Toni Cade Bambara
The Salt Eaters
Każdy materiał cechuje się określoną wytrzymałością. Oddziałując obciążeniem wywołujemy w nim siły wewnętrzne, które skutkują jego deformacją, a w krytycznym przypadku, jego zniszczeniem. Podobnie rzecz ma się z ludzką psychiką – człowiek to z reguły istota bardzo elastyczna, potrafiąca dostosować się do skrajnie niekorzystnych warunków, ale długotrwała ekspozycja na negatywne bodźce, prędzej czy później doprowadzi do załamania, kryzysu czy choćby chwili słabości. W takich newralgicznych momentach – kiedy nasz umysł przestaje sobie radzić z narzuconym na niego ciężarem – kluczowe jest wsparcie najbliższych, za sprawą którego możliwe jest przezwyciężenie ciężkich doświadczeń. Aby taka pomoc otoczenia mogła być skuteczna, konieczna jest determinacja zarówno ze strony tych, którzy ją udzielają, jak i tych, którzy jej potrzebują. Przypomina nam o tym Toni Cade Bambara, amerykańska pisarka, wykładowczyni akademicka, aktywistka oraz dokumentalistka, autorka powieści The Salt Eaters.
Akcja dzieła, osadzona pod koniec lat 70-tych XX wieku w fikcyjnym miasteczku Claybourne, w stanie Georgia, osnuta jest wokół rekonwalescencji Velmy Henry, lokalnej działaczki na rzecz ruchu praw obywatelskich. Ta silna i dogmatyczna kobieta, pełna werwy oraz energii, dotychczas zbyt zaangażowana i zabiegana, by dopadł ją ognik wypalenia czy zwątpienia (Velma – szybka; Velma – nieuchwytna; Velma, która nigdy nie zdołała nauczyć się kopnięć, kuksańców i bloków, ale która do perfekcji opanowała sztukę znikania z miejsca, gdzie miał nadejść cios [1]), obecnie przechodzi przez poważne załamanie nerwowe. Po nieudanej próbie samobójczej (podcięte żyły na nadgarstkach, usiłowanie uduszenia się gazem z piekarnika), nadchodzi czas na opatrzenie psychicznych ran. Procesu leczenia podejmuje się Minnie Ransom, uzdrowicielka, która razem ze wspólnotą religijną stara się uzmysłowić Velmie, jak kiepskim pomysłem jest autodestrukcja. Czy jednak Velma przyjmie wyciągniętą do niej dłoń i znajdzie w sobie dość mocy, by wrócić na łono społeczności, którą przez tyle lat współtworzyła?
The Salt Eaters, co można by przełożyć jako Zjadacze soli, nie jest książką łatwą. To bardziej wyzwanie, szarada, gra ustalona wedle reguł, które poznajemy w trakcie czytania, i które nieustannie się zmieniają. Toni Cade Bambara nie dba zbytnio o czytelnika, nie ułatwia mu lektury, nie raczy go prozą przyjazną i zrozumiałą. Forma, jaką operuje Bambara przywodzi na myśl chaos i gonitwę myśli, w jakiej musi być pogrążony umysł Velmy. Poszatkowane sceny, strumienie świadomości, zmieniające się perspektywy narracyjne, potężne łańcuchy skojarzeń przeplatane koralikami dygresji, język naszpikowany slangiem oraz onomatopejami. Odbiorca dzieła z pewnością nie raz i nie dwa poczuje się zdezorientowany i zagubiony, bowiem można odnieść wrażenie, że niekiedy intencją do stworzenia wybranej sentencji niekoniecznie jest treść, ale rytm, potoczystość czy płynność – zastępy wyrazów tańczą ze sobą w szalonym korowodzie zupełnie zbijającym nas z pantałyku, ale zarazem dobrze oddającym nastrój towarzyszący danej scenie. Słowa gubią swoje znaczenie, zlewają się, przechodząc w melodię, która z różnym natężeniem wibruje w naszych głowach.
