Stephen King
Bastion
tytuł oryginału: The Standtłumaczenie: Robert Lipski
wydawnictwo: Albatros 2014
liczba stron: 1166
Bastion jest podobno przez wielu uznawany za najlepszą powieść Stephena Kinga, amerykańskiego pisarza specjalizującego się przede wszystkim w literaturze grozy. Moja znajomość jego twórczości jest dosyć skromna. Pierwszy kontakt z Kingiem to u mnie była wersja filmowa Lśnienia, które zrobiło na mnie tak ogromne wrażenie, że jego niezapomniany klimat pamiętam do dziś. Może dlatego, że byłem wtedy jeszcze młody, a może faktycznie siła tego dzieła jest tak wielka, iż się go nie zapomina. Pierwsze podejście było więc udane, ale była to ścieżka filmowa. W literaturze zdarzało różnie. Moje ostatnie dwa spotkania z Kingiem to Ostatni bastion Barta Dawesa i Ręka Mistrza. Ostatni bastion oceniam bardzo wysoko, może właśnie dlatego, iż nie ma w nim elementów nadprzyrodzonych, które się zwykle z Kingiem kojarzą. Z Ręką sprawa jest już bardziej skomplikowana. Powieść z pełnym przekonaniem nazwałbym arcydziełem, gdyby nie wplecione pod koniec elementy fantastyki, które odebrałem jako zdecydowanie infantylne. Biorąc więc do ręki Bastion byłem po równi pełen nadziei, że autor zaprezentuje co najmniej taką klasę, jak w innych powieściach, co i obaw, iż zepsuje wszystko wprowadzeniem prostackich potworów, zjaw lub innych podobnych bytów.
Kilka stron dziennie to tytuł jednego z blogów o literaturze, szkoda, że od lat opuszczonego przez autora, ale zarazem budzący we mnie wielką sympatię styl czytania; bez pośpiechu, bez wyzwań i wyścigów czytelniczych... Niestety, w przypadku Bastionu ta formuła by się nie sprawdziła, chyba, że do kilku byśmy dodali –naście, albo jeszcze lepiej –dziesiąt stron.
Pierwsze bowiem, co rzuca się w oczy, gdy bierzemy do ręki Bastion, to jego objętość. Przysłowiowa Biblia zostaje zdeklasowana, podobnie jak Diuna i inne książki uważane za symbol opasłego tomu. To zdecydowanie najgrubsza powieść wydana w jednym tomie, jaką miałem okazję czytać. Sama liczba stron (1166) nie oddaje wszystkiego. Trzeba do tego dodać brak ilustracji, niewielką czcionkę i zbity druk. Naprawdę jest co czytać. A czy warto?
Powieść dzieje się w przyszłości, która stała się przeszłością. To wielka pułapka datowania w fantastyce, która wyjątkowo powieści Kinga nie zaszkodziła. Bastion wydano w 1978, jego akcja rozgrywa się w 1990, a teraz mamy 2017. Nie wpływa to jednak w żaden sposób na utratę walorów powieści, a wręcz przeciwnie – dostarcza impulsów do ciekawych refleksji niekoniecznie przez autora zamierzonych, a pewnie nawet nie przewidzianych.
Początek fabuły sugeruje, że będziemy mieć do czynienia z klasycznym technothrillerem. Z tajnego wojskowego laboratorium w USA wydostaje się zabójczy wirus, który przynosi zagładę niemal całej ludzkości i przy okazji kilku innym gatunkom. Większa część powieści jest poświęcona losom wybranych, którzy przeżyli i opisom śmierci tych, którym była ona przeznaczona. Te drugie stanowią znaczącą część całości, nie wnosząc pozornie niczego specjalnie nowego, jakby miały tylko za zadanie zwiększyć objętość książki, ale budują nastrój, ten klimat śmierci powszechnej, która jest sumą śmierci indywidualnych, a nie liczbą w statystyce. Liczne naturalistyczne opisy choroby, zgonów i rozkładających się trupów sprawiają, że początkowa zapowiedź mojego ulubionego gatunku, czyli technothrillera, rozwiewa się, a powieść coraz mocniej ciąży ku horrorowi. Dodajmy, że horrorowi dla ubogich (duchem), gdyż prawdziwy horror to tylko to, co się dzieje w głowie, a nie to, co można zobaczyć okiem. Przynależność do tego kanonu staje się zupełna, gdy pojawiają się siły nadprzyrodzone, na szczęście nie w postaci potworów, a tylko elementów z panteonu biblijnego, będących emanacją odwiecznej walki dobra i zła.
