wypoczynkowe”.

W tych dyskusjach o spędzaniu wolnego czasu zwykle wszyscy koncentrują się na tym co robić a zapominają o tym co najważniejsze, a mianowicie Z KIM. Najgorszy nawet sposób spędzania ferii, wakacji czy urlopu może nie mieć znaczenia, jeśli spędzamy go z kochaną osobą. Najbardziej nawet wymarzony wyjazd nie da nam radości, jeśli się okaże iż ktoś, na kogo towarzystwie nam zależało nie może z nami jechać. Szczerze mówiąc to ja w takiej sytuacji w ogóle z planowanego wypadu, choćby nie wiem jak oczekiwanego, bym zrezygnował.

Ostatni aspekt to wyjście awaryjne, które czasem może okazać się dobrym uzupełnieniem nawet najfajniejszej laby. Na wyjazd zawsze zabieram ze sobą książkę. Nie stresuję się wtedy, że pogoda się popsuła i nie ma jak wyjść, bo mogę się zająć lekturą, a dzięki temu nawet w leśnej głuszy zalanej deszczem mózg nie rdzewieje. Polecałbym takie rozwiązanie każdemu, ale większość feriowiczów przymierza się do słowa drukowanego jak do jeża. A szkoda... Telewizor tak się ma do książki jak fastfood do dobrej knajpki. Nażreć można  się w obu, najeść tylko w tej drugiej...

wtorek, 10 lutego 2009

Czy świat komputerów się skończy?


Jak prawi Pismo po latach tłustych następują lata chude.Nauka pokazuje, iż po świetnej starożytności przychodzi zawsze jakieśśredniowiecze, a po latach prosperity kryzys. O ile jednak większość zjawiskpodlega prawu sinusoidy, czyli góra-dół, lepiej-gorzej powtarzanemu wnieskończoność, to postęp naukowy i rozwój przemysłu komputerowego (zarównohardwarowego jak i tego soft) wyłamał się z tego powszechnego w przyrodzieprawa. Zastanawia mnie, czemu nie budzi to niczyich obaw.

Żyjemy w epoce, której hasłem jest postęp. Wszystkiego mabyć coraz więcej. Wszystko ma być coraz szybsze. Jesteśmy tak opętani tympostępem, że już nie mamy czasu nawet na chwilę się zatrzymać i spojrzeć dotyłu. Pędzimy w ten postęp jak stado baranów nad brzeg przepaści bo dokąd nasten postęp prowadzi?

Każdy, kto choć przez chwilę się zastanowi, widzi iż tylkochwiejna równowaga może być wieczna (cokolwiek to magiczne słowo znaczy).Postęp i rozwój jest prowadzi prosto ku zagładzie. Jest tak w każdejdziedzinie. Organizmy szybko dojrzewające krócej żyją. Gatunki, któredopasowały się idealnie częściej ulegają zagładzie w wyniku zmian tychelementów środowiska, do których się właśnie przystosowały i które zapewniły imprzewagę. Dlaczego? Moim zdaniem chodzi jak zwykle o geny. Kiedy gatunek niejest idealnie przystosowany do środowiska jest w stanie chwiejnej równowagi.Wykres jego liczebności przypomina sinusoidę. Raz populacja jest większa, razmniejsza. Ewolucja pozwala sobie co pewien czas na drobne eksperymenty awszelkie nieudane konstrukcje są eliminowane. Nie te, które mają mniejszeszanse na przeżycie, co jest powszechnie powtarzanym błędem, tylko te, któremają mniejsze prawdopodobieństwo przekazania swych genów. To wcale nie jest tosamo. Kiedy następuje zmiana warunków, któryś z akurat prowadzonych przeznaturę eksperymentów konstrukcyjnych może się okazać dla populacji szansąuniknięcia z zagłady, gdyż on właśnie może się w tych nowych okolicznościachodnaleźć. Inna sprawa, czy następne pokolenia to nadal będzie ta sama populacja.Grupa, która trafia w dziesiątkę, rozwija się błyskawicznie ale ZAWSZEnastępuje wyhamowanie. Zwykle w końcu brakuje pożywienia. Swoje robią teżdrapieżniki, inne choroby. Im lepsze było przystosowanie, im większy rozwój,tym potem załamanie potężniejsze i skutki bardziej opłakane. Masowe wymieraniegatunków. To tak jak z samochodem. Im szybciej jedziesz, tym wypadek mabardziej opłakane skutki.

