Brandon Sanderson
Słowa światłości
tytuł oryginału: Words of Radiancecykl: Archiwum burzowego światła (tom 2)
(The Stormlight Archive #2)
tłumaczenie: Anna Studniarek
czyta: Wojciech Żołądkowicz
czas słuchania: 50 godzin 18 minut
wydawnictwo: Heraclon International
za wydaniem papierowym wydawnictwa Mag
ISBN: 9788365864390
Droga królów, pierwsza księga cyklu powieściowego Archiwum Burzowego Światła pióra amerykańskiego współczesnego pisarza specjalizującego się w fantastyce przeznaczonej dla młodzieży i nauczyciela twórczego pisania Brandona Sandersona, choć dała mi wiele frajdy z odsłuchania jej wersji audio, nie doczekała się z mojej strony recenzji. Wypada więc to nadrobić recenzją Słów światłości, drugiej części cyklu, tym bardziej, że okazała się równie dobra, a może i lepsza.
Kiedy próbuję jakieś dzieło fantasy uplasować pomiędzy innymi, bardzo często objawiają mi się widełki, których granice wyznacza z jednej strony Władca Pierścieni Tolkiena, a z drugiej Pieśn lodu i ognia Martina. Tolkien wprowadził fantasy do literatury światowej, a Martin doprowadził do przełomu wprowadzającego ten gatunek niejako po raz drugi, w formie tak odmiennej od Tolkiena, jak odmienne były czasy, w których żyli i tworzyli obaj pisarze. Pierwszy szerokim łukiem omijał wszelkie tematy damsko-męskie, wręcz marginalizował istnienie kobiet, lubował się w magii i oderwanej od życia walce dobra ze złem, gdzie obie strony konfliktu były jasno określone, z jasnym, czytelnym podziałem, a jednocześnie infantylnie zewnętrzne wobec tego, co ludzkie. Martin zaludnił swój świat, dużo bardziej rozbudowany, zwłaszcza jeśli chodzi o mechanizmy funkcjonowania, ekscentrycznymi istotami, jednak nie sięga po czary w klasycznym rozumieniu tego terminu, a dobro i zło umiejscawia przede wszystkim w ludziach, którzy stali się polem walki między siłami jasności i ciemności. Pozostawia też sporą porcję szarości, która rozlewa się szeroko i w stronę czerni, i bieli. W przeciwieństwie do Tolkiena nie stroni również od poruszania tematu ludzkiej seksualności i jego wpływu na wszelkie ludzkie działania.
Sięgając po Archiwum burzowego światła nie wiedziałem kompletnie czego się spodziewać. Okazało się, iż Sanderson wykreował uniwersum rozmachem znacznie przewyższające wspomnianych Mistrzów. Uniwersum posiadające własną, niepowtarzalną mechanikę, której zasady i realia czytelnik poznaje w miarę lektury kolejnych tomów cyklu. Nasuwa się tutaj porównanie do Diuny Herberta, po której każdy następny twórca chcący korzystać z mechaniki wykreowanego przez niego świata jest już tylko kontynuatorem. Podobnie pewnie będzie z Archiwum burzowego światła.
Fabuły nie będę zdradzał, nawet w przybliżeniu, gdyż jej odkrywanie jest fascynującym czytelniczym przeżyciem. Wspomnę natomiast jeszcze nieco o samym uniwersum. Brandon zrezygnował w nim z klasycznej magii będącej od czasów Tolkiena, aż do niedawna, sztandarowym atrybutem literatury fantasy, a w zamian wprowadził coś innego; nowe, oryginalne mechanizmy i siły, niejako inną fizykę, co nadaje stworzonemu przez niego światu nieczęsto spotykaną oryginalność, a to już stawia go wśród najlepszych.
Postacie, którymi amerykański autor zaludnił swój świat, są tak różnorodne i oryginalne, że wręcz zaskakują czytelnika, co znów stawia go ponad przeciętną literaturą fantasy, zwłaszcza tą bardziej wiekową, która nie słynie na tym polu z większych osiągnięć. Jednocześnie poziom psychologicznej i socjologicznej wiarygodności plasuje Archiwum burzowego światła na najwyższym poziomie, nie tylko wśród mistrzów fantasy, ale w ogóle. Jak przystało na nowego lidera gatunku, Brandon świetnie prowadzi również wątki batalistyczne, podobnie jak i opisy walk indywidualnych. Na podkreślenie zasługują też skutecznie ukryte, więc przemawiające do czytelnika bez żadnych zgrzytów, różne przesłania, od moralnych po ekologiczne.
Martin ze swoją Pieśnią lodu i ognia był przełomem, czymś, co na nowo odkryło fantasy i dla mnie, i dla szerokich rzecz czytelników na całym świecie oraz pokazało, że nie jest to gatunek skazany na Tolkienowską płytkość. Cykl Sandersona, przynajmniej po pierwszych dwóch częściach, pokazuje, że nie tylko Martin tak potrafi.
Droga królów i Słowa światłości pełne są delikatnego humoru, gierek słownych, nietuzinkowych skojarzeń. O świeżym podejściu do wielu tematów świadczy choćby drobiazg, który jest nim tylko pozornie, gdyż nie spotkałem o nim dotąd ani słowa nie tylko w fantastyce, ale nawet w literaturze historycznej. Jakoś nigdy nie nasunęło mi się kardynalne bądź co bądź pytanie: - Co robił zakuty w zbroję rycerz, gdy w trakcie wielogodzinnej nieraz bitwy zachciało mu się siusiu albo nie daj Boże kupkę?