No i doszliśmy do pierwszego poważnego zarzutu. Świetnie poprowadzona warstwa katastroficzna, która mogła stać się polem do poważnych i ważnych rozważań o naturze ludzkiej, została spłycona do powielenia infantylnych tez na temat dobra i zła w wersji religijnej; Boga i Szatana. Z drugiej strony, na plus jednak należy zaliczyć choćby zauważenie przez autora problemu drugiej fali, która musi nastąpić po takim kataklizmie, a który większości autorów umyka. Chodzi o falę zgonów nie spowodowanych przez czynnik pierwotny, a przez konsekwencje załamania cywilizacji, jak choćby brak podstawowej opieki medycznej i wiedzy z tego zakresu wśród tych, którzy przetrwali.
Powieść Kinga jest wciągająca, klimatyczna i nawet czytelnikowi zauważającemu niedoskonałości pozwala bez reszty zapomnieć o rzeczywistości, by przenieść się w postapokaliptyczną fikcję. Objętość powieści umożliwiająca zawarcie w niej bogactwa szczegółów pozwala przy okazji zastanowić się nad różnicami między latami 70 w USA i ich projekcją na przyszłość wyobrażoną, a naszą rzeczywistością, która jest dla powieści jeszcze dalszą przyszłością. Dzisiaj tym, którzy by przeżyli podobny eksperyment, jak zaraza z Bastionu, byłoby jeszcze trudniej.
Wspomniałem o niedoskonałościach. Dotyczą również poślizgów stylistycznych (być może wina tłumaczenia), logicznych, powielania stereotypów. Niektóre, nawet te z pozoru drobne, potrafią być naprawdę denerwujące, jak choćby mieszanie skal Fahrenheita i Celsjusza. Z drugiej strony, jest też kilka pozytywnie zaskakujących perełek, co częściowo się równoważy.
Szkoda, że King najwyraźniej nie miał pomysłu na inny motor fabuły, niż infantylne starcie dobra i zła, że nie potrafił stworzyć prawdziwej, z krwi i kości, a nie ektoplazmy, powieści katastroficznej lub technothrillera. Czegoś, co przyniosłoby głębsze refleksje zamiast powielania fałszywych prawd sprzed wieków i pozwoliło się bawić bez odwoływania do Boga i Szatana. Swoją drogą ciekawe, czy autorowi podczas pisania choćby przeszło przez myśl, że gdyby dziś to pisał, pewnie nie obyłoby się bez terroryzmu, islamu i Allacha. Jak ten czas płynie...
Po zakończeniu lektury daleki jestem od uznania jej za arcydzieło. Choć Bastion się broni wieloma zaletami i w ogólnym rachunku należy go uznać za poprawnie napisany, to daleko w nim Kingowi do wyżyn natchnienia, na jakie się wspiął w pierwszej połowie Ręki Mistrza. Czy warto go czytać? Cóż... Czasu trzeba nań poświęcić sporo i choć jest to wciągająca lektura, momentami naprawdę prześwietna, to jest przecież tyle książek, którym niczego zarzucić nie można, które są zarazem porywające i bez wad; doskonałe...
Nie wiem, czy gdybym bez czytania wiedział, jaki jest Bastion, to bym po niego sięgnął. Może był objawieniem na przełomie lat 70-tych i 80-tych, ale dziś, mimo niewątpliwych zalet, zalatuje sztampą, produkcją obliczoną na sukces, w wielu aspektach płytkością i swoistą prymitywnością. Sprawia też ta powieść Kinga wrażenie pewnej jednorazowości – nie wyobrażam sobie, bym mógł, mając jakikolwiek rozsądny wybór, sięgnąć poń ponownie. Z drugiej strony, na pewno będę tesknił za czymś, co by miało tę atmosferę, jaką ma Bastion w pierwszej części, dopóki nie przybiorą na sile czynniki nadprzyrodzone. Na pewno nie jest to arcydzieło i sami musicie zdecydować, czy zdobyć ten bastion, czy go sobie podarować. Ja go polecić jednak nie mogę, choć wcale nie twierdzę, iżbym jego poznanie uznał za czas stracony. Moja ocena cały czas balansuje gdzieś na pograniczu
Pierwsze bowiem, co rzuca się w oczy, gdy bierzemy do ręki Bastion, to jego objętość. Przysłowiowa Biblia zostaje zdeklasowana, podobnie jak Diuna i inne książki uważane za symbol opasłego tomu. To zdecydowanie najgrubsza powieść wydana w jednym tomie, jaką miałem okazję czytać. Sama liczba stron (1166) nie oddaje wszystkiego. Trzeba do tego dodać brak ilustracji, niewielką czcionkę i zbity druk. Naprawdę jest co czytać. A czy warto?