Te mechanizmy działają świetnie nie tylko w świeciezwierząt. Czasy istnienia komunizmu to czasy mądrości ekonomistów. Ci zewschodu podkreślali cykliczny, czyli koniunkturalny charakter gospodarkikapitalistycznej a ci z zachodu po cichu robili wszystko, by spłaszczyćsinusoidę cyklu koniunkturalnego, by kosztem nie tak wielkich sukcesów w czasieprosperity wyeliminować możliwość wystąpienia kryzysu. Nie można było dopuścićdo kryzysów, gdyż pamiętano jeszcze przyczyny rewolucji i nie chciano daćWschodowi argumentów za tym, że ustrój sprawiedliwości społecznej jest lepszyniż kapitalizm.

Wiele napisano i powiedziano o upadku komunizmu. O wpływietego czy innego. Moim zdaniem ważnym czynnikiem tego procesu był komputer. Toon pozwolił przyspieszyć zachodniej nauce, gospodarce i ekonomii do poziomu,który zrujnował komunę. Nie oszukujmy się, ze socjalizm obalił Jan Paweł IIalbo Solidarność. Bez kasy z Zachodu do dziś chodzilibyśmy w obowiązkowychpochodach pierwszomajowych. Gdyby w latach osiemdziesiątych na Zachodzie nastałkryzys ekonomiczny większość ludzi wolałaby kromkę komunistycznego chleba niżwolność made in Zachód ale bez zachodniej kiełbasy i samochodów. Wtedy jednakklasa kapitalistyczna widziała zagrożenie i dbała o pozory. Socjal był takrozwinięty, jak u komuchów, a nawet znacznie bardziej. Dbano o robotników,chłopów i wszelkiej maści inteligenckich wyrobników.

Po upadku komuny sprzęgły się dwa mechanizmy – nieskrępowanyrozwój kapitalizmu i komputerów. Rozwój naszego od niedawna ukochanego ustrojuzostał nagle zastopowany. Kryzys przypomniał wszystkim że istnieje i że jesttak nieodłączną cechą ustroju kapitalistycznego, zwanego teraz dla odmianydemokracją, jak pryszcz na gębie nastolatka. Może być mniejszy albo większy,częściej lub rzadziej, ale pojawić się musi! Miejmy tylko nadzieję, żeekonomiści i kapitaliści pomimo braku komunistycznego straszaka wyciągnąwnioski z obecnej lekcji i zamiast wielbić rozwój i postęp znów pokochająrównowagę i delikatne pomnażanie dochodów. Jeśli tak się nie stanie, wcześniejczy później znów zobaczymy jakiegoś Hitlera albo Lenina. W ekonomii możemy miećnadzieję na opamiętanie, choć ja i tak jestem pesymistą w tej materii. Cojednak z komputerami?

Każdy wynalazek, każda technologia, szybko dowiedział się oswych ograniczeniach. Samoloty nie mogą latać coraz szybciej, podobnie jakpociągi jeździć a statki pływać. Jakiś postęp tam jest, ale na pewno niewykładniczy. Tak jest ze wszystkim, tylko nie z komputerami. Komputery zamiastzwalniać tempo rozwoju (we wszystkich jego aspektach) chyba nawetprzyspieszają. Nie tylko są coraz szybsze, mają coraz więcej pamięci, są coraztańsze, to nawet liczba ludzi nie jest dla nich przeszkodą. Coraz większa częśćludzkości ma ich już po kilka. Pecet, laptop, komputer w samochodzie, w wieży,sprzęcie video, lodówce i mikrofalówce. Stare szybko się wyrzuca by zrobićmiejsce nowym. Wizjonerzy branży komputerowej oderwani od rzeczywistości niczymburżuje w latach prosperity roztaczają przed nami i przed sobą wizjenieskrępowanego, nieskończonego postępu i wielkiej szczęśliwości. Ciekawe jakbędzie wyglądał kryzys? A może będzie to wielkie wymieranie?

poniedziałek, 9 lutego 2009

Piramidy, komputery i czasy badziewia


Temat, który chcę dzisiaj poruszyć, nabrzmiewał we mnie już od dłuższego czasu. To problem powszechnej bylejakości, powszechnego badziewia przenikającego wszelkie aspekty naszej rzeczywistości, podbijającego coraz to nowe dziedziny.

