Wojciech Mann
Rock*Mann, czyli jak nie zostałem saksofonistą
wydawnictwo: Znak 2010liczba stron: 205
Lekturą czerwca 2017 w rawskim Dyskusyjnym Klubie Książki była autobiografia znanego dziennikarza muzycznego Wojciecha Manna pod tytułem Rock*Mann, czyli jak nie zostałem saksofonistą. Z wyborem książek w DKK jest ostatnio ten problem, że nie zawsze mamy w czym wybierać, gdyż gusta większości oddziałów, a więc i większość zamówień, oscylują wokół poziomu harlequina. Na bezrybiu i rak ryba, więc czasami trzeba brać to, na co się w ogóle nie ma ochoty. Pomijając niechcianą tematykę czy gatunki literackie ma to i inną oczywistą wadę – jest duże ryzyko natrafienia na dzieła o poziomie absolutnie nieakceptowalnym. Ma jednak i zaletę – z musu trzeba się chwytać za gatunki i autorów, po które w przypadku wolnego wyboru i nieograniczonej podaży nigdy byśmy nie sięgnęli. To na pewno poszerza horyzonty, nie tylko literackie, a czasami można też odkryć perełki naprawdę bezcenne, których inaczej nigdy byśmy nie odnaleźli. Wojciecha Manna znałem głównie z anteny Trójki z lat mojej młodości i z telewizji, z lat późniejszych; postrzegałem go jako inteligentnego i sympatycznego, więc miałem nadzieję, iż znów przez DKK trafię na coś ciekawego, choć obcego mojej obecnej linii czytelniczej.
Rock*Mann nie jest jedyną książką Wojciecha Manna. Zgodnie z obecnymi trendami, według których każdy nad Wisłą pisać może, nieważne czy lepiej, czy gorzej, stworzył już i inne podobne dzieła, tak jakby odcinał na fali obecnej mody kolejne kupony od swego życiorysu. W dodatku u nas wszyscy, w przeciwieństwie choćby do Amerykanów, którzy często ujawniają nazwiska zawodowych pisarzy, którzy im w tworzeniu autobiografii pomagają, twierdzą, że autobiografie napisali sami. Albo jesteśmy niezwykle utalentowanym, albo zakłamanym narodem.
Nieświadom tego, że Mann spłodził już kilka cząstkowych autobiografii, bo jego dorobek pisarski sprawdziłem dopiero po przeczytaniu Rock*Manna, do lektury tej książki przystąpiłem nastawiony bardzo pozytywnie, z racji wspomnianych już wyżej sympatii.
Niestety, od początku książka wzbudziła narastającą we mnie z każdym rozdziałem niechęć, która stopniowo przeniosła się i na autora. Nie mamy bowiem do czynienia z prawdziwą autobiografią, która by nam cokolwiek miała przekazać o autorze i jego życiu, a raczej ze zbiorem luźnych wspominków związanych z drogą Manna do stania się radiowym znawcą rocka. Trzeba od razu zaznaczyć, że jest ten wątek dość tandetny i powierzchowny, pełen narzekań na komunę, wycinków z imprez spisanych z perspektywy podobnej umysłowości nastolatka. Nie daje czytelnikowi żadnej nowej wiedzy o funkcjonowaniu światka radiowego i telewizyjnego. W tej kategorii daleko Rock*Mannowi choćby do naprawdę interesującej książki Wiśniewskiej i Szumowskiej Kino to szkoła przetrwania. Choć Mann konsekwentnie spłyca wszelkie wątki, które mówiłyby coś o nim samym lub jego rodzinie, to jednak uważny czytelnik zauważy ciekawe rzeczy. W czasach Gomółki, gdy panowała prawdziwa bieda i ostrzejsza niż później dyktatura komuny, na którą autor nie zapomina ciągle narzekać, jego rodzinie powodziło się dziwnie nieźle. Zastanawia też, jak to się mogło zdarzyć, że ktoś, kto nie umiał ni grać, ni śpiewać, przez dłuższy czas był członkiem kapeli. Harcerskiej, bo harcerskiej (Gawęda), ale jednak na poziomie wówczas krajowym. O jego moralności daje do myślenia sposób, w jaki wspomina oszustwa, którymi się parał w młodości, by zdobyć środki na zakup zachodnich płyt, które z kolei, jak sam pisze, nie tylko zaspokajały jego pożądanie zachodniej muzyki, ale przede wszystkim dawały pozycję towarzyską. Dla mnie to początki typowego układowicza, który startując z ustawionej rodziny bezbłędnie wyczuwa wiejące wiatry i sam buduje swoje własne układy. Nonszalancja, z jaką opisuje doprowadzenie do ruiny finansowej pierwszej prywatnej rozgłośni radiowej, w której działał, też daje do myślenia.
