Co na kolację?
James Schuyler
Tytuł oryginału: What's for Dinner?
Tłumaczenie: Marcin Szuster
Wydawnictwo: W.A.B.
Seria: Nowy Kanon
Liczba stron: 256
American dream to narodowy etos Stanów Zjednoczonych, wyrażający
ideały, na których zbudowano amerykańskie państwo, tj. demokrację, wolność i
równość. Amerykański sen to także
wizja spełnienia, zawodowego oraz osobistego według powszechnie przyjętych norm
społecznych. American dream lat
50-tych czy 60-tych kojarzy się na ogół z kobietami z ich charakterystycznymi
fryzurami oraz ubiorem, pełniącymi rolę gospodyń oraz mężczyznami,
zarabiającymi na utrzymanie rodziny ciężką, acz uczciwą pracą. Nieodzownym elementem
mitu jest także domek na przedmieściach, przepełniony masą nowoczesnych
sprzętów i urządzeń, ułatwiających codzienną egzystencję kury domowej, która
musiała być strażniczką domowego ogniska. American
dream to motyw chętnie poruszany w literaturze – w swoich powieściach
obyczajowych wykorzystywał go Philip K. Dick, nie brakuje go również u Philipa
Rotha. Kolejnym, poznanym przeze mnie autorem amerykańskim, podejmującym się
demitologizacji amerykańskiego snu
późnych lat 70-tych jest James Schuyler.
Żyjący
w latach 1923 – 1991, Schuyler to jeden z czołowych przedstawicieli
amerykańskiej poezji końca XX wieku. Artysta to laureat Nagrody Pulitzera z
roku 1980 oraz kluczowa, obok Johna Ashberya, Franka O’Hary, Kennetha Kocha i
Barbary Guest, postać szkoły nowojorskiej
(nieformalnej amerykańskiej grupy poetyckiej). Artysta przez niemal całe
dorosłe życie zmagał się z finansowymi kłopotami oraz problemami psychicznymi –
Schuyler był częstym pacjentem szpitali psychiatrycznym czy to w wyniku zapaści
psychicznych bądź alkoholowych. Co ciekawe, Schuyler, chociaż uznawany jest za
znakomitego liryka, ma w swoim dorobku także pozycje pisane prozą. Polski
czytelnik ma możliwość zapoznania się w ojczystym języku z powieścią
zatytułowaną Co na kolację?
Co na kolację? to dzieło, którego akcja osadzona jest na dwóch
płaszczyznach. Jedną z nich są salony i zacisza domostw, położonych na
amerykańskich przedmieściach – za sprawą Schuylera czytelnik jest świadkiem
prowadzonych w nich rozmów. Są to konwersacje banalne i sztampowe, których
temat urywa się nagle i niespodziewanie – gadki i ploteczki są chaotyczne i
miałkie, wśród poruszanych zagadnień dominuje proza życia oraz ewidentny brak
zainteresowania tym, co ma do powiedzenia rozmówca. Skutkuje to głośną wymianą
myśli prowadzoną na kilku równoległych torach – narzekania na własny stan
zdrowia mieszają się z odległymi wspomnieniami, a drobne uszczypliwości i
złośliwości stają w jednym szeregu z płytkimi anegdotkami. Sąsiedzkie
odwiedziny, brydż, szklaneczka czegoś mocniejszego, wymiana zasłyszanymi
wieściami, troska o sprawy przyziemne takie jak rodowa zastawa czy ruch w
prowadzonym interesie – oto jak mija czas amerykańskim rodzinom.
Tyle,
że James Schuyler stara się udowodnić, że stereotypowy i błyszczący wszystkimi
kolorami blichtru obraz, który sam początkowo odmalowuje to jedynie plastikowa
zasłona, swoista kurtyna, za jaką skrywają się ciche dramaty, błahe oraz
wielkie intrygi, niespodziewane zdrady oraz drobne aberracje. Mary Charlotte
Taylor, nazywana przez przyjaciół Lottie to na pozór typowa amerykańska pani
domu – żywi ona szczerą pasję do sprzątania, uwagę jej pochłania zapracowany
mąż Norris, a nieodzownym rytuałem codzienności są regularne spotkania ze
znajomymi sąsiadami, państwem Delehanteyami (pan Bryan, pani Maureen, bliźniacy
Patrick i Micheal, stara pani Delehantey znana jako Biddy oraz kotka Drapcia).
Sytuacja ulega diametralnej zmianie, kiedy Lottie, dotychczas hołdująca
zasadzie, że jeden łyczek jeszcze nikomu
nie zaszkodził, zgadza się na terapię odwykową – kobieta trafia do
zamkniętego ośrodka, w którym przechodzi eksperymentalną kurację, mającą
odwieść ją od spożywania alkoholu.