Z czasem dźwięk cichnie i zamienia się w miarowe mruczenie znachorki, która niczym mantrę powtarza kojące formułki. Z tych szeptów i mamrotań wyłania się opowieść zarówno o targających współczesną cywilizacją lękach jak i o obcości rozciągającej się w każdym z nas. Płaszczyzna niezgłębionych i nieznanych pokładów w odmętach duszy bliskich nam osób jest najmocniej eksploatowana za sprawą postaci Velmy, która ku zaskoczeniu wszystkich poddaje się chandrze, zapadając się w jej toksyczne ramiona. Ów szok i niedowierzanie służą Toni Cade Bambarze do przypomnienia nam, że odkrywanie drugiego człowieka to proces ciągły, który w zasadzie nie kończy się nigdy, bowiem w chwili, gdy zadowolimy się aktualnie posiadaną wiedzą, szybko może okazać się, że mocno się ona zdezaktualizowała, co w rezultacie popycha nas do bazowania na własnych wyobrażeniach i domysłach, które zaskakująco często lubią rozmijać się z rzeczywistością. Przestrzeń niezrozumienia – ziejąca pustką jama, którą trudno jest przekroczyć – rozciągająca się między ludźmi jest także zasygnalizowana poprzez międzypokoleniowe tarcia i różnice. Młodsi, jak niemal pod każdą szerokością geograficzną, uchodzą za istoty jakże odmienne od swych przodków – ich zachowania, światopogląd, moralność czy rytuały wymykają się pojmowaniu starszych, którzy, zamiast poszukiwaniem nici porozumienia, na ogół zadowalają się narzekaniem i złorzeczeniem: Było dokładnie tak, jak mówił Cleotus, mijając tych młodych ludzi nie czuło się ładunku, napięcia, niczego. Przechodzili obok ciebie i nie było żadnego powiewu zalet czy wibracji. Otwórz ich, a jedyne co tam znajdziesz to zapięcie od wrotek, albo pestkę brzoskwini, albo papierek po cukierku, albo sprężynę, ale to byłoby wszystko. Albo natkniesz się na coś zupełnie niezidentyfikowanego. Równie dobrze mogą to być obcy z innej planety. Kierowani przez energię z kompletnie nieznanego miejsca [2].
Kwestia alienacji jest o tyle istotna, iż Velma, która ulega dręczącym ją traumom, skazuje się na wykluczenie i marginalizację – jako osoba chora zostaje uprzedmiotowiona i zamknięta w klatce swoich problemów. Psychiczne niedomaganie jest przy tym na tyle wstydliwe i krępujące, iż najłatwiejszym wyjściem zdaje się zatopienie się w nim, niczym w bagnie i odcięcie się od zewnętrznego świata (stąd apel Minnie: Nie bądź zbyt dumna, by żyć! [3]). W tym właśnie kontekście, znacząca jest otwierająca powieść sentencja, jaką jest pytanie zadane Velmie przez Minnie Ransom: Jesteś pewna, kochaniutka, że chcesz wydobrzeć? [4]. To pytanie to upodmiotowienie Velmy, bowiem Minnie podkreśla, iż pacjentka jest nieodzowną a przy tym aktywną stroną procesu kuracji. To również bardzo wyraźne zaakcentowanie ogromu wysiłku, jaki obie strony muszą włożyć w prowadzony wspólnie cykl uzdrowienia.
W szerszym ujęciu The Salt Eaters to mozaikowa panorama ruchu amerykańskich aktywistów (będących ideowymi spadkobiercami działaczy na rzecz praw obywatelskich) walczących o faktyczne równouprawnienie, który w późnych latach 70-tych zmaga się poważnymi dylematami. Wiele postulatów kolorowej mniejszości zostaje zrealizowanych (czego kwintesencją jest przyjęta przez Kongres amerykański w 1965 roku ustawa o prawach obywatelskich, całkowicie znosząca segregację rasową), ale rasizm nie znika, ani nie wyparowuje, co zmusza do zastanowienia, w jaki sposób należy z nim walczyć. Pojawiają się pytania o cele statutowe, kwitną podziały, brakuje autorytetów pełniących funkcję spoiwa: Malcolm odszedł, King odszedł, Fanni Lou odeszła, Angela ucichła, ruch się rozsypał na odseparowane enklawy. Wszyscy odchodzą do Maharadży Tego i Wielebnego Tamtego [5]. Coraz mocniej negowane są szerzone przez pastora Martina Luthera Kinga Juniora (1929 – 1968) taktyka biernego oporu oraz filozofia odrzucenia stosowania przemocy – część młodszych aktywistów postrzega brutalną siłę jako adekwatne narzędzie do osiągania celów (choćby radykalna Partia Czarnych Panter). Jeśli dodać jeszcze do tego rosnącą świadomość konieczności przywiązania większej wagi do kwestii feministycznych (kobiety nie chcą już dłużej przedkładać problemów rasowych ponad sprawy dyskryminacji z racji płci) oraz ekologicznych (artykułowanych głównie przez pryzmat zagrożenia skażeniem radioaktywnym, będącego następstwem potencjalnej awarii elektrowni atomowych) to otrzymujemy ogromny kocioł, w którym nieustannie ścierają się wszelakiej maści prądy i poglądy. Ten eklektyzm jest bardzo celnie ujęty przez Freda Holta (kierowcę autobusu, który w pewnym momencie pełni rolę kluczowej postaci) podsumowującego toczące się za jego plecami rozmowy 3 pasażerek-aktywistek: Przez 3 godziny te kobiety w t-shirtach gmerały w aparatach fotograficznych, magnetofonach, dziwacznych maszynach, podkładkach i notatnikach gadając o kukurydzy i ryżu, bombach plutonowych i RPA, Bracie Króliku i oleju palmowym, CIA i drzeworytach [6].
