Strony

niedziela, 9 czerwca 2013

Nauczycielskie dziadostwo




Wczoraj wszystkie serwisy informacyjne, zwłaszcza radiowe, rozwodziły się nad wynikami badań opublikowanych przez Instytut Badań Edukacyjnych, które miały odpowiedzieć na pytanie, ile czasu poświęcają na pracę polscy nauczyciele. Myślałem, że mnie szlag trafi!


Kilka lat temu, kiedy jeszcze blog mój znajdował się na Onecie, popełniłem już felietonik o kondycji polskiego nauczycielstwa pod tytułem Biedni nauczyciele, który wywołał spory ferment ( w drugim dniu chyba 40 tysięcy wejść), gdyż ktoś go wypromował jako polecany przez serwis. Z onetem się pożegnałem bez żalu: albo popularność, albo wolność, ale nie o tym miałem pisać, więc do rzeczy. Przy przenoszeniu bloga oczywiście wszystkie komentarze się zgubiły, a szkoda, gdyż wyraźnie widać było trzy grupy – uczniów jadących po nauczycielach jak po łysej kobyle, nauczycieli odsądzających autora od czci i wiary, oraz… równą im liczbę nauczycieli, którzy ubolewali nad degeneracją swego środowiska. Nie przypuszczałem, że znów będę musiał wrócić do tematu.

Czytelnikom dotąd niezainteresowanym tematem od razu wyjaśnię tło całej wczorajszej sprawy. Samorządy, które obciążono obowiązkiem utrzymania szkół wszystkich szczebli z wyjątkiem wyższych, narzekają na pensum (etat) wynoszące, poza szczególnymi przypadkami, 18 godzin tygodniowo. Gdyby pensum zwiększono, koszty z tytułu wynagrodzeń byłyby mniejsze – jeden nauczyciel by „wyrobić” normę, musiałby przepracować więcej godzin, a więc nie byłoby ich tylu potrzeba by obsłużyć zapotrzebowanie uczniów. Oczywiście strona rządowa widzi to przeciwnie. Po pierwsze, Związek Nauczycielstwa Polskiego jest w tej chwili liczącą się siłą polityczną. To świadomy, zorganizowany pakiet głosów liczący się w wyborach, w dodatku powiększany przez rodziny nauczycieli i inne osoby, na które mają oni wpływ. O tym zaś, że rząd od dawna nie kieruje się dobrem Polski, tylko sondażami popularności, nie trzeba chyba przekonywać; wystarczy porównać deklaracje z czasów wyborów z tym, czym się zajmuje. I niestety nie dotyczy to bynajmniej tylko rządu obecnego. Do tego dochodzi aspekt bezrobocia. Władze już od dawna dokonują wszelkich możliwych manipulacji, by zmniejszyć jego wskaźnik (nie mylić z faktyczną wielkością). Służy temu między innymi jeden z najkrótszych w świecie okresów uznawania za bezrobotnego oraz szereg coraz to bardziej restrykcyjnych dodatkowych wymagań, które trzeba spełniać, by ten status uzyskać i utrzymać. Zwiększenie pensum byłoby strzałem w kolano strony rządowej, gdyż wzrosłoby bezrobocie wśród nauczycieli.
Jeśli chodzi o samo badanie, o którym mowa, to jego metodyka jest jedną wielką parodią badania naukowego*. Nauczyciele subiektywnie oceniali swój czas pracy i informowali o tym „badaczy”. Trzeba by być wyjątkowym kretynem, by nie wiedzieć o co chodzi, i nie podać odpowiedzi odpowiednich do planowanych wyników. Wyników, które się chce uzyskać. Ciekaw jestem, kto wymyślił taką metodę badań, kto wziął za to pieniądze i jakie. Miarą tego, jak niewiarygodne są wyniki takich pseudobadań, niech będzie to, iż świadomi celu badania respondenci, a więc pokazania jak nauczyciele obciążeni są pracą z uczniami, dokształcaniem, sprawdzaniem prac i przygotowywaniem się do zajęć, zapomnieli o tym, co jest niezwykle często podnoszone przez środowisko, czyli o papierkach. Wyniki były wprost zdumiewające pod tym względem – nauczyciele praktycznie nie są obciążeni biurokracją!

