George R. R. Martin
Starcie królów
tłumaczenie: Michał Jakuszewskitytuł oryginału: A Clash of Kings
seria/cykl wydawniczy: Pieśń lodu i ognia (ang. A Song of Ice and Fire) tom 2
wydawnictwo: Zysk i S-ka 2012
Zacznijmy od rzeczy najważniejszej. Jeśli nie poznaliście pierwszej części Pieśni lodu i ognia, czyli Gry o tron, od razu porzućcie myśl o rozpoczęciu przygody z prozą Martina od Starcia królów. Czemu?
Są dwa rodzaje cykli powieściowych, niezależnie od tego, jak ze względów marketingowych nazwie je wydawca. Objętość też nie ma tu nic do rzeczy. Pierwszy to prawdziwe serie powieściowe, w których poszczególne książki połączone sa mniej lub bardziej luźno, gdzie każda część stanowi zamkniętą całość. Pewne wątki kończą się definitywnie wraz z każdą kolejną powieścią cyklu, wręcz umierają, często razem z bohaterami, których dotyczą, inne odżywają w następnych książkach, choć z reguły w innej formie. Ponieważ jednak każda część cyklu jest całością sama dla siebie, powieścią właśnie, więc można je czytać na wyrywki bez wielkiej szkody dla percepcji. Pięknym przykładem jest tutaj nasza Trylogia. Drugi gatunek to powieści rozbudowane do takich rozmiarów, iż często każdy tom nazywa się kolejną powieścią z cyklu. Tych absolutnie nie należy czytać inaczej, jak „po kolei”. Każdy tom, nawet jeśli jest nazywany powieścią, jest w istocie tomem właśnie gdyż, w przeciwieństwie do pierwszego wariantu, jego struktura nie jest aż tak jednoznacznie zamknięta, wyodrębniona z całości cyklu. Do tego drugiego typu należy właśnie Pieśń lodu i ognia.
O co rzecz w Pieśni lodu i ognia idzie nie będę powtarzał, żeby nie nudzić stałych czytelników. Odsyłam do zapisu moich wrażeń z Gry o tron. Dość powiedzieć, że po śmierci króla, jeśli nie ma mechanizmów, które by zapewniły ciągłość, jednoznaczność i nieuchronność sukcesji, zawsze wszyscy chcą zostać koronowanymi głowami. Rzecz normalna, że zaczyna się walka o tron, a nawet wojna. Wojna trwająca tym dłużej, im bardziej wyrównane są siły, im bardziej sprzeczne interesy i im dłużej wszystkie strony mają złudzenie, iż mogą zwyciężyć. A Westeros, największy kontynent świata powieści, podzielony na Siedem Królestw, jest właśnie w takiej sytuacji. Starcie królów to ciąg dalszy zmagań o władzę nad Westeros. Następuje eskalacja przemocy, choć i o dyplomacji nikt nie zapomina. Nie tylko rycerze i bitwy, ale również szpiedzy, skrytobójcy i, jak przystało na bądź co bądź fantasy, czary i inne tajemne moce. Poza horyzontem, zdarzeń i tym dosłownym, gromadzą się jeszcze inne siły, ale o tym cicho sza. Więcej nie zdradzę i o szczegółach fabuły ani słowa. To byłaby zbrodnia przeciwko przyszłemu czytelnikowi.
Starcie królów, podobnie jak i tom pierwszy Pieśni lodu i ognia, jest prawdziwie wielowątkowe. Choć to wyświechtany slogan reklamowy, trzeba od razu zaznaczyć, że tym razem to określenie pasuje idealnie. To też jest jednym z powodów, dla których czytanie na wyrywki mija się z sensem. Nie dość, że wątków, splatających się ze sobą niczym węże, jest bez liku, to jeszcze ich pozycja w strukturze fabuły zmienia się w najmniej spodziewany sposób i w najbardziej zaskakujących momentach. To nie emocjonalna pustynia klasycznych powieści, od szmir poczynając, a na noblistach kończąc, gdzie główny bohater musi trwać do końca niczym skała, którą najwyżej na ostatnich stronach coś wysadzi w powietrze. Tu jedne historie nagle z pierwszoplanowych stają się pobocznymi, albo odwrotnie. Postacie, które zdawały się nieśmiertelne niczym Paul Atryda, nagle marnie kończą, a ledwo broniący własnego marnego życia nagle zaczynają decydować o losach innych. Gdy polubimy którąś postać, wciąż o nią drżymy, gdyż nigdy nie mamy pewności, czy za chwilę autor, niczym prawdziwy Bóg, jej nie uśmierci. A postacie są nakreślone w ten sposób, że nie da się być wobec nich obojętnym. Jednych się nienawidzi, inne z miejsce wzbudzają sympatię, jeszcze inne obrzydzenie lub pogardę. Jest tylko jedno ale.