Powieść dzieje się w przyszłości, która stała się przeszłością. To wielka pułapka datowania w fantastyce, która wyjątkowo powieści Kinga nie zaszkodziła. Bastion wydano w 1978, jego akcja rozgrywa się w 1990, a teraz mamy 2017. Nie wpływa to jednak w żaden sposób na utratę walorów powieści, a wręcz przeciwnie – dostarcza impulsów do ciekawych refleksji niekoniecznie przez autora zamierzonych, a pewnie nawet nie przewidzianych.
Początek fabuły sugeruje, że będziemy mieć do czynienia z klasycznym technothrillerem. Z tajnego wojskowego laboratorium w USA wydostaje się zabójczy wirus, który przynosi zagładę niemal całej ludzkości i przy okazji kilku innym gatunkom. Większa część powieści jest poświęcona losom wybranych, którzy przeżyli i opisom śmierci tych, którym była ona przeznaczona. Te drugie stanowią znaczącą część całości, nie wnosząc pozornie niczego specjalnie nowego, jakby miały tylko za zadanie zwiększyć objętość książki, ale budują nastrój, ten klimat śmierci powszechnej, która jest sumą śmierci indywidualnych, a nie liczbą w statystyce. Liczne naturalistyczne opisy choroby, zgonów i rozkładających się trupów sprawiają, że początkowa zapowiedź mojego ulubionego gatunku, czyli technothrillera, rozwiewa się, a powieść coraz mocniej ciąży ku horrorowi. Dodajmy, że horrorowi dla ubogich (duchem), gdyż prawdziwy horror to tylko to, co się dzieje w głowie, a nie to, co można zobaczyć okiem. Przynależność do tego kanonu staje się zupełna, gdy pojawiają się siły nadprzyrodzone, na szczęście nie w postaci potworów, a tylko elementów z panteonu biblijnego, będących emanacją odwiecznej walki dobra i zła.
No i doszliśmy do pierwszego poważnego zarzutu. Świetnie poprowadzona warstwa katastroficzna, która mogła stać się polem do poważnych i ważnych rozważań o naturze ludzkiej, została spłycona do powielenia infantylnych tez na temat dobra i zła w wersji religijnej; Boga i Szatana. Z drugiej strony, na plus jednak należy zaliczyć choćby zauważenie przez autora problemu drugiej fali, która musi nastąpić po takim kataklizmie, a który większości autorów umyka. Chodzi o falę zgonów nie spowodowanych przez czynnik pierwotny, a przez konsekwencje załamania cywilizacji, jak choćby brak podstawowej opieki medycznej i wiedzy z tego zakresu wśród tych, którzy przetrwali.
Powieść Kinga jest wciągająca, klimatyczna i nawet czytelnikowi zauważającemu niedoskonałości pozwala bez reszty zapomnieć o rzeczywistości, by przenieść się w postapokaliptyczną fikcję. Objętość powieści umożliwiająca zawarcie w niej bogactwa szczegółów pozwala przy okazji zastanowić się nad różnicami między latami 70 w USA i ich projekcją na przyszłość wyobrażoną, a naszą rzeczywistością, która jest dla powieści jeszcze dalszą przyszłością. Dzisiaj tym, którzy by przeżyli podobny eksperyment, jak zaraza z Bastionu, byłoby jeszcze trudniej.
Wspomniałem o niedoskonałościach. Dotyczą również poślizgów stylistycznych (być może wina tłumaczenia), logicznych, powielania stereotypów. Niektóre, nawet te z pozoru drobne, potrafią być naprawdę denerwujące, jak choćby mieszanie skal Fahrenheita i Celsjusza. Z drugiej strony, jest też kilka pozytywnie zaskakujących perełek, co częściowo się równoważy.
Szkoda, że King najwyraźniej nie miał pomysłu na inny motor fabuły, niż infantylne starcie dobra i zła, że nie potrafił stworzyć prawdziwej, z krwi i kości, a nie ektoplazmy, powieści katastroficznej lub technothrillera. Czegoś, co przyniosłoby głębsze refleksje zamiast powielania fałszywych prawd sprzed wieków i pozwoliło się bawić bez odwoływania do Boga i Szatana. Swoją drogą ciekawe, czy autorowi podczas pisania choćby przeszło przez myśl, że gdyby dziś to pisał, pewnie nie obyłoby się bez terroryzmu, islamu i Allacha. Jak ten czas płynie...