Polska z każdym rokiem staje się państwem, w którym Orwell dostałby zawału. Nauczycielami zostają ludzie, którzy nie potrafili przejść z klasy do klasy i w trakcie edukacji częściej zaliczali numerki z koleżankami lub kolegami niż piątki na świadectwie. Uczniowie nie tylko zżynają na potęgę, co w normalnych krajach, o ile w ogóle się zdarza, jest nazywane jak należy, czyli oszustwem, ale rżną jeden od drugiego, co świadczy nie tylko o demoralizacji ściągających, ale i dających ściągać. To jakaś subkultura więzienna rozdęta do wielkości państwa. Choć, zwłaszcza na wyższych etapach edukacji, dający ściągać wiedzą, że sami sobie szkodzą, gdyż ściągający, z reguły mniej predysponowani do pracy i nauki, ale za to bardziej do kombinatorstwa i układów, mogą im w przyszłości zająć miejsca pracy, nie mają odwagi się temu przeciwstawić. Wynika to w dużej mierze z przyzwolenia nauczycieli na tego rodzaju praktyki, a nawet z obawy przed szykanami, jakich dozna nie tylko ze strony kolegów, ktoś, kto zostanie „kapusiem”. Nauczycielom w to graj. Na ogół walą przez cały rok wprost z podręczników, to samo, rok w rok, i to jeszcze dobrze, jeśli nie robią błędów. Dzieciaki ściągają? Dobrze – nie trzeba się wysilać, by je nauczyć. Na egzaminie też zerżną i nauczyciel będzie dobrze oceniany przez przełożonych. Jeśli zajdzie potrzeba, sam podpowie pociechom albo pracę geniusza, który skończył przed czasem, podrzuci synkowi miejscowego bogacza, który odziedziczył po nim umiłowanie wiedzy i inteligencję. W dodatku ambitni rodzice niektórych uczniów, którzy samodzielnie sprawdzą wiedzę swych pociech, albo raczej jej brak, zapłacą u tego samego nauczyciela, albo u jego żony, za korepetycje. Kiedyś takie praktyki były nie do pomyślenia, by korepetytorem był uczący ucznia w szkole nauczyciel, a przynajmniej je ukrywano. Teraz to normalne. Oczywiście, kiedyś też zdarzali się nauczyciele źli, albo nawet bardzo źli, ale były też prawdziwe gwiazdy. Teraz ton, zwłaszcza na wsi, nadają nieudacznicy, układowicze i zwykłe nieuki. Nikt nigdy nie sprawdza, z jaką średnią nauczyciel skończył studia, gdyż jego kompetencje tak naprawdę nikogo nie obchodzą. Ma być spolegliwy i tak jak kiedyś wszyscy nauczyciele chodzili na pochód pierwszomajowy, tak teraz mają chodzić do kościoła.

W świecie biznesu tryumfuje instytucja „tajemniczego klienta”, kamery szpiegowskie, podsłuchy. O skuteczności tych rozwiązań przekonał się już niejeden na wszelkich szczeblach kariery. Urzędnicy nie są nimi w ogóle zainteresowani. Wolą fikcję tworzoną pod ich potrzeby. Świat realny w ogóle utracił przełożenie na obraz świata wyłaniający się z urzędowych dokumentów. Za moich czasów było inaczej, choć też już nie było różowo. Pamiętam jednak, iż na nauczenie języka wystarczały cztery lata. W podstawówce rosyjski, a potem dopiero angielski. I mimo tego wszyscy, którzy wybrali English, ten całkiem obcy wówczas język, gdyż nie było ani obcojęzycznej telewizji, ani internetu, od razu po maturze, bez najmniejszych problemów, zdawali FC**. Teraz dzieci mają do czynienia z angielskim od kołyski. Piosenki po angielsku, internet, wielojęzyczne kanały radia i telewizji, co tylko się chce. W dodatku państwo buli za naukę tego języka w procesie państwowej powszechnej edukacji od najmłodszych lat, a spróbujcie pogadać z przeciętnym maturzystą w języku Szekspira. Powodzenia. Oczywiście, jak ze ściąganiem; wszyscy udają, że tego nie widzą. Zaklinają rzeczywistość, podobnie jak z innymi kluczowymi przedmiotami, typu matematyka i fizyka. Nikomu z urzędników nawet nie przyjdzie do głowy, by zamiast zapowiedzianych wcześniej wizytacji wsadzić do klasy kamerę albo wysłać do szkoły ucznia z urządzeniem rejestrującym przebieg lekcji czy egzaminu. Przecież wie, jaki byłby wynik, a tego nie chce. To tak jak z urzędami skarbowymi. Na całym świecie boją się ich chyba bardziej niż policji (przypadek Ala Capone nadal straszy), ale nie u nas. W całym kraju nie znalazł się ani jeden(!) urzędnik, który by chwycił za telefon i przedstawiając się przykładowo za kierowcę TIR-a poszukującego pracy zadzwonił do firmy transportowej aby zapytać, ile dostanie na rękę. Nie zadzwoni, gdyż wie, że uruchomiłby lawinę, która mogłaby zmieść i jego, i jego rodzinę albo znajomych, więc dalej wszyscy wierzą, że pensje są takie, jak wpisuje się na umowach. Nawet, gdy w Sądzie Pracy okazuje się inaczej, nikt nie karze, choć przecież obie strony oszukują urząd podatkowy. Czego więc oczekiwać od szkół?