Od dawien dawna, od początków ludzkości, twórcy dążyli do doskonałości. Doskonałości w formie i w użyteczności. Do dziś budzą podziw efekty tych dążeń; piramidy, dzieła sztuki, japońskie miecze... Wymieniać można w nieskończoność.

Od zawsze twórcom utalentowanym, starannym, dążącym do doskonałości, towarzyszyła banda wytwórców towarów pośledniejszego gatunku, wręcz oszustów. Jednak byli oni tylko niszą społeczną procesów wytwórczych. Najlepiej opłacani, najbardziej cenieni, podziwiani i poważani byli z reguły ci najlepsi. Może nie byli najbogatszymi ludźmi swych czasów ale biedy też nie cierpieli a ich splendor był porównywalny z poważaniem, jakim cieszyli się możni i posiadający władzę.

Tak trwało aż do naszych czasów. Nawet wprowadzenie produkcji taśmowej niewiele tu zmieniło. Było coraz więcej tandety, zwłaszcza po II Wojnie Światowej, ale dalej najcenniejsze były produkty najdoskonalsze i one też były obiektem pożądania. Ich posiadanie było zarazem symbolem statusu społecznego, bogactwa i władzy.

Do dziś pokutują u nas pewne marki i pojęcia, które choć straciły już realne znaczenie, dalej są czytelne dla każdego; Rolls-Royce nigdy się psuje, niezawodny jak AK (Kałasznikow), oryginalna wieża Technics, wieczny jak piramidy. Tandeta, podróba, ogólnie towar gorszej jakości, był nadal postrzegany jako przeciwieństwo tego pożądanego, który był oryginalny i dobry jakościowo, o gwarantowanej jakości i pochodzeniu. Określenia typu „jak ruska stal” lub „koreańska wieża” były synonimem tego złego towaru, który kupowało się tylko w wypadku nieosiągalności tego dobrego. Były to określenia zdecydowanie pejoratywne i nikomu by nie przyszło do głowy użyć ich w reklamie lub też mieszać elementy jednej klasy produktów z drugimi w jednym wyrobie.

Moim zdaniem nie jest przypadkiem, że wszystko się zmieniło, gdy na świecie pojawiły się PC-ty. Pierwsze komputery osobiste powszechnego użytku, takie jak pamiętne Atari czy Amiga trzymały się jeszcze tradycyjnych reguł gry. Marka, jakość, gwarancja. Jednak gdy IBM, w celu zniszczenia głównego konkurenta jego PC jakim była Amiga, zezwolił na klonowanie swojego komputera bez żadnych opłat i licencji, nastąpiła rewolucja. Jak większość rewolucji okazała się zgubna w skutkach.

Pamiętam moje pierwsze PC. Procesor 386, wówczas rewelacja. System operacyjny DOS. Miał już nawet twardy dysk! I wszystko działało! Były to czasy, gdy komputer po zakupieniu chodził bez problemu, gdy oprogramowanie nie miało już od momentu zakupu całej masy błędów. Gry i inne programy, które w trakcie użytkowania ujawniały jakieś niedociągnięcia, piętnowano jako niedoróbki. O łatkach do systemu operacyjnego nikt wtedy jeszcze nie słyszał.

Pamiętam te gry! Były tak dopracowane i przemyślane, że jeszcze do dziś ludzie w nie grają! W sieci jest wiele serwisów z tymi dinozaurami informatyki, gdyż były po prostu świetne i ludzie nadal chcą w nie grać!