To nie patriotyczna propaganda, gdzie jedni są źli, a drudzy dobrzy. To nie bajka dla dzieci, gdzie rycerze są bez skazy, damy piękne, a zły jest głupi, brzydki i zawsze na koniec przegrywa. Jak można wyczytać w sentencjach wszystkich chyba narodów z wyjątkiem naszego, w polityce nie ma przyjaciół ani wrogów, są tylko interesy. Ani w fizyce, ani w naukach społecznych czerń absolutna nie istnieje. To barwa dla idiotów. Podobnie jak biel. Są tylko nieskończone ilości różnych odcieni szarości. Niektórzy nigdy tego nie przełkną. Organicznie potrzebują czarno-białej rzeczywistości, która jest atrakcyjna ze względu na zwalniającą od myślenia prostotę. Nie przeszkadza im nawet, że to bzdura. Pieśni lodu i ognia na pewno nie są lekturą dla nich. Będą narzekać, że nie ma w nich moralności, nie ma nieskalanych świętości, więc lepiej niech się nawet za to nie zabierają. Dla mnie natomiast to zerwanie z moralną infantylnością, będącą większą lub mniejszą bolączką nawet największych dzieł fantastyki w stylu Diuny czy Władcy pierścieni, jest ukłonem w stronę rzeczywistości i najnowszych osiągnięć nauk społecznych, a przez to i wielkim atutem.
W wojnie nie ma niczego pięknego, może za wyjątkiem niektórych momentów przed bitwą i parady po zwycięstwie. To również widać na każdej stronie powieści. I również ten aspekt nie każdemu będzie się podobać. Nie jest prawdą, jak piszą niektórzy, że nie ma tam postaci, które walczą w imię prawdziwego dobra, a nie dla takiego czy innego własnego interesu. Sęk w tym, że w Starciu królów ci, którzy bez żadnych innych motywów walczą za ojczyznę, króla, honor lub inne wartości, to albo idioci, zwykłe popychadła, albo po prostu źli ludzie. A nas przecież uczono, że jak ktoś walczy w słusznej sprawie, to dobry, mądry i na pewno zwycięży, przynajmniej moralnie, zaś jak ktoś walczy w złej (czyli przeciwko nam) to zły i głupi. A tu mamy bellum omnium contra omnes**. Choć nie każdy w danej chwili walczy ze wszystkimi, to tak naprawdę jest gotów walczyć z każdym. Wystarczy, że zmienią się sojusze, cele i możliwości. I trudno o kogoś bez skazy.
Klasyczny zestaw lektur wpaja nam, iż naprawdę mądry nie może być człowiek naprawdę zły, ani taki, który prawdziwe zło czyni (to nie zawsze jest to samo). Tymczasem Martin przeciwstawia się temu i pytając o jego bohaterów musimy pytać: - Dla kogo zły? Dla kogo dobry? Widzimy świat zmyślony, ale bardziej prawdziwy niż ten przedstawiany nam nie tylko w umoralniających przypowieściach dla pospólstwa, ale często nawet i w wielkiej literaturze. Tak skomplikowany, iż nie da się dotrzymać wszystkich przykazań, przestrzegać wszystkich praw. Czyniąc jednemu dobro, szkodzimy innemu. Dochowując wierności jednemu nakazowi moralnemu, łamiemy inny. I tutaj Martin idzie tak daleko jak mało kto – tworzy postacie, które mają własną moralność (The starry skies above me and the moral law inside me***) i trzymają się jej za wszelką cenę, również za cenę życia. Obok nich zaś umieszcza innych, którym wystarczy zestaw prawd przyswojonych bezmyślnie od nauczycieli, rodziców czy kapłanów. I jeszcze innych, którzy na pozór, a nawet w rzeczywistości, w ogóle moralności nie mają. A wszyscy niezależnie od prawdziwej swej moralności są postrzegani przez innych jako dobrzy lub źli na postawie ról społecznych, które grają i masek, które noszą, a nie na podstawie tego, jacy są w środku swych serc. Poezja psychologii i psychologii społecznej.
Jak mało która książka Starcie królów ukazuje starą prawdę, która jednak nie występuje zbyt często w baśniach ani fantastyce, iż nikt nie zadowoli wszystkich poddanych, co najwyżej późniejsza reklama, legenda lub propaganda, taki obraz minionych czasów przekaże.
Na szczęście autor konsekwentnie trzyma się schematu przyjętego od początku cyklu – każdy rozdział jest nazwany imieniem jednej z postaci i na ten czas, na czas trwania jednego rozdziału, narrator (w trzeciej osobie) związany jest z tytułową osobą; patrzy na świat jej oczami, zna jej myśli, dzieli jej uczucia. Ten zabieg pozwala łatwiej wniknąć w różnicę między tym, co ludzie myślą o sobie i tym, co myślą o nich inni, którzy też zresztą różnią się między sobą opiniami na ten sam temat.