Ano niby nie można żądać więcej, ale nauczyciele to przecież elita. Elita, która podobnie jak lekarze, wciąż narzeka, ale ma siłę, by harować na dwóch, trzech, a rekordziści nawet na dwudziestu pięciu etatach. Bez komentarza.

Kiedy upadała komuna nauczyciele rozwodzili się nad tym, jak to ich w komunie krępowano. Jak sztywne były ramy programowe. Jak pragną autorskich programów nauczania. I co mamy? Każdy wie. W żadnej ze szkół w mojej okolicy nauczyciele nie wychodzą poza podręcznik. Dobrze, jeśli potrafią go w pełni przerobić i zrealizować minimum programowe. Dobrze, jeśli chce im się z niego czytać i nie każą, by uczniowie sami musieli „doczytać”. Tymczasem ja pamiętam, jak dziś, polonistę z podstawówki, który nie tylko nauczył mnie miłości do książek, ale pierwszy przekazał prawdziwą wiedzę o Katyniu, choć o Solidarności nikt wtedy jeszcze nawet nie myślał. Nauczył, co to odwaga cywilna oraz nieufność wobec władzy i jakoś nikt go za to na Sybir nie wysłał. Pamiętam, jak dziś, świetnych nauczycieli przedmiotów ścisłych z ostatnich lat podstawówki, świetną polonistkę i innych profesorów z ogólniaka, a przede wszystkim genialnego wręcz pedagoga, pod którego wychowawstwo trafiłem w szkole średniej, nauczyciela przedmiotów ścisłych, który nigdy nie korzystał, podobnie jak jego uczniowie, z żadnego podręcznika poza zbiorem zadań. Tak, tak! Za komuny! Mieliśmy na lekcjach tylko zeszyty, a w domu zbiory zadań i jakieś podręczniki akademickie z matematyki, wedle uznania, na wypadek nieobecności na zajęciach. Ilu jest teraz takich nauczycieli? Gdzie te programy autorskie? Nauczyciele płaczą, że muszą się "przygotowywać" do lekcji, które od lat wyglądają tak samo i nie wychodzą ani krok poza program i podręcznik. To tego mają testy i klucze, by przypadkiem nie mieć trudności z interpretacją prac geniuszy, gdyby tacy nie daj Boże się im trafili. Tacy od razu zostają odrzuceni albo stłamszeni. Schemat to ich druga wiara.

Czytałem kiedyś o którymś z laureatów Nagrody Nobla, bodajże z fizyki, iż przez całe życie nie zdarzyło mu się dwa razy skorzystać z tego samego konspektu do wykładu. Choć nie umarł młodo, za każdym razem przygotowywał nowy, a pracę dydaktyczną prowadził do śmierci. I miał czas zajmować się nauką na poziomie, który przyniósł mu Nobla! Jakiego wysiłku trzeba, by przygotować się do lekcji w gimnazjum po dziesięciu latach nauczania? Wstyd!