Taka sielanka nie trwała długo. Każdy następny komputer był bardziej zawodny a jakość oprogramowania pogarszała się jeszcze szybciej. Dlaczego?

Skoro komputery w przeważającej części były mniej lub bardziej no name, to po co się wysilać na zbędną nadwyżkę jakości, która i tak nie będzie kojarzona z marką? Przecież to zbędne koszty a ważna jest każda droga, która prowadzi do przewagi konkurencyjnej. Byle tylko sprzęt wytrzymał do końca gwarancji a potem niech go szlag trafi. To nawet byłby ideał, bo od razu klient by zakupił nowy. Znane firmy przez pewien krótki czas trzymały fason ale szybko, w celu obniżenia kosztów, zaczęły wsadzać w swe maszyny części z Chin czy Tajwanu. Od dawna nie dziwi sprzęt IBM, Acer czy inna Toshiba, w którym po zdjęciu maski widoczne są naklejki made in cały tańszy świat.

Z oprogramowaniem było jeszcze gorzej. Hardware szybko ewoluował. Czas pomiędzy podwojeniem szybkości, pojemności, wydajności, ciągle się skracał. Chcąc nadążyć za nowym sprzętem i być pierwszym nie można było już jak dawniej dopracowywać wszystkich szczegółów. W pogoni za zyskiem zaczęto sprzedawać niedoróbki, które w innych branżach potraktowano by jako oszustwo. Pamiętacie premierę Windozy XP? W obecności prezydenta szef Microsoftu odpala nowy system i kicha! System się wiesza i to tak skutecznie, że się nie daje odwiesić. Gdyby taka sytuacja zdarzyła się w Toyocie chociażby, to prezes od razu popełniłby seppuku. W świecie komputerów nie ma jednak czegoś takiego jak badziewie. Nie ma już programów, które od razu po zakupie nie wymagałby naprawy. Wgranie łatki, upgradu, czy jak się to nie będzie nazywać, to przecież po prostu naprawa, objaw dysfunkcji, usterki.

Ta filozofia od strony marketingowej świetnie się sprawdza. Co z tego, że dziś już nie zagra się dłużej niż przez chwilę w zdecydowaną większość gier sprzed pięciu lat? Co z tego, że gra się tylko w dwa rodzaje gier? Te mocno stare, które się do dziś nie znudziły i te nowe, które właśnie się dorwało i które jeszcze nie trafiły do kosza, gdzie trafią równie szybko jak wszystkie poprzednie. Nowoczesne programy są jak dziewczyny na jedną noc. Nigdy się do nich nie wraca. A producentom w to graj, Już szykują następne „hity”.

Ta filozofia wciśnięcia klientowi kitu i ucieczki z kasą szybko została przyjęta przez inne branże. Pamiętacie pierwsze telefony komórkowe? Były tak żywotne, że nim się rozpadły ze starości, już wstyd było się z nimi pokazać, tak były przestarzałe. Teraz dobrze, gdy dotrwają do końca umowy z operatorem. I tak jest wszędzie. Adidasy made in cały świat, Nokia z Węgier, wymieniać można w nieskończoność. Nawet słowo pisane się zdegradowało. Ostatni konkurs na blogu Onetu wygrał tekst, gdzie nazwy własne pisane są z małej litery. Nie żebym specjalnie wytykał błędy na blogach. Blog to praca jednego człowieka, a własne błędy najtrudniej poprawić. Jednak tam, gdzie praca jest zespołowa błędy można wyeliminować. Tymczasem w serwisach internetowych, w prasie a nawet wydawnictwach książkowych roi się od błędów, nawet ortograficznych. Przykłady można mnożyć. Oczywiście są jeszcze branże, które się opierają temu trendowi, ale jak mawiają ekonomiści, to dobra niszowe, głównie luksusowe i kolekcjonerskie.