Wielkim walorem jest też uwzględnienie, sporadycznie tylko spotykane w literaturze nawet najwyższych lotów, sposobu w jaki fizyczność człowieka determinuje jego funkcjonowanie w niezliczonej ilości aspektów. Kalectwo, starość lub młodość, uroda lub jej brak, płeć i seksapil. Każdy rys naszej fizyczności wpływa na nas i nasze decyzje przez to, jak my siebie widzimy, jak naprawdę funkcjonujemy, jak odbierają nas inni, a przez to jak na nas reagują i jaki wpływ na nas wywierają w związku z wyobrażeniami o nas. To się nazywa prawdziwa realna konstrukcja postaci, które w dodatku zmieniają się i fizycznie, i psychicznie, nie tylko pod wpływem wydarzeń i innych ludzi, ale nawet pod wpływem samego czasu.
Trzeba specjalnego talentu, by stworzyć w jednej powieści jednocześnie głupków tak głupich jak w świecie wykreowanym przez Martina, lalki tak puste, sługi tak oddane i obok inne tak zdradzieckie, mądrych nie będących mądrymi we wszystkim, cynicznych i ideowców, wierzących i realistów, tyle wariacji ludzkiej umysłowości, a każda cecha niezależna od moralności, ale powiązana z innymi i fizycznością. Normalna rzecz w społeczeństwie, ale perełka w literaturze. A w dodatku tych kreacji całe tłumy.
Niektórzy mówią, wręcz zarzucają, że sporo miejsca w powieści zajmuje erotyzm. Fakt - sporo w stosunku do wykastrowanych z seksualizmu powieści w stylu choćby wspomnianych już klasyków, takich jak Herbert i Tolkien. Ale w stosunku do rzeczywistości? Biorąc pod uwagę średniowieczny klimat powieści, a więc realia, gdy ludzie żyli krótko, a mimo to potrafili mieć kilkunastu potomków, to chyba nawet niewiarygodnie mało. Wtedy jeszcze bociany dzieci nie nosiły, więc ówcześni musieli na to stosunkowo dużo czasu ze swego krótkiego na ogół życia poświęcać.
Choć książka nie oddaje w pełni natury ludzkiej taką, jaką ona jest, ani mechanizmów rządzących naszym światem, gdyż chyba nie da się takiego czegoś osiągnąć w żadnej powieści ani żadnej pojedynczej księdze w ogóle, to na pewno jest bliższa rzeczywistości niż wiele najbardziej znanych i dużo bardziej uznanych uznanych dzieł.
Pod względem warsztatowym, w moim odczuciu, na pewno nie jest to arcydzieło w tym znaczeniu, iż do wielkiej literatury raczej nigdy zaliczać się nie będzie, choć nie wiem, czy to wina autora, czy też tłumacza. Sceny taktyczne i batalistyczne nie tak obrazowe i jednoznaczne jak choćby we wspomnianej Diunie, widoki nie tak plastyczne… Zdania nie tak pięknie rozbudowane jak u naszego Sienkiewicza. Nawet zaciąłem się na dwóch czy trzech błędach stylistyczno-gramatycznych, które nie mogły powstać w wyniku błędów składu. Ale co to jest na książkę, która ma 1022 strony! Choć z drugiej strony nie jest to jakaś przepaść, która by dzieliła Starcie królów od prawdziwych arcydzieł. Autor potrafi na tyle doskonale wykreować słowami swój własny, niepowtarzalny świat, iż bez problemu czytelnik się doń przenosi i niechętnie go opuszcza. A poza tym, czy warsztat pisarski to tylko ładne zdania i piękne słownictwo? A cała ta reszta, o której pisałem, i te elementy, o których nie wspomniałem, a które każdy sam dla siebie odkryje?
Cóż można jeszcze Starciu królów zarzucić? Nie sięga poza świadomość własnych potrzeb bohaterów, co najwyżej dzieci czy rodu, a rozpaczliwie dziś brakuje powieści uświadamiających nam nasze miejsce na Ziemi i odpowiedzialność za nią. Ale jak to upchnąć w fantasy osadzonej w realiach przypominających średniowiecze? Jest to raczej niemożliwe.
W sferze tego, co w literaturze realne, co możliwe do oddania prozą, muszę uznać pierwsze dwie części Pieśni lodu i ognia za jedną z najlepszych kreacji literackich, jakie mi przyszło czytać. Być może nie arcydzieło z pretensjami do ambitnej, wielkiej sztuki, ale za to bardzo udane połączenie typowo rozrywkowego kanonu, jakim jednak jest fantastyka w tej odmianie, postrzeganego nawet jako gatunek dość z natury swej płytki, z głębokimi przemyśleniami na temat natury ludzkiej i mechanizmów władzy. Świetna rzecz dla pożądających dobrej rozrywki w postaci dynamicznych, prawdziwie epickich opowieści rycerskich z dużą dozą realizmu (ból, kalectwo, śmierć), jak i miłośników przygód w klimatach średniowieczno-baśniowych, a zarazem dla poszukujących celnie i śmiało ukazanego bogactwa motywów, które kierują jednostkami i społeczeństwami. Za wyjątkiem najmłodszych oczywiście, bo tym Pieśni lodu i ognia do ręki dawać nie wolno. Nie ze względu na seks, ale na naturalistyczną przemoc i relatywizm wszelkich prawd, do którego trzeba jednak dorosnąć.