Po zakończeniu lektury daleki jestem od uznania jej za arcydzieło. Choć Bastion się broni wieloma zaletami i w ogólnym rachunku należy go uznać za poprawnie napisany, to daleko w nim Kingowi do wyżyn natchnienia, na jakie się wspiął w pierwszej połowie Ręki Mistrza. Czy warto go czytać? Cóż... Czasu trzeba nań poświęcić sporo i choć jest to wciągająca lektura, momentami naprawdę prześwietna, to jest przecież tyle książek, którym niczego zarzucić nie można, które są zarazem porywające i bez wad; doskonałe...
Nie wiem, czy gdybym bez czytania wiedział, jaki jest Bastion, to bym po niego sięgnął. Może był objawieniem na przełomie lat 70-tych i 80-tych, ale dziś, mimo niewątpliwych zalet, zalatuje sztampą, produkcją obliczoną na sukces, w wielu aspektach płytkością i swoistą prymitywnością. Sprawia też ta powieść Kinga wrażenie pewnej jednorazowości – nie wyobrażam sobie, bym mógł, mając jakikolwiek rozsądny wybór, sięgnąć poń ponownie. Z drugiej strony, na pewno będę tesknił za czymś, co by miało tę atmosferę, jaką ma Bastion w pierwszej części, dopóki nie przybiorą na sile czynniki nadprzyrodzone. Na pewno nie jest to arcydzieło i sami musicie zdecydować, czy zdobyć ten bastion, czy go sobie podarować. Ja go polecić jednak nie mogę, choć wcale nie twierdzę, iżbym jego poznanie uznał za czas stracony. Moja ocena cały czas balansuje gdzieś na pograniczu
Wasz Andrew
Doskonale cię rozumiem w tym rozdwojeniu - z jednej strony King ma świetną rękę do opisów osób, sytuacji, tła obyczajowego, a jego horrorowe elementy kładą powieści na łopatki. Przynajmniej dla mnie.
OdpowiedzUsuńPrzykładem jest jedna z nowszych jego książek "Przebudzenie" - do momentu kiedy nie wprowadził infantylnych wizji zaświatów, fabuła była świetna, a końcówka niestety absurdalna. Mam wrażenie, że King nie jest w stanie oderwać sie od starotestamentowej wizji dobra i zła, która w Ameryce często traktowana jest dosłownie.
Najbardziej lubię jak nie ma żadnych nadprzyrodzonych elementów i nadal jest strasznie - np. w Misery.
O - dzięki za typ. Może po mizernego Kinga sięgnę :)
UsuńByła dobra ekranizacja tego Kinga pod tym samym tytułem z Kathy Bates. Polecam obie wersje.
OdpowiedzUsuńTak - film pamiętam :)
UsuńKiedy wchodziłam w dorosłość, miałam okres fascynacji twórczością Kinga, ale chyba w pewnym momencie przedawkowałam. Zresztą po "Lśnieniu" żadna z książek tego pisarza nie była w stanie mnie tak wciągnąć.
OdpowiedzUsuńA ja w ogóle żałuję, że pisarz z takim piórem uparł się na horrory...
UsuńNo, właśnie. Taki talent się marnuje w gatunku, który jest delikatnie mówiąc mało wyrafinowany.
UsuńByć może King wypada lepiej w kryminałach?
Faktycznie, może trzeba będzie kiedyś spróbować...
UsuńMoje doświadczenia z Kingiem są albo negatywne, albo nijakie. Nie czytałem co prawda tych powieści uważanych za najlepsze, ale dotychczasowe me przygody nie zachęcają mnie, by dalej próbować.
OdpowiedzUsuńMoże spróbować coś spoza grozy? Na przykład wspomnianego wyżej Ostatniego bastionu Barta Dawesa? Ale na siłę nie namawiam - jest tyle świetnych piór, że jest w czym wybierać...
Usuń"Bastion" czytałem bardzo dawno temu i właściwie nic z niego nie pamiętam. Jedynie mglisty zarys fabuły oraz przewijające się bębny pochodzące z utworów ZZ Top. Oraz fakt, że książkę, pomimo ogromnej objętości, czytało się bardzo szybko i przyjemnie.
OdpowiedzUsuń