Po starożytności pozostały piramidy i inne budowle, dzieła mistrzów i legendy. Po późniejszych epokach równie jest wiele pamiątek w postaci skarbów kultury materialnej będących i dzisiaj przedmiotami pożądania. Co zostanie po nas, skoro sami już po chwili nie możemy patrzeć na to, co jeszcze przed chwilą było naszym marzeniem? Na komórkę, którą tak chcieliśmy mieć, a już jest obciachowa? Na dopiero co kupiony ciuch? A może nasze marzenia, tak jak i przedmioty których używamy i które tworzymy, są piękne i błyszczące na pierwszy rzut oka, niby podrasowane cyfrowo zdjęcie w folderze, a naprawdę kiczowate i bez wartości jak „hity” w telewizji?

Ta pogoń za zobaczoną w reklamach tandetą, za rzeczami niejednokrotnie całkiem zbędnymi, sprawia że te chore, płytkie pragnienia przenosimy też na ludzi. Oceniamy ich powierzchownie, gonimy za pozorami a potem odrzucamy, tak jak gry i komórki, które już nam się znudziły. Jednocześnie zazdrościmy tym, którzy mają odwagę i rozum, by pielęgnować inne wartości, którzy i wśród przedmiotów, i wśród ludzi, są jak stal damasceńska wśród ruskich sztućców i otaczają się podobnymi sobie. Zazdrościmy jak tym, którzy mają odwagę nie tylko się nie wstydzić, ale wręcz chwalić starą, niezawodną komórką i często nienawidzimy ich za to, że są tacy inni. I to jest najgorsze.

wtorek, 3 lutego 2009

Ferie nie dla wieśniaków


Właśnie wczoraj rozpoczął się konkurs dla blogerów Onetu pod pięknym hasłem Ferie w Twoim mieście – poleć atrakcje z Twojego miastaFerie to czas, w którym zarówno w wielkich miastach jak i małych miasteczkach organizowane są atrakcje dla młodzieży. Co ciekawego dzieje się w Twoim mieście? Jakie atrakcje możesz polecić swoim kolegom i koleżankom? Warsztaty śpiewu i malarstwa w domu kultury, a może specjalnie przygotowane stoki narciarskie? Napisz z jakiego miasta pochodzisz i jakie atrakcje przygotowano w nim na czas ferii.

Ten konkurs pięknie pokazuje, jak wygląda odwieczna Polska tolerancja, szacunek dla drugiego (innego) człowieka i w ogóle wrażliwość na innych, ciekawość nowego i innego. Polacy są bowiem bardzo tolerancyjni, ale tylko wobec „swoich”. Ci swoi to tacy, z którymi mamy wspólne interesy, którzy mają takie same jak my poglądy, wiarę, wartości, takie same rozrywki. Może dotyczyć to nawet tak błahej zdawałoby się z pozoru rzeczy jak miejsce zamieszkania.

Ludzie na pewnym poziomie, gdyby organizowali podobny konkurs, mogliby go zatytułować Ferie w Twojej miejscowościw Twojej okolicy, lub jakkolwiek inaczej, tak jednak aby każdy mógł się podzielić tym, co uznał za godne rozpropagowania, a co może w ogóle propagowane nie jest. Jednak Ci, którzy postrzegają świat i innych tylko jako odbicie w sobie, nie mogą siłą rzeczy zauważać tych, którzy są inni. Jeśli organizują konkurs, to tylko dla ludzi z miast i miasteczek. Widać jasno jak na dłoni, że mieszkańcy wsi według nich nie mają w swej okolicy niczego ciekawego, co mogłoby być atrakcją na ferie. Może nawet uważają, że wieśniacy w ogóle nie powinni mieć ferii i nie powinni o nich pisać.

Wiele lat mieszkałem w różnych miastach, nawet w naszej „pięknej” stolicy, o której zresztą wielu mówi, że jest największą wiochą w kraju. Ostatecznie jednak osiadłem na wsi. Jestem wieśniakiem i jest mi z tym dobrze. Jestem przekonany, że ludzie ze wsi mogliby napisać wiele o pięknych zakątkach,  w których uroczo i ciekawie można spędzić ferie. Niestety nie dowiemy się o tym, bo według załogi Onetblogu ferie ciekawie można spędzić tylko w mieście lub ewentualnie miasteczku. Na wsi nie ma niczego godnego uwagi.