Wypada też wspomnieć o nośniku. Wydanie w twardej okładce wyjątkowo się udało. Może niezbyt oryginalna, ale za to bezpośrednio związana z tematem szata graficzna nie razi i nie znudzi się, gdy będziemy do lektury wracać, a na pewno wielu z Was nieraz do niej powróci. Choć książka niemożliwie gruba, dzięki odpowiednim wymiarom i wspomnianej twardej okładce dobrze leży w dłoni. Przynajmniej w mojej; mogłem czytać używając tylko jednej ręki w mojej ulubionej pozycji, czyli horyzontalnej. Solidny grzbiet, szyty, daje nadzieję, iż pomimo tak znacznej ilości kartek nie będą one wypadały i jeszcze niejeden raz będę się mógł udać do Westeros.
Dotąd nie wspomniałem o filmowej wersji Starcia królów, czyli Drugim Sezonie Gry o Tron. Odbiega ona od powieści wyraźnie bardziej, niż Sezon Pierwszy, ale trzyma poziom, więc odsyłam do tekstu na temat tego pierwszego. Nic więcej nie ma do dodania w tej kwestii. Trzeba jednak podkreślić, iż nie wytrzymuje porównania z wersją pisaną. Film nie oddaje choćby zapachu i smaku rzeczy, których widz nie zna. Książka ma większe możliwości, zwłaszcza dla czytelnika obdarzonego wyobraźnią, by ukazać wszystko, choćby różne rodzaje oddziaływań na zmysły rzeczy, których nigdy nie widzieliśmy, nie dotykaliśmy ani nie wąchaliśmy, samopoczucie zakutanego w różne rodzaje szat z epoki czy niuanse dobra i zła oraz rozterki moralne. Jeszcze raz zapraszam do lektury, a potem do obejrzenia serialu. Odwrotna opcja jest chyba zdecydowanie gorszym wyborem.
Po przeczytaniu powieści (obejrzeniu filmu) zapraszam do wypełnienia ankiety (na samym dole prawej kolumny bloga).
Wasz Andrew
* człowiek człowiekowi wilkiem
** (łac.) Wojna wszystkich przeciw wszystkimSą dwa rodzaje cykli powieściowych, niezależnie od tego, jak ze względów marketingowych nazwie je wydawca. Objętość też nie ma tu nic do rzeczy. Pierwszy to prawdziwe serie powieściowe, w których poszczególne książki połączone sa mniej lub bardziej luźno, gdzie każda część stanowi zamkniętą całość. Pewne wątki kończą się definitywnie wraz z każdą kolejną powieścią cyklu, wręcz umierają, często razem z bohaterami, których dotyczą, inne odżywają w następnych książkach, choć z reguły w innej formie. Ponieważ jednak każda część cyklu jest całością sama dla siebie, powieścią właśnie, więc można je czytać na wyrywki bez wielkiej szkody dla percepcji. Pięknym przykładem jest tutaj nasza Trylogia. Drugi gatunek to powieści rozbudowane do takich rozmiarów, iż często każdy tom nazywa się kolejną powieścią z cyklu. Tych absolutnie nie należy czytać inaczej, jak „po kolei”. Każdy tom, nawet jeśli jest nazywany powieścią, jest w istocie tomem właśnie gdyż, w przeciwieństwie do pierwszego wariantu, jego struktura nie jest aż tak jednoznacznie zamknięta, wyodrębniona z całości cyklu. Do tego drugiego typu należy właśnie Pieśń lodu i ognia.
O co rzecz w Pieśni lodu i ognia idzie nie będę powtarzał, żeby nie nudzić stałych czytelników. Odsyłam do zapisu moich wrażeń z Gry o tron. Dość powiedzieć, że po śmierci króla, jeśli nie ma mechanizmów, które by zapewniły ciągłość, jednoznaczność i nieuchronność sukcesji, zawsze wszyscy chcą zostać koronowanymi głowami. Rzecz normalna, że zaczyna się walka o tron, a nawet wojna. Wojna trwająca tym dłużej, im bardziej wyrównane są siły, im bardziej sprzeczne interesy i im dłużej wszystkie strony mają złudzenie, iż mogą zwyciężyć. A Westeros, największy kontynent świata powieści, podzielony na Siedem Królestw, jest właśnie w takiej sytuacji. Starcie królów to ciąg dalszy zmagań o władzę nad Westeros. Następuje eskalacja przemocy, choć i o dyplomacji nikt nie zapomina. Nie tylko rycerze i bitwy, ale również szpiedzy, skrytobójcy i, jak przystało na bądź co bądź fantasy, czary i inne tajemne moce. Poza horyzontem, zdarzeń i tym dosłownym, gromadzą się jeszcze inne siły, ale o tym cicho sza. Więcej nie zdradzę i o szczegółach fabuły ani słowa. To byłaby zbrodnia przeciwko przyszłemu czytelnikowi.