Oczywiście nawet dziś są i wyjątki; prawdziwi pedagodzy, nauczyciele z powołania. I oni jednak nie są bez winy, gdyż pozwalają, by dominowali ci źli. Ci, którzy do nich trafią, najczęściej przez przypadek, będą mieli szczęście, ale co z całą resztą?

Oczywiście, znajdą się szczęśliwcy, którym nawet w tych warunkach uda się uzyskać rzeczywistą wiedzę, gruntowne wykształcenie i nie zeszmacić się przy tym ani nie popaść w psychozę. Farciarze, w których proces edukacji rozbudzi umiłowanie nauki dla niej samej, ciekawość świata i nigdy nie zaspokojony głód wiedzy. Jedni dzięki przypadkowi po prostu zawsze, a przynajmniej w kluczowym momencie, trafią na odpowiedniego nauczyciela, innym pomogą rodzice lub opłaceni przez nich korepetytorzy. Martwi mnie jednak, co będzie z całą resztą i czy Polskę stać na takie marnotrawstwo w imię utrzymania się przy władzy tego samego systemu. Nie partii, ale systemu ,gdyż i PiS, i PSL, PO i Ruch Palikota, to jeden system, w ramach którego wciąż trwa wymiana ludzi, dzielenia i scalania partii, wszystko w celu „ogłupienia mas pracujących”. Może czas przy najbliższych wyborach wrzucić białe kartki do urny, by pokazać, że dość tego. Ale iść trzeba będzie, choć już się nie chce, gdyż niską frekwencją nikt się nie przejmie. A gdy ktoś mi powie, o tradycyjnych Polskich wartościach, o wyższości moralnej i innych pierdołach, o tym, że należymy do Świata i Europy, to mu powiem, że chyba na globusie. Bo to, co się dzieje w szkołach, to wdrażanie każdego nowego rocznika do mentalności garownika***, na pewno nie należy europejskiej spuścizny ani nie ma niczego wspólnego z demokracją


Wasz Andrew

* za http://wyborcza.pl/1,75478,14060457,Ile_czasu_nauczyciel_naprawde_pracuje__Lekcje_to_15.html
** tak się wtedy mówiło. Dokładnie First Certificate in English (FCE)
*** Ktoś kto odbywa lub odbył karę pozbawienia wolności

8 komentarzy:

  1. Gorzko, gorzko ale niestety tak jest.
    Ta kadra nauczycielska, która uczyła w latach 50-tych, 60-tych /piszę o tej bo ta mnie uczyła i to na wsi/ nie walczyła wciąż o swoje tylko przekazywała wiedzę, która sama posiadała, a posiadała ją, gdyż traktowała swoja pracę poważnie.
    Moje dzieci jeszcze miały szczęście do nauczycieli
    chociaż już był nowy system nauczania.
    Ale u nas na każdym kroku jest nienormalnie.
    Ja boję się urzędu skarbowego jak zarazy, gdyż już z okazji niewielkiej sprzedaży na allegro własnych rzeczy mnie rozliczano, a restauratorów nikt nie sprawdza czy kelnerzy mają umowy, czy też nie i na jakich zasadach wyrabiają u nich studenci, którym tylko dlatego, że mają lub nie mają napiwku płacą 4 zł na godzinę.
    Przykładów byłoby wiele. Jedno jest pewne u nas nic się nie zmieni,gdyż trzeba by było wymienić cały naród.

    OdpowiedzUsuń
  2. Cóż, w większej części Twojej opinii się zgadzam. Z jednej strony zgadzam się z Tobą że Związek Nauczycielstwa jest stosunkowo silny. Choć zawsze w takich wypadkach zastanawiam się kto tak naprawdę jest w tych organizacjach. To tak naprawdę elita, czyli ci wszyscy,którzy umieją się wkręcić. U mnie tak jakoś mimochodem kojarzy się z górnikami. Jak taki górnik idzie pikietować, to przecież nie ten zwykły robol, który ryzykuje życie pod ziemią tylko jego szef i to on zarabia to co uzyskał od rządu. Ale wracając do tematu, jeden z nauczycieli, który jest dość znany w jednym z większych miast terroryzuje zarówno nauczycieli jak i uczniów. Ale nic mu nie zrobią, bo należy do związku nauczycielstwa. Mam przykłady nauczycieli z powołania, którzy są mieszani z błotem i poniżani tylko dlatego, że chcą uczciwie pracować i poświęcać się młodzieży. Nie mają siły walczyć, bo miernot jest więcej i to oni rządzą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że sprawa przyczyn takiego stanu rzeczy, nie tylko w szkolnictwie, ale w całym kraju, jest bardzo skomplikowana, dlatego nawet nie ruszałem tego tematu. Najogólniej rzecz biorąc można powiedzieć, że różne mechanizmy, od gospodarczych począwszy, a na społecznych skończywszy, na których opierają się stare demokracje, u nas w ogóle nie działają. Takiej sytuacji nie ma nigdzie. Przynajmniej na zachód od nas ;)