Po skończonej lekturze absolutnie nie postrzegam już Wojciecha Manna jako człowieka sympatycznego. Polecam też prosty eksperyment z badań nad postrzeganiem – obróćcie sobie portret Wociecha Manna z okładki książki na lewą stronę i wpatrzcie się weń przez dłuższą chwilę. Czy naprawdę to twarz sympatyczna? Te zmrużone oczki...
Oczywiście, braku profesjonalizmu jako krytykowi muzycznemu, nikt autorowi nie zarzuci, i książka tego nie zmienia, aczkolwiek nie do końca. Czy właśnie tacy ludzie jak Mann, ze swym zafiksowaniem na jednym gatunku muzyki, nie są winni temu, że Polacy różnią się choćby od Niemców, pod względem otwartości na różnorodne rodzaje muzyki, a zwłaszcza na muzykę poważną? Ilu z nas kojarzy choćby André Rieu, który za Odrą jest powszechnie znany i czemu u nas nie ma jego odpowiednika o porównywalnej popularności?
Te krytyczne uwagi pod kierunkiem wydźwięku książki i obrazu autora, jaki się z niej ukazuje, nie mogą oczywiście wpływać na jej ocenę. Nieprzyjemna wiedza, to też przecież wiedza.
Styl, jak na tego typu publikację, jest do przyjęcia i do poczytania, trudno jednak stwierdzić, iż lektura jest wciągająca. Jest interesująca w ten podstępny sposób, iż najciekawsze jest nie to, co autor chciał powiedzieć i o czym opowiedział, a to, co napisał przy okazji i to, co niezbyt dokładnie pominął.
Dla mnie dodatkowym bonusem było przypomnienie w książce grupy Dezerter, za której muzyką nie przepadam, ale której hasła dają tak wiele do myślenia.
Średnia arytmetyczna z końcowych ocen Rock*Manna wyniosła w naszym klubie 3,5 w skali od 2 do 5, przy czym nie było ani jednej piątki i ani jednej dwójki. Ja osobiście dałem trójkę i dlatego raczej tej pozycji polecać nie będę. Jest tyle wspaniałych dzieł literatury do przeczytania, że na trójkowe, a nawet czwórkowe, szkoda czasu.
Wasz Andrew
Bardzo ciekawe są twoje wrażenia. Nie czytuję autobiografii bo nie wierzę w obiektywizm autorów, widzę, że tutaj też wiele go nie było. Czyli Mann gwiazdorzy jak zawsze, to niestety słychać w jego wypowiedziach (kiedy jeszcze słuchałam Trójki).
OdpowiedzUsuńCo do otwartości na różne rodzaje muzyki - zgadzam się w 100% - sama mam trudności z przełamywaniem się i eksploracją nowych gatunków. I ubolewam, że mam dostęp tylko do jednego radia z muzyką klasyczną i filmową.
Uf. Cieszę się z tej krytyki książki, bo i mnie ona się nie spodobała. A raczej odrzuciłam ją po wstępnym przejrzeniu. Stwierdziłam, że jest napisana chaotycznie i że będzie to strata czasu. Lubie pana Manna, ale uznałam, że ta książka mi się nie spodoba. Podobnie odrzuciłam biografię Hanki Bielickiej. Autobiografię Marii Czubaszek też porzuciłam po kilkunastu stronach. Doszłam do wniosku, że ten żart i humor to udawanie, to niechęć do mówienia o traumatycznym dzieciństwie. Miała do tego prawo, ale ja nie muszę tej książki czytać.
OdpowiedzUsuńHa, a to ciekawe. Mann zapewne nie miał zamiaru budować takiego obrazu samego siebie. Ja mam delikatny sentyment do Manna, ale raczej telewizyjny - za MdM. Radia nie słucham, więc trójkowo jestem neutralny. Co ciekawe - po pewnym czasie przekonałem się, że Materna to człowiek wysoce niesympatyczny, gburowaty wręcz.
OdpowiedzUsuńAle, ale... Według mnie pod względem muzycznym to Mann mimo wszystko promuje właśnie kapele szerzej niemal nieznane. Co czytałem jakąś jego recenzję w Polityce, to było to drobne odkrycie.
Tak, masz rację, że Mann nie jest muzycznym populistą mainstreamowym. Chodziło mi o to, że na przykład muzyka "poważna" zdaje się dla niego nie istnieć.
Usuń