Poplątana i niejasna (przynajmniej na pierwszy rzut oka) jest też symbolika utworu, symbolika której podstawą jest sól (tak jak już wspomniano, tytuł The Salt Eaters można dosłownie przełożyć jako Zjadacze soli). Ten prosty chemicznie związek (NaCl, czyli chlorek sodu) skrywa w sobie bardzo ciekawą, choć dualistyczną wymowę, którą już na wstępie próbuje się uświadomić Velmie, podkreślając, jaka jest (…) różnica pomiędzy jedzeniem soli, używanej jako antidotum na ukąszenie węża, a zamianą w słup soli, będącej następstwem ulęgnięcia podszeptom kusiciela [7] (w oryginale ten ustęp prezentuje się o wiele finezyjniej i zgrabniej z racji faktu zastosowania gry słów: zarówno snake jak i serpent oznaczają węża, tyle, że serpent – wyraz używany najczęściej w kontekście biblijnym czy mitologicznym – to także synonim Szatana). Sól, szczególnie nie poddana warzeniu, to bogactwo mikro- i makroelementów kluczowych dla prawidłowego funkcjonowania człowieczego organizmu – nie jest więc przesadą stwierdzenie, że sól to życie. Z drugiej zaś strony, raz jeszcze odwołując się do biblijnej materii, to właśnie w słup soli zamienia się żona Lota, kiedy to wbrew nakazowi Jawhe, ogląda się ku rodzimej Sodomie, by ujrzeć jej zagładę – w tym ujęciu sól może wyrażać zbyt mocne przywiązanie do starych rzeczy, do złych nawyków, do zgubnych przyzwyczajeń, co katalizuje lęk przed zmianą, przed spojrzeniem na przód, przed działaniem.
The Salt Eaters to książka intrygująca i wielowymiarowa, które nie daje się łatwo zamknąć w karby słów – koncentrując się na jednym aspekcie, musimy pogodzić się z tym, że gdzieś umyka nam kolejny (być może ciekawszy). Z tego względu wydaje się, że jednokrotne odczytanie tej powieści pozostawia spory obszar nieodkryty i niezbadany. Dlatego tym chętniej sięgnę po polski przekład, jeśli tylko takowy się pojawi. Póki co polecam tym, którzy nie boją się literackich wyzwań, i którzy lubią obcować z językową materią.
P.S. Ukraińcy nadal mężnie bronią się przed rosyjskim najeźdźcą, tyle, że każdy dzień walk nierozerwalnie wiąże się z ludzką tragedią – ginie ludność cywilna, umierają żołnierze. Wojnę należy jak najszybciej zakończyć, a najlepszą ku temu sposobnością jest wspieranie Ukraińców na wszelkie dostępne sposoby. Warta poparcia akcja facebookowa „Tam gdzie pomoc nie dociera” Fundacji Asymetryści. Można wspierać darami rzeczowymi i wpłatami na konto (dane na facebooku) lub wsparciem https://zrzutka.pl/hn6r99
------------------------------------
Zazwyczaj po przeczytaniu Twojej recenzji nabieram ochoty na sięgnięcie po książkę, ale tym razem tak się nie dzieje: zniechęca mnie język naszpikowany onomatopejami i słowami slangowymi. :)
OdpowiedzUsuńPiszesz, że sól to życie. Owszem, ale sól to też śmierć, bo wielu ludzi spożywa jej o wiele więcej, niż wynosi norma, a z nadmiaru soli bierze się nadciśnienie i inne choroby. Znam osoby, które jedzą jej naprawdę dużo, niemal wszystko dosalają, i przykro mi na to patrzeć.
Ha, ja sam z trudem przebrnąłem przez tę książkę. Tak jak wspomniałem, to raczej eksperyment, wyzwanie, ciekawostka. Nie jest to powieść, którą się czyta szybko i przyjemnie ;)
UsuńA sól soli nie równa. Sól przetworzona, kiedy mamy do czynienia z czystym chlorkiem sodu (NaCl), faktycznie jest bardzo niezdrowia, szczególnie kiedy się jej nadużywa (a nietrudno o to, z racji faktu, iż taka postać soli jest bardzo chętnie dodawana do żywności przez wszelakiej maści producentów). Zdecydowanie zdrowsza jest sól kamienna, morska czy himalajska, bo zawierają one szereg mikroelementów. W sumie sól, jak większość substancji, może być zarówno trucizną jak i "lekarstwem" - wszystko zależy od dawki :)