Dzięki
zamknięciu Lottie w psychiatryku, do utworu zostaje wprowadzona dodatkowa
scena, na której rozgrywają się wydarzenia – obok living roomów pojawiają się otwarta sala, w której pacjenci mogą
przyjmować gości oraz pomieszczenie, gdzie prowadzone są grupowe sesje
terapeutyczne. To właśnie zajęcia w szerszym gronie, których dyskretnym
moderatorem jest lekarz, stanowią najmocniejszy punkt powieści. Spotkania, w
trakcie których chorzy oraz ich krewni dzielą się na publicznym forum swoimi
przykrymi doświadczeniami nierzadko przeradzają się w swoiste zapasy w błocie –
żółć leje się tutaj strumieniami, pełno jest osobistych przytyków oraz
wzajemnego obrzucania się mięsem, nie brakuje niewybrednych docinków
upstrzonych słabo zawoalowaną drwiną. Cięty język, trafne riposty oraz nieco
siermiężny komizm sytuacyjny sprawiają, że Co
na kolację? czyta się z melancholijnym uśmiechem na ustach.
Sama
konstrukcja utworu, który wyróżnia się mocno rozbudowanymi partiami
dialogowymi, przywodzi na myśl operę mydlaną albo tasiemcowy serial obyczajowy.
Schuyler do budowy swojej literackiej kompozycji użył klocków stricte popkulturowych – autor wyczerpał
niemal wszystkie dostępne schematy, które są nieodzowną składową tanich i
szmirowatych melodramatów. W związku z tym na kartach utworu przewija się
słomiany wdowiec, rozpalona i niezaspokojona wdówka, sympatyczna staruszka,
która wszędzie rozpuszcza niewidzialne wici swoich wpływów i władzy,
dorastający chłopcy przechodzący pierwsze eksperymenty z używkami, samotne
gospodynie spędzające wolny czas na zakupach czy wieczornych wizytach w kinie
wraz z małżonkiem. Fabuła utworu jest do bólu oklepana i trywialna, a
postępowanie poszczególnych bohaterów łatwe do przewidzenia.
Istotnym
elementem powieści jest także język, jakim posługują się protagoniści. Proste i
niewyszukane słownictwo, gładkie zdania, ton przywodzący na myśl sztuczność i
nienaturalność – okazuje się, że komunikacja międzyludzka jest zbędna, gdyż
każda z osób wyraża się mniej więcej w podobny sposób, mając do przekazania rzeczy
oczywiste i mało interesujące. Ze schematu są w stanie wyłamać się jedynie
pojedynczy osobnicy, którzy jednak wraz upływem czasu ulegają upupieniu, przywdziewając stosowną maskę
i dostosowując się do ogółu, wpadając w pułapkę formy. Powieściowe postacie
kojarzą się z przyciętymi na jedną modłę marionetkami, z których każda wygłasza
oczekiwane kwestie. Ta teatralność ciekawe kontrastuje z poważniejszymi
zagadnieniami, które od czasu do czasu wychylają się gdzieś spoza zwałów
drewnianego absurdu i pretensjonalnej konwencji – zgroza w obliczu
przewidywalności i powtarzalności własnej egzystencji, dramat ludzi, którzy
życiową pustkę zalewają alkoholem, smutny los przeciętnych person, których
chandra oblepia niczym błoto to zagadnienia przewijające się w książce, ale
występujące niejako w tle, gdzieś na drugim planie, pośród potoków
bezsensownych słów i miałkich dialogów. Wytrychem, który pozwala dostrzec to
drugie dno w powieści, pełniącym jednocześnie funkcję zapalnika, burzącego
ustalony ład książki, są zaskakujące wulgaryzmy, podwórkowy slang oraz
prostackie określenia, sporadycznie wtrącane na kartach dzieła (Wokół unosiła się wyraźna aura waginy
zębatej [1];
Mag Carpenter to była mała trzpiotka, ale
cipę miała wielgachną jak ogrodowy kapelusz [2])
– to rodzaj oka, puszczanego do czytelnika, dzięki czemu można zorientować się,
że cała konstrukcja utworu to swoista farsa i drwina, zabawna próba
udowodnienia, że czasami ludzie z
zewnątrz, którzy tu przychodzą, wydają się bardziej szurnięci od tych w środku [3],
pozostających w zamknięciu w ośrodku terapeutycznym.
Reasumując,
Co na kolację? dzieło, które
rozpatrywane w kategoriach eksperymentu czy też prowokacji, całkiem dobrze
spełnia swoją rolę. Obserwacja beznadziejnych zmagań z formą bezbarwnych
postaci o komiksowym rysie okazała się całkiem udanym literackim
doświadczeniem.
[1] James Schuyler, Co
na kolację?, przeł. Marcin Szuster, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2012, s.
233;
[2] Tamże, s. 229;
[3] Tamże, s. 62.
Nigdy wcześniej nie słyszałem o tym autorze, jednak sądząc po Twoim opisie, jego twórczość zapowiada się interesująco. Jedno tylko mnie zaniepokoiło: "fabuła utworu jest do bólu oklepana i trywialna, a postępowanie poszczególnych bohaterów łatwe do przewidzenia". Jest tak tylko z pozoru, taka fasada i celowy zabieg, mające wywołać w czytelniku konkretny, czy rzeczywiście kolejne wydarzenia niczym nie zaskakują i jest to błąd w sztuce autora? Bo jeśli to drugie, to byłby to chyba zmarnowany potencjał ciekawego punktu wyjścia.