      Usuń
  3. Ha! Białe kartki, to jest coś, o czym myślę już od dłuższego czasu. Chociaż obawiam się, że mogłoby się to skończyć bardzo podobnie jak w książce "Miasto białych kart".

    A co do nauczycieli - ja miałem szczęście, że na mojej drodze stawało wielu pasjonatów, którzy naprawdę wymagali, a za ściąganie, czy inne próby oszustwa po prostu karali. Jeśli chodzi o "elitarność" zawodu nauczyciela - kiedyś tego fachu podejmowali się najlepsi, ludzie z pasją i powołaniem do krzewienia wiedzy. Obecnie nauczycielami również zostaje wąska grupa nielicznych, tj. tych, którzy mają odpowiednie koneksje, aby załapać się na wakat.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Musimy rzucić kilka postów o tych kartkach przed wyborami (i sprawdzić w ordynacji co i jak) :)

      Usuń
  4. Miałam i takich nauczycieli - np. nauczycielka od matematyki miała zeszyty z rozwiązaniami wszystkich zadań ze zbiorku i tak nas uczyła "logicznego" myślenia, którego do końca życia się nie nauczę;)

    Na szczęście wśród takich wykrętów są nauczyciele do których każdy miał szacunek od czasu, gdy tylko przestąpiono próg ich klas - a ja miałam takich wiele w porównaniu do innych osób - policzyłam sobie ostatnio, że nauczycielek, których nigdy nie zapomnę ze względu na ich dokładność, wiedzę, umiejętność jej przekazania i zakaz bezwzględny ściągania jest, aż siedem w tym dwie polonistki, moja kochana pani od biologi, francuskiego, chemii, jedna matematyczka i historyczka. Do tego pan od fizyki (i tak jej nie umiem) i Religii (tak, umiał ją przekazać choć księdzem nie był robił to lepiej niż oni). Jak widać grono zróżnicowane, więc w większości przedmiotów udało mi się trochę podszkolić;)


    Na zajęciach na studiach poznawaliśmy różne metody nauczania, od tych najbardziej luźnych gdzie dzieci rządzą a starsi trochę im pomagają, po te najbardziej rygorystyczne... i każdy uznał, że ten który mięliśmy w szkołach był w porównaniu do wszystkich eksperymentalny najlepszy, wychodzi na to, że po prostu nauczyciel musi swoją pracę kochać inaczej (jak w sumie każdym zawodzie) robi nam podręcznikowa papkę z mózgu... i nic dziwnego, że ostatnio edukacja młodzierzy zatrzymuje się na gimnazjum...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też miałem nauczycielkę, która wszystko miała na ściągach. Tyle, że zawsze należałem do "wybitnych" klas, więc kiedyś my jej na przerwie te ściągi wyrzuciliśmy za okno. Jej mina, gdy się zacięła - bezcenna :)

      Usuń

Czytamy wnikliwie każdy komentarz i za wszystkie jesteśmy wdzięczni. Zwłaszcza za te krytyczne. Jeśli chcesz o czymś porozmawiać, zapytać, zwrócić uwagę na błąd, pisz śmiało. Każda wypowiedź, zwłaszcza na temat, jest przez nas mile widziana. Nie odrzucamy komentarzy anonimowych, jeśli tylko nie naruszają prawa. Można zamieszczać linki do swoich blogów i inne, jeśli nie są ewidentnym spamem. KOMENTARZE UKAZUJĄ SIĘ DOPIERO PO ZATWIERDZENIU przez nas :)