Niedawno miałem przyjemność poddać się procedurze badania krwi. Choć jestem w tej materii wielkim tchórzem i wolę zastrzyki domięśniowe od ingerencji w żyłę, to piszę przyjemność bez cudzysłowu, gdyż pielęgniarka, która mi krew pobierała, była tak profesjonalna, że obyło się bez bólu. By zredukować stres, siadając na fotelu zabiegowym, który wyglądał bardziej na fotel kosmonauty niż na to, na czym kiedyś pacjent siadał w podobnej sytuacji, rzuciłem uwagę, iż widać postęp – nie trzeba podkładać kolejnych probówek pod igłę, tylko się podmienia ampułki, ale gdzie tu ekologia? Wszystko jednorazowe, wszystko z tworzyw sztucznych... No i się zaczęło...
Ku mojemu zdziwieniu, sympatyczna przedstawicielka służby zdrowia, zamiast oponować, sama dorzuciła cegiełkę do tematu i pokazała mi nowy wzór pojemnika na mocz do badania. Nie przypomina on już prostego (oczywiście wykonanego z plastiku) słoiczka z zakrętką, tylko zestaw, na który składa się fiolka na próbkę i wręcz urządzenie do którego się mocz oddaje i z którego się mocz się to tej fiolki przelewa. Po co taka komplikacja produkcji, wzrost jej kosztów, utrudnienie dla pacjenta i oczywiście większa ilość zużytych tworzyw sztucznych, bo wszystko jest przecież jednorazowe? Oczywiście po to, by pacjent zaniósł do laboratorium tylko małą fiolkę, a nie duży słoiczek. Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Dzięki nowemu „wynalazkowi” przychodnie zapłacą mniej za utylizację odpadów medycznych. A że wzrośnie zużycie tworzyw sztucznych? Kogo to obchodzi.
Przy okazji widać hipokryzję służby zdrowia i producentów sprzętu medycznego. Pojemnik, do którego pacjent odda mocz w przychodni, jest traktowany jako odpad medyczny, materiał biologicznie niebezpieczny. W nowym rozwiązaniu ten sam pojemnik, którego w przychodni nikt bez rękawiczek nawet nie dotknie, pozostaje w domu chorego i trafia do zwykłego pojemnika na plastik, a potem do recyklingu. Bo co? Bo nagle, cudownym sposobem, przestał być biologicznie niebezpieczny?
Potem przeszliśmy jednak do poważniejszych tematów. Kiedyś były strzykawki i igły wielokrotnego użytku, które po każdym użyciu sterylizowano, a nie wyrzucano. I co? Ktoś umarł? Wszystko działało. Tezy o tym, że przenosiły one zakażenia, można między bajki włożyć. Wystarczy poczytać o granicznych warunkach, w których może przeżyć na przykład wirus HIV. Dlaczego więc, jeśli już, nie prowadzi się badań nad udoskonaleniem, o ile w ogóle jest to konieczne, metod sterylizacji sprzętu wielorazowego, a koncentrujemy się na tworzeniu coraz to nowych wzorów sprzętu jednorazowego? Odpowiedź jest prosta – sprzęt wielorazowy daje dużo mniejsze zyski producentom niż sprzęt jednorazowy. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że dopiero w przyszłości będą wdrożone nowe wzory strzykawek jednorazowych (z wąskim tłokiem), które będą naprawdę bezpieczne, w przeciwieństwie do obecnie produkowanych, które wbrew powszechnej opinii wcale takie nie są i pożądany margines bezpieczeństwa przed zakażeniem zapewniają tylko przy zachowaniu przez użytkownika szczególnej ostrożności, z czym jak nietrudno się domyślić w praktyce bywa różnie.
A rękawiczki jednorazowe? Pamiętam czasy gdy nikt, poza chirurgami podczas operacji, rękawiczek nie używał. A teraz? Wspomniana pielęgniarka w zabiegowym zużywa podczas jednej zmiany 200(!) par. Rękawiczki zakładają sprzątaczki, weterynarze, kucharze i Bóg jeden wie, kto jeszcze. Kiedyś nie zakładali i jakoś przeżyliśmy.
Kiedyś, za czasów prawdziwej komuny, w encyklopedii, pod hasłem cybernetyka lub informatyka, znajdowały się odnośniki – pseudonauka stworzona przez kapitalistów w celu ogłupienia mas pracujących. Oczywiście była to bzdura. Ale do ekologii ten odnośnik coraz bardziej pasuje.
Wasz Andrew
Bardzo fajny artykuł, czekam na więcej.
OdpowiedzUsuń