Starcie królów, podobnie jak i tom pierwszy Pieśni lodu i ognia, jest prawdziwie wielowątkowe. Choć to wyświechtany slogan reklamowy, trzeba od razu zaznaczyć, że tym razem to określenie pasuje idealnie. To też jest jednym z powodów, dla których czytanie na wyrywki mija się z sensem. Nie dość, że wątków, splatających się ze sobą niczym węże, jest bez liku, to jeszcze ich pozycja w strukturze fabuły zmienia się w najmniej spodziewany sposób i w najbardziej zaskakujących momentach. To nie emocjonalna pustynia klasycznych powieści, od szmir poczynając, a na noblistach kończąc, gdzie główny bohater musi trwać do końca niczym skała, którą najwyżej na ostatnich stronach coś wysadzi w powietrze. Tu jedne historie nagle z pierwszoplanowych stają się pobocznymi, albo odwrotnie. Postacie, które zdawały się nieśmiertelne niczym Paul Atryda, nagle marnie kończą, a ledwo broniący własnego marnego życia nagle zaczynają decydować o losach innych. Gdy polubimy którąś postać, wciąż o nią drżymy, gdyż nigdy nie mamy pewności, czy za chwilę autor, niczym prawdziwy Bóg, jej nie uśmierci. A postacie są nakreślone w ten sposób, że nie da się być wobec nich obojętnym. Jednych się nienawidzi, inne z miejsce wzbudzają sympatię, jeszcze inne obrzydzenie lub pogardę. Jest tylko jedno ale.
To nie patriotyczna propaganda, gdzie jedni są źli, a drudzy dobrzy. To nie bajka dla dzieci, gdzie rycerze są bez skazy, damy piękne, a zły jest głupi, brzydki i zawsze na koniec przegrywa. Jak można wyczytać w sentencjach wszystkich chyba narodów z wyjątkiem naszego, w polityce nie ma przyjaciół ani wrogów, są tylko interesy. Ani w fizyce, ani w naukach społecznych czerń absolutna nie istnieje. To barwa dla idiotów. Podobnie jak biel. Są tylko nieskończone ilości różnych odcieni szarości. Niektórzy nigdy tego nie przełkną. Organicznie potrzebują czarno-białej rzeczywistości, która jest atrakcyjna ze względu na zwalniającą od myślenia prostotę. Nie przeszkadza im nawet, że to bzdura. Pieśni lodu i ognia na pewno nie są lekturą dla nich. Będą narzekać, że nie ma w nich moralności, nie ma nieskalanych świętości, więc lepiej niech się nawet za to nie zabierają. Dla mnie natomiast to zerwanie z moralną infantylnością, będącą większą lub mniejszą bolączką nawet największych dzieł fantastyki w stylu Diuny czy Władcy pierścieni, jest ukłonem w stronę rzeczywistości i najnowszych osiągnięć nauk społecznych, a przez to i wielkim atutem.
W wojnie nie ma niczego pięknego, może za wyjątkiem niektórych momentów przed bitwą i parady po zwycięstwie. To również widać na każdej stronie powieści. I również ten aspekt nie każdemu będzie się podobać. Nie jest prawdą, jak piszą niektórzy, że nie ma tam postaci, które walczą w imię prawdziwego dobra, a nie dla takiego czy innego własnego interesu. Sęk w tym, że w Starciu królów ci, którzy bez żadnych innych motywów walczą za ojczyznę, króla, honor lub inne wartości, to albo idioci, zwykłe popychadła, albo po prostu źli ludzie. A nas przecież uczono, że jak ktoś walczy w słusznej sprawie, to dobry, mądry i na pewno zwycięży, przynajmniej moralnie, zaś jak ktoś walczy w złej (czyli przeciwko nam) to zły i głupi. A tu mamy bellum omnium contra omnes**. Choć nie każdy w danej chwili walczy ze wszystkimi, to tak naprawdę jest gotów walczyć z każdym. Wystarczy, że zmienią się sojusze, cele i możliwości. I trudno o kogoś bez skazy.