Sformułowanie tego konkursu pokazuje również, jak ubogi jest świat pragnień i dążeń a nawet rozrywek naszego społeczeństwa. Pamiętam serial Davida Attenborough pokazujący życie pomiędzy dwiema szynami toru kolejowego. Cały serial o tym, co się tam dzieje! Serial naprawdę fascynujący. Ale dla nielicznych. W Polsce takie rzeczy są ciekawe tylko outsiderów. Reszta woliKlanPierwszą miłość i inne podobne rewelacje. Dlatego większość z nas udane ferie potrafi sobie wyobrazić tylko w mieście, tylko wśród plastikowych atrakcji, które ktoś inny nam przygotuje. Szkoda, bo ferie to mógłby być właśnie ten moment, by wyrwać się z miasta i zobaczyć to, co zobaczyć najtrudniej, bo kupić się tego nie da. Drapieżnika na wolności a nie w klatce ogrodu zoologicznego, piękny zachód słońca, niezmordowanie poszukujące pożywienia ptaki... Szkoda, że tak niewielu jest tych, którzy są w stanie to dostrzec, którzy w ogóle wiedzą, że można pragnąć czegoś innego niż „atrakcje”.

Może organizatorzy konkursu nie zauważyli, że modna ostatnio agroturystyka raczej nieczęsto jest oferowana w miastach lub miasteczkach. Tymczasem dla dzieci, nie tylko tych z miast i miasteczek, ale nawet z nowoczesnej, monoprodukcyjnej wsi, wyjazd do dobrego gospodarstwa agroturystycznego jest większym przeżyciem i większą radością niż najlepsze ferie w mieście, że o walorach zdrowotnych i edukacyjnych nie wspomnę. Tym bardziej, że większość tego, co miasto oferuje dzieciom w czasie ferii, oferuje również przez pozostałą część roku. Po co tracić ferie na coś, co i tak można robić w czasie roku szkolnego.

Do dziś pamiętam jak w jednych z miast w których mieszkałem, w willowej dzielnicy, jeden z mieszkańców hodował kilka ozdobnych kur miniaturek różnych odmian. Akurat obok płotu jego posesji biegł szlak do kościoła i na przystanek komunikacji miejskiej. Matki wprost nie mogły oderwać swoich pociech od płotu, za którym dumnie prezentowały się kurze elegantki. Najbardziej podobał mi się pełen buntu protest jednej z dziewczynek: - Mamo! Daj mi jeszcze popatrzeć na te egzotyczne zwierzęta! Małe dzieci są otwarte na świat i chętnie dowiedziałyby się czegoś nowego, ale rodzice od małego odcinają je od doznań, które mogłyby je zarazić głodem wiedzy, ciekawością świata i ludzi. Wolą, bo to łatwiej, wychować pokolenie które marzy tylko o nowej komórce, nowej furze, nowych dragach, ewentualnie o pokazaniu się na stoku w szpanerskich ciuchach. Zamiast czytania bajek na dobranoc telewizja, zamiast klocków gotowe zabawki, zamiast książek DVD.

Nie myślę nawet o tym, by wszyscy musieli marzyć o spotkaniach z przyrodą,  z nauką, czy z czymkolwiek innym. Jednak moim zdaniem takie konkursy na ferie powinny ukazywać młodym ludziom i ich rodzicom nowe możliwości, a nie tylko to, czym i bez tego konkursu są bombardowani w reklamach mailowych, telewizyjnych i innych. Stoki narciarskie! Sporty ekstremalne! Warsztaty takie i siakie! Ile można?

Głośne były sprawy sądowe, gdy pracodawcy poszukujący pracowników odmawiali kandydatom tylko z powodu ich płci. Podejrzewam, że podobnie by było, gdyby ktoś dał ogłoszenie typu: „przyjmę pracownika ale tylko z miasta”. Pomijając aspekt prawny, takie rzeczy pokazują kulturę i horyzonty osoby, która w ten sposób określa swe potrzeby.

Ktoś, kto formułował temat tego konkursu, pięknie pokazał swe ograniczenia i ograniczył innych do swego poziomu. Tylko pogratulować...