Jeśli już porównujemy do Tolkiena i Martina, Brandon Sanderson jest z tej samej bajki co Martin jeśli chodzi o śmiertelność głównych bohaterów. Każdy z nich może marnie skończyć co dodaje powieści realizmu i specyficznej atmosfery. Wracając do tematu kobiet, to z jednej strony Słowa światłości, podobnie jak Droga królów, są w materii seksualności dużo bardziej delikatne i enigmatyczne niż widzimy to u Martina, ale z drugiej Sanderson przyznaje kobietom o wiele większą rolę niż ma to miejsce w uniwersum Pieśni lodu i Ognia, który poza pewnymi wyjątkami jest jednak światem mężczyzn.
Teraz czas na pewną dygresję poprzez którą chcę pokazać, że Brandon Sanderson to pisarz naprawdę nietuzinkowy, mający do przekazania czytelnikowi oryginalne, świeże spojrzenie na różne sprawy, mimo iż tworzy w gatunku raczej nie postrzeganym jako głęboki ani nie kojarzonym najczęściej ze źródłem refleksji moralnych czy filozoficznych; w dodatku w wersji adresowanej nie tylko do dorosłych czytelników. Otóż od zawsze w pewien sposób fascynuje mnie obserwowanie osób, które całe życie poświęcają pracy, bez czasu na rozrywkę, refleksję, o zwykłym odpoczynku czy lenistwie nie wspominając. Są tak zapętleni mózgowo w tej pracy, że nie rzucają jej nawet wtedy, gdy staje się ona bez sensu. Widać to szczególnie na wsi, gdzie można obserwować bezdzietnych rolników dosłownie harujących do ostatniego tchu nawet nie od świtu do nocy, ale i po nocy, choć mają już tyle, że już po czterdziestce mogliby przejść na dożywotnie wakacje. W każdej pewnie bogatszej wsi widać wielkie domy, przy których budowie ktoś się zatyrał na śmierć, a teraz stoją zamieszkałe jedynie przez dogorywającą starowinkę (mężczyźni zwykle pierwsi udają się w ostatnią drogę) lub marnieją całkowicie puste, aż się zawalą, bo nawet nie ma komu zająć się ich sprzedażą. W mieście trudniej to zauważyć, ale tam można to obserwować na przykładzie wielkich firm rodzinnych. Ludzie nie tylko poświęcają im całe życie, ale także sumienie, gdyż nieraz cena sukcesu to nie tylko trud, a również i sumienie właśnie, a więc i zbawienie, a gdyby spojrzeli na naprawdę wielkie firmy, to by zauważyli, że każda z nich przeszła już w obce ręce. Jak nie drugie, to trzecie albo czwarte pokolenie utraci prawa własności do biznesu – dobrze, jeśli przynajmniej z odpowiednią gratyfikacją i sensem, gorzej, jeśli je po prostu przepije. Po przemyśleniu tematu doszedłem do wniosku, że to po prostu sposób, by nie myśleć o śmierci. Ci ludzie wolą się zatyrać, niż mieć chwilę czasu na refleksję nad własną przemijalnością, na zapytanie samego siebie o cel życia, o to, po co to wszystko. Ten temat wiąże się również z ludźmi, którzy budują wielkie imperia i pytaniem, po co poświęcają na to życie, tym bardziej, iż powinni mieć świadomość, że najprawdopodobniej ich dzieła wcześniej czy później się rozlecą a oni sami mają mniejsze niż zwykli ludzie szanse na spokojną starość i na korzystanie z owoców swej pracy. Brandon Sanderson w Słowach światłości, za pomocą jednej z ważniejszych postaci, artykułuje ciekawą i pewnie prawdziwą tezę – ci ludzie, podobnie jak owi nie znający odpoczynku rolnicy czy biznesmeni, chcą poprzez swe dzieła zapewnić sobie nieśmiertelność. Nie widzą sensu w samym życiu jako takim, nie potrafią go odnaleźć ani cieszyć się samym życiem, więc taki właśnie sens sobie znajdują, niejako na siłę, a ponadto, a może przede wszystkim, chcą uciec przed śmiercią poprzez osiągnięcie specyficznej nieśmiertelności. Chcą po śmierci żyć w pamięci innych poprzez swe dzieła, dokonania i czyny. Oczywiście jest to irracjonalne, gdyż nie unikną losu, jaki czeka każdego, ale być może jest to bardzo celne spostrzeżenie i uzupełnia moją teorię.
Raz czy drugi w trakcie lektury (czy tak można nazwać słuchanie audiobooka?) trafiły się momenty, w których miałem wrażenie pewnego dysonansu, jak na przykład porównanie budowli do bunkra, który jako obiekt fortyfikacyjny w uniwersum Brandona nie istnieje, więc odwołanie się do niego jest błędem. Być może zresztą są to potknięcia tłumacza. Nie ma się co nad nimi rozwodzić, gdyż jedna czy dwie takie niezręczności na prawdziwie monumentalne dzieło (Słowa światłości to ponad pięćdziesiąt godzin słuchania w wersji dźwiękowej) jest drobiazgiem bez znaczenia.
Jeśli już jesteśmy przy wersji dźwiękowej, muszę pochwalić wzorową interpretację, jaką nadał tej książce czytanej Wojciech Żołądkowicz.
Nie będę się dalej rozwodzić i po prostu gorąco zapraszam do lektury lub słuchania, oczywiście poczynając od domu pierwszego. Z pełnym przekonaniem absolutnie polecam
Wasz Andrew
Mam w domu pierwsze dwa tomy i mam nadzieję, że jeszcze w tym roku sięgnę przynajmniej po pierwszy;)
OdpowiedzUsuńCiekaw jestem oceny. Swoją drogą, jeśli nie czytałaś jeszcze Pieśni lodu i ognia, to jednak ją polecałbym nieco bardziej :)
Usuń