Klasyczny zestaw lektur wpaja nam, iż naprawdę mądry nie może być człowiek naprawdę zły, ani taki, który prawdziwe zło czyni (to nie zawsze jest to samo). Tymczasem Martin przeciwstawia się temu i pytając o jego bohaterów musimy pytać: - Dla kogo zły? Dla kogo dobry? Widzimy świat zmyślony, ale bardziej prawdziwy niż ten przedstawiany nam nie tylko w umoralniających przypowieściach dla pospólstwa, ale często nawet i w wielkiej literaturze. Tak skomplikowany, iż nie da się dotrzymać wszystkich przykazań, przestrzegać wszystkich praw. Czyniąc jednemu dobro, szkodzimy innemu. Dochowując wierności jednemu nakazowi moralnemu, łamiemy inny. I tutaj Martin idzie tak daleko jak mało kto – tworzy postacie, które mają własną moralność (The starry skies above me and the moral law inside me***) i trzymają się jej za wszelką cenę, również za cenę życia. Obok nich zaś umieszcza innych, którym wystarczy zestaw prawd przyswojonych bezmyślnie od nauczycieli, rodziców czy kapłanów. I jeszcze innych, którzy na pozór, a nawet w rzeczywistości, w ogóle moralności nie mają. A wszyscy niezależnie od prawdziwej swej moralności są postrzegani przez innych jako dobrzy lub źli na postawie ról społecznych, które grają i masek, które noszą, a nie na podstawie tego, jacy są w środku swych serc. Poezja psychologii i psychologii społecznej.
Jak mało która książka Starcie królów ukazuje starą prawdę, która jednak nie występuje zbyt często w baśniach ani fantastyce, iż nikt nie zadowoli wszystkich poddanych, co najwyżej późniejsza reklama, legenda lub propaganda, taki obraz minionych czasów przekaże.
Na szczęście autor konsekwentnie trzyma się schematu przyjętego od początku cyklu – każdy rozdział jest nazwany imieniem jednej z postaci i na ten czas, na czas trwania jednego rozdziału, narrator (w trzeciej osobie) związany jest z tytułową osobą; patrzy na świat jej oczami, zna jej myśli, dzieli jej uczucia. Ten zabieg pozwala łatwiej wniknąć w różnicę między tym, co ludzie myślą o sobie i tym, co myślą o nich inni, którzy też zresztą różnią się między sobą opiniami na ten sam temat.
Wielkim walorem jest też uwzględnienie, sporadycznie tylko spotykane w literaturze nawet najwyższych lotów, sposobu w jaki fizyczność człowieka determinuje jego funkcjonowanie w niezliczonej ilości aspektów. Kalectwo, starość lub młodość, uroda lub jej brak, płeć i seksapil. Każdy rys naszej fizyczności wpływa na nas i nasze decyzje przez to, jak my siebie widzimy, jak naprawdę funkcjonujemy, jak odbierają nas inni, a przez to jak na nas reagują i jaki wpływ na nas wywierają w związku z wyobrażeniami o nas. To się nazywa prawdziwa realna konstrukcja postaci, które w dodatku zmieniają się i fizycznie, i psychicznie, nie tylko pod wpływem wydarzeń i innych ludzi, ale nawet pod wpływem samego czasu.
Trzeba specjalnego talentu, by stworzyć w jednej powieści jednocześnie głupków tak głupich jak w świecie wykreowanym przez Martina, lalki tak puste, sługi tak oddane i obok inne tak zdradzieckie, mądrych nie będących mądrymi we wszystkim, cynicznych i ideowców, wierzących i realistów, tyle wariacji ludzkiej umysłowości, a każda cecha niezależna od moralności, ale powiązana z innymi i fizycznością. Normalna rzecz w społeczeństwie, ale perełka w literaturze. A w dodatku tych kreacji całe tłumy.
Niektórzy mówią, wręcz zarzucają, że sporo miejsca w powieści zajmuje erotyzm. Fakt - sporo w stosunku do wykastrowanych z seksualizmu powieści w stylu choćby wspomnianych już klasyków, takich jak Herbert i Tolkien. Ale w stosunku do rzeczywistości? Biorąc pod uwagę średniowieczny klimat powieści, a więc realia, gdy ludzie żyli krótko, a mimo to potrafili mieć kilkunastu potomków, to chyba nawet niewiarygodnie mało. Wtedy jeszcze bociany dzieci nie nosiły, więc ówcześni musieli na to stosunkowo dużo czasu ze swego krótkiego na ogół życia poświęcać.
Choć książka nie oddaje w pełni natury ludzkiej taką, jaką ona jest, ani mechanizmów rządzących naszym światem, gdyż chyba nie da się takiego czegoś osiągnąć w żadnej powieści ani żadnej pojedynczej księdze w ogóle, to na pewno jest bliższa rzeczywistości niż wiele najbardziej znanych i dużo bardziej uznanych uznanych dzieł.