OdpowiedzUsuńDla mnie również ten artysta był postacią anonimową. Natomiast "Co na kolację" to przebiegła książka - autor użył bardzo pospolitych elementów do zbudowania powieściowej układanki, a powstała fasada sztuczności i kiczu, przynajmniej w moim odczuciu, posiada konkretny cel, jakim jest ukazanie bezsensu ludzkiego żywota, które przesiąknięte jest podobnymi, z szerszego punktu widzenia, wtórnymi i mało znaczącymi wydarzeniami.
UsuńNa pewno się na to nie skuszę w tym sensie, że szukać nie będę. Klocki, o których piszesz, że z nich powieść zbudowano, to samo życie, pytanie tylko, jak się je w literaturze składa. Powieść opublikowano po raz pierwszy w 1978, a więc ponad 20 lat po drugiej książce Kinseya, że o pierwszej nie wspomnę, która wymierzyła prawdziwego kopa w zmurszałość obyczajową Stanów, a Schuyler pisze tak, jakby nic się jeszcze nie wydarzyło, przynajmniej takie odniosłem wrażenie. A może autor umieścił czas powieściowy przed 1948 (pierwsza książka Kinseya)? Oczywiście, gdyby Co na kolację? wpadło mi w łapki, szczególnie w okresie nudy, to pewnie bym nie odrzucił, ale szukać nie będę.
OdpowiedzUsuńZgadza się, owe puzzle to samo życie, ale trzeba przyznać, że niektórzy pisarze przejawiają tendencje, by to życie koloryzować albo udziwniać. Schuyler poszedł w stronę czarnej komedii i gorzkiej ironii o przygnębiającym wydźwięku.
UsuńJeśli chodzi o czas akcji to nie wychwyciłem wskazówek, które sygnalizowałyby dokładny rok, ale można przypuszczać, że wydarzenia rozgrywają się przed publikacją "Zachowania seksualnego mężczyzny".
Czytałam tę książkę kilka lat temu i dobrze ją wspominam. Proste środki przekazu, nieskomplikowana fabuła, a efekt finalny... może nie druzgocący, ale z pewnością dający do myślenia. I te dialogi! Dobitnie pokazują, że na co dzień wcale ze sobą nie rozmawiamy, ale mówimy, nie zwracając uwagi na rozmówcę. Niebanalna tragikomedia o codzienności w swojskich dekoracjach. Celowo piszę: "swojskich", bo zachowania i emocje, które Schuyler przedstawia za pomocą monologujących bohaterów, dotyczą moim zdaniem nie tylko amerykańskiego podwórka lat 50-tych, ale zdają się być, niestety, uniwersalne...
OdpowiedzUsuńTak, problem komunikacji międzyludzkiej nie jest niczym nowym, ale sposób w jaki zaprezentował go Schuyler jest bardzo charakterystyczny - gorzka drwina, smutny śmiech. Bardzo spodobało mi się także tło akcji, tj. szpital dla umysłowo chorych :)
UsuńPamiętam, że miałam mieszane uczucia po lekturze tej książki. Jako eksperyment literacki niezła, ale poza większej głębi tu nie ma.;(
OdpowiedzUsuńHa, pozostaje się tylko zastanawiać czy ten brak głębi nie jest przypadkiem bezpośrednim odniesieniem do ludzkiej egzystencji :)
UsuńMoże i tak być.;(
UsuńKurcze, ale ja uwielbiam takie książki! Uwielbiam ten moment, gdy kończąc czytać ostatnie zdanie danej powieści, nie wiem, czy ta książka rzeczywiście była tak głupia, czy to ja jestem na tyle niedorozwinięta, że nie zrozumiałam gry, którą prowadził ze mną autor.
OdpowiedzUsuńJa też lubię lektury, które wprawiają czytelnika w konfuzję, wzbudzają u niego umysłowy zamęt. Wydaje mi się jednak, że słowo "głupota" nie jest tu adekwatne - autor zawsze ma tę przewagę nad czytelnikiem, że nie musi ujawniać wszystkich informacji, może go wodzić za nos, podsuwać fałszywe tropy, etc. Dlatego ja bardziej traktuję to w kategoriach zabawy, gry, wyzwania, ale nie próby poniżenia osoby sięgającej po daną powieść) :)
UsuńWedług mnie to dowód na to, że książka była kiepsko napisana ;)
OdpowiedzUsuńTo tylko jedna z możliwych interpretacji ;)
UsuńPodoba mi się tytuł:) Mam wrażenie, że bardzo dobrze oddaje to o czym jest książka
OdpowiedzUsuńTa, czytelnik nie cieszy się w tej powieści zbytnim poważaniem :)
Usuń