Pod względem warsztatowym, w moim odczuciu, na pewno nie jest to arcydzieło w tym znaczeniu, iż do wielkiej literatury raczej nigdy zaliczać się nie będzie, choć nie wiem, czy to wina autora, czy też tłumacza. Sceny taktyczne i batalistyczne nie tak obrazowe i jednoznaczne jak choćby we wspomnianej Diunie, widoki nie tak plastyczne… Zdania nie tak pięknie rozbudowane jak u naszego Sienkiewicza. Nawet zaciąłem się na dwóch czy trzech błędach stylistyczno-gramatycznych, które nie mogły powstać w wyniku błędów składu. Ale co to jest na książkę, która ma 1022 strony! Choć z drugiej strony nie jest to jakaś przepaść, która by dzieliła Starcie królów od prawdziwych arcydzieł. Autor potrafi na tyle doskonale wykreować słowami swój własny, niepowtarzalny świat, iż bez problemu czytelnik się doń przenosi i niechętnie go opuszcza. A poza tym, czy warsztat pisarski to tylko ładne zdania i piękne słownictwo? A cała ta reszta, o której pisałem, i te elementy, o których nie wspomniałem, a które każdy sam dla siebie odkryje?
Cóż można jeszcze Starciu królów zarzucić? Nie sięga poza świadomość własnych potrzeb bohaterów, co najwyżej dzieci czy rodu, a rozpaczliwie dziś brakuje powieści uświadamiających nam nasze miejsce na Ziemi i odpowiedzialność za nią. Ale jak to upchnąć w fantasy osadzonej w realiach przypominających średniowiecze? Jest to raczej niemożliwe.
W sferze tego, co w literaturze realne, co możliwe do oddania prozą, muszę uznać pierwsze dwie części Pieśni lodu i ognia za jedną z najlepszych kreacji literackich, jakie mi przyszło czytać. Być może nie arcydzieło z pretensjami do ambitnej, wielkiej sztuki, ale za to bardzo udane połączenie typowo rozrywkowego kanonu, jakim jednak jest fantastyka w tej odmianie, postrzeganego nawet jako gatunek dość z natury swej płytki, z głębokimi przemyśleniami na temat natury ludzkiej i mechanizmów władzy. Świetna rzecz dla pożądających dobrej rozrywki w postaci dynamicznych, prawdziwie epickich opowieści rycerskich z dużą dozą realizmu (ból, kalectwo, śmierć), jak i miłośników przygód w klimatach średniowieczno-baśniowych, a zarazem dla poszukujących celnie i śmiało ukazanego bogactwa motywów, które kierują jednostkami i społeczeństwami. Za wyjątkiem najmłodszych oczywiście, bo tym Pieśni lodu i ognia do ręki dawać nie wolno. Nie ze względu na seks, ale na naturalistyczną przemoc i relatywizm wszelkich prawd, do którego trzeba jednak dorosnąć.
Wypada też wspomnieć o nośniku. Wydanie w twardej okładce wyjątkowo się udało. Może niezbyt oryginalna, ale za to bezpośrednio związana z tematem szata graficzna nie razi i nie znudzi się, gdy będziemy do lektury wracać, a na pewno wielu z Was nieraz do niej powróci. Choć książka niemożliwie gruba, dzięki odpowiednim wymiarom i wspomnianej twardej okładce dobrze leży w dłoni. Przynajmniej w mojej; mogłem czytać używając tylko jednej ręki w mojej ulubionej pozycji, czyli horyzontalnej. Solidny grzbiet, szyty, daje nadzieję, iż pomimo tak znacznej ilości kartek nie będą one wypadały i jeszcze niejeden raz będę się mógł udać do Westeros.
Dotąd nie wspomniałem o filmowej wersji Starcia królów, czyli Drugim Sezonie Gry o Tron. Odbiega ona od powieści wyraźnie bardziej, niż Sezon Pierwszy, ale trzyma poziom, więc odsyłam do tekstu na temat tego pierwszego. Nic więcej nie ma do dodania w tej kwestii. Trzeba jednak podkreślić, iż nie wytrzymuje porównania z wersją pisaną. Film nie oddaje choćby zapachu i smaku rzeczy, których widz nie zna. Książka ma większe możliwości, zwłaszcza dla czytelnika obdarzonego wyobraźnią, by ukazać wszystko, choćby różne rodzaje oddziaływań na zmysły rzeczy, których nigdy nie widzieliśmy, nie dotykaliśmy ani nie wąchaliśmy, samopoczucie zakutanego w różne rodzaje szat z epoki czy niuanse dobra i zła oraz rozterki moralne. Jeszcze raz zapraszam do lektury, a potem do obejrzenia serialu. Odwrotna opcja jest chyba zdecydowanie gorszym wyborem.
Po przeczytaniu powieści (obejrzeniu filmu) zapraszam do wypełnienia ankiety (na samym dole prawej kolumny bloga).
Wasz Andrew
* człowiek człowiekowi wilkiem
*** (ang.) Niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie
saga Pieśń Lodu i Ognia* (ang. A Song of Ice and Fire)
1. A Game of Thrones (1996) - Gra o tron (1998)
2. A Clash of Kings (1999) - Starcie królów (2000)
3. A Storm of Swords (2000) - Nawałnica mieczy. Stal i śnieg (2002) + Nawałnica mieczy. Krew i złoto (2002)
4. A Feast for Crows (2005) - Uczta dla wron. Cienie śmierci (2006) + Uczta dla wron. Sieć spisków (2006)
5. A Dance with Dragons (2011) - Taniec ze smokami. Część I (2011) + Taniec ze smokami. Część II (2012)
6. The Winds of Winter
7. A Dream of Spring
3. A Storm of Swords (2000) - Nawałnica mieczy. Stal i śnieg (2002) + Nawałnica mieczy. Krew i złoto (2002)
4. A Feast for Crows (2005) - Uczta dla wron. Cienie śmierci (2006) + Uczta dla wron. Sieć spisków (2006)
5. A Dance with Dragons (2011) - Taniec ze smokami. Część I (2011) + Taniec ze smokami. Część II (2012)
6. The Winds of Winter
7. A Dream of Spring
Ha, a propos śmiertelności bohaterów, to pamiętam, że sąsiadka, która reklamowała mi ten cykl ostrzegała, że nie wolno przywiązywać się do żadnej z postaci, gdyż w każdej chwili może ona odejść z ziemskiego padołu :) To rzeczywiście dość ciekawy zabieg, rzadko stosowany przez autorów, którzy jednak w znakomitej większości przywiązują się do wykreowanego bohatera, pozwalając mu uchodzić cało (niekiedy wręcz cudem), nawet z najbardziej nieprawdopodobnej sytuacji.
OdpowiedzUsuńNo to masz szczęście - sąsiedzi, z którymi można o książkach porozmawiać to rzadkość :)
UsuńGlen Cook w swym cyklu o Czarnej Kompanii na pierwszej stronie dziesiątego tomu załatwił dwie postacie występujące od samego początku zdaniem, które sprowadzało się do "umarli ze starości".
OdpowiedzUsuńKiedyś czytałem sporo fantasy, w tym różne powieściowe cykle typu Pięcioksiąg Sapkowskiego, wspomnianą Czarną Kompanię Cooka czy Cykl Szererski Kresa (wszystkie polecam), ale obecnie nie jestem w stanie znaleźć nic co by mnie wciągnęło. A rzeczy typu "Pieśń lodu i ognia" szczerze powiedziawszy nawet nie sprawdzam, bo jak pomyślę, że miałbym przebijać się przez milion tomów, przy czym autor wciąż dopisuje kolejne, to tracę wszelki zapał. Za bardzo mi się to kojarzy z telenowelą. Może jak całość będzie gotowa, a ja będę pensjonariuszem domu starców, wtedy zanurzę się w lekturze.
Też kiedyś zaczytywałem się fantasy by potem na dłuuugo dłuuugo dać sobie spokój. Znudziły mnie te sztampowe produkcje, infantylne stosunki międzyludzkie, tasiemcowe serie. Nie żałuję jednak, że się kusiłem na „Pieśń lodu i ognia”. Klimaty fantasy, ale to tylko kostium. Fakt, że jak Ci się znudziły te realia, to trzeba odpocząć, ale po pewnym czasie zachęcam do spróbowania. W razie czego daj znać, jakie wrażenia.
UsuńBiorąc pod uwagę ilość bohaterów, którzy giną, erotyka w tej książce jest wręcz niezauważalna...
OdpowiedzUsuńFakt :)
UsuńPewnie nie byłam jedyną osobą, która z sagi - po przeczytaniu pierwszego tomu - wyniosła trwałą naukę na lekturę kolejnych. Nie przywiązywać się. Nie lubić. Bo jak polubisz, możesz się założyć, że zginie. Dlatego po "Grze o tron" już żadnego z kolejnych bohaterów nie lubiłam. Nie miało to sensu (:
OdpowiedzUsuńA sagę uwielbiam i z niecierpliwością oczekuję kolejnych tomów. Śmiem twierdzić, że jest doskonała.
A może to kolejna zaleta tej sagi? Przyzwyczaja nas do tego, co kiedyś było dla każdego oczywiste, a co teraz większość próbuje zepchnąć do najgłębszych zakamarków podświadomości - śmierć może przyjść w każdej chwili po każdego. I w życiu, i w „Pieśni lodu i ognia”. Trzeba nauczyć się przywiązywać mimo tego.
UsuńJestem z "Pieśnią lodu i ognia" na bieżąco, czekam na wydanie kolejnego tomu i cierpię, bo niepotrzebnie wszystko pochłonęłam za jednym zamachem. Mogłabym sobie dawkować, czekanie nie byłoby tak trudne;) Pochłanianie książek "duszkiem" ma jeszcze tę wadę, że nie zawsze wiem, co się działo w którym tomie;)
OdpowiedzUsuńOglądam też serial, ale masz rację, wersja pisana dużo lepsza.
Może Rycerz Siedmiu Królestw? dziś będzie recenzja :)
Usuń