Zabić drozda
(oryg. To Kill a Mockingbird)Nelle Harper Lee
tłumaczenie: Zofia Kierszyswydawnictwo: Wibet/Rachocki Pruszków 1994
Gdybym wcześniej przeczytał jakąś recenzję powieści Zabić drozda, jedynej książki, jaką wydała Amerykanka Harper Lee, pewnie nieprędko bym po nią sięgnął. Gdybym przeczytał dwie, musiałbym przeczytać więcej, a wtedy sam nie wiem, gdyż każda mówi jakby o innej książce. Na szczęście kiedyś Skoda, chwała wieczna jej za to, zasponsorowała konkurs czytelniczy w serwisie LubimyCzytać.pl i wybór dzieł, które wytypowano do oceniania oraz recenzowania w ramach owego współzawodnictwa, stał na naprawdę wysokim poziomie. Był to po prostu niezwykle udany zestaw must read. Wspomniana amerykańska autorka ze swoim dziełem też się znalazła w owym zestawieniu i choć nie przeczytałem Zabić drozda w ramach wspomnianego wyzwania, gdyż nie lubię czytać na zamówienie i na czas, o ornitologicznym tytule nie zapomniałem.
Czy można opublikować tylko jedną powieść w życiu i stanąć od razu, a zarazem na zawsze, w gronie najlepszych piór świata? Można. Jak w dawnej maksymie życiowej, o której już teraz mało kto pamięta: rób raz, a dobrze. Buduj i pisz tak, jakbyś miał żyć wiecznie, żyj tak, jakbyś miał umrzeć jutro. Pani Nelle Harper Lee wydała tylko jedną powieść, i przyniosła jej ona nie tylko sławę, Nagrodę Pulitzera i Prezydencki Medal Wolności oraz wiele innych honorów, ale przede wszystkim wieczne miejsce w historii literatury i sercach czytelników, którego zazdrościć jej mogą nawet laureaci Literackiej Nagrody Nobla. Kim jest ta skromna pani, obecnie już starowinka, która w 1960 roku stworzyła dzieło, które dziś rzuciło mnie na kolana, podobnie jak wielu innych przed mną, i która przez swą skromność i postawę jawi nam się trochę jak ktoś z nie tego świata?
Nelle Harper Lee urodziła się w 1926 roku. Dorastała w zapadłej dziurze na Białym Południu jako najmłodsza córka wydawcy lokalnej gazety, który był jednocześnie miejscowym prawnikiem i praktykował w latach od 1926 do 1938. Oczywiście byli Białymi. Zanim jej ojciec został formalnie przyjęty do palestry, bronił dwóch Czarnych, ojca i syna, oskarżonych o zabójstwo białego sklepikarza, ale obaj zostali skazani i powieszeni. Lee od najmłodszych lat była pożeraczem książek, a jej najlepszym przyjacielem od lat dziecięcych był sąsiad, młody Truman Capote (Truman Streckfus Persons), który wyrósł na znanego amerykańskiego pisarza. W przeciwieństwie do swej koleżanki z podwórka tworzył wiele.
Znając już choćby ten pobieżny początek biografii naszej pisarki nietrudno się domyślić, iż choć fabuła powieści Zabić drozda jest fikcyjna, zawiera w sobie wiele wątków autobiograficznych i obrazów z dzieciństwa autorki. Główną postacią opowieści jest ośmioletnia Smyk* Jean Louise Finch, prawdziwa chłopczyca, młodsza siostra Jeremy’ego Atticusa Fincha zwanego Jem. Są półsierotami wychowywanymi przez ojca Atticusa Fincha, który jest białym prawnikiem, oraz czarną nianię. W małym, nieco zabitym dechami, miasteczku lat trzydziestych problemy rasowe wydają się uśpione. Nie ma tam Klanu, nie ma zbuntowanych Czarnuchów i każdy zna swoje miejsce. Do czasu, aż jeden z Czarnych zostaje oskarżony o zgwałcenie Białej. Miejscowy sędzia na obrońcę z urzędu wyznacza Atticusa. Łatwo przewidzieć, iż sprawy zaraz zaczną się komplikować i nic już nie będzie takie jak było. Co jednak się będzie działo, tradycyjnie Wam nie zdradzę.
Na podstawie powieści w 1962 roku w reżyserii Roberta Mulligana nakręcono film fabularny pod tym samym tytułem z Gregorym Peckiem w roli Atticusa. Film został uhonorowany trzema Oscarmi i trzema Złotymi Globami. Obraz ten, podobnie jak wiele recenzji samej powieści, koncentruje się głównie na temacie początków walki z rasizmem na amerykańskim Południu. Jest to tylko jednak jeden z aspektów, które nadały książce tak wielką rangę w historii literatury i tak wyjątkowe znaczenie według mojej własnej oceny.
Są powieści świetne, są powieści rewelacyjne, są też prawdziwe dzieła. Jedne się zestarzeją i z upływem czasu przestaną przemawiać do czytelników, inne zachowają swą świeżość, swą moc poruszania serc i umysłów na wieki. Te ostatnie to arcydzieła. Obawiam się używać tego słowa, podchodzę do niego niczym pies do jeża. W tym jednak przypadku nie mam innego wyjścia. To jest arcydzieło w pełnym i najpoważniejszym znaczeniu tego słowa.
Powieść Harper Lee jest o rasistowskim południu Stanów. I jest o rasizmie w USA. O walce z nim też jest. Choć temat ten jest wciąż aktualny, i pewnie będzie zawsze na czasie, gdyż wiele narodów w każdej epoce ma swych Czarnuchów, tylko ich nazwy się zmieniają. Jest to jednak również pięknie odmalowany obraz lat trzydziestych na prowincji południa USA. Plastyczny, żywy, jak wspomnienia autorki, którymi przecież jest w istocie ta książka. Mamy też płaszczyznę kryminalną i sądową, owo zgwałcenie, oskarżenie, i to wszystko co z nich wynikło, a czego zdradzać nie będę, gdyż rozwój owych konarów wyrastających z pnia głównego przestępstwa jest całkiem odmienny od tego, czego się możemy spodziewać, a samo zakończenie owych wątków w pełni zaskakujące, niczym w świetnym kryminale. Można widzieć tu powieść obyczajową, gdyż rzeczywiście, tło i zwyczaje społeczne ukazane zostały z niezwykłym mistrzostwem, a postacie, którymi zaludniony jest świat tej powieści to prawdziwy popis przekonujących, dynamicznych i wyrazistych charakterów. Mamy jeszcze kilka innych, znaczących wątków, splecionych ze sobą, jak choćby tajemnica Artura "Boo" Radleya ukrywającego się przed światem w sąsiednim domostwie. Każdy ma znaczenie, każdy ma swą rolę w całości i nierozerwalnie jest z nią połączony. O czym więc jest ta historia?
O ludziach, i o życiu. O rodzinie i miłości. O tym, czym się różni człowiek od motłochu i o tym również, że motłoch składa się z ludzi. Tak naprawdę nie jest to powieść o latach trzydziestych, rasizmie i Ameryce. Wystarczy zmienić nazwiska, kraj i czasy, byśmy zobaczyli to, co odgrywa się wszędzie i zawsze. To przede wszystkim opowieść o odwadze. Nie tej głupiej, której może doznać nawet największy debil pod wpływem strachu lub propagandy, zwłaszcza gdy ma karabin w ręku i nie myśli o tym, iż za chwilę może skończyć jako kukła bez rąk i nóg, ale tej prawdziwej, która w imię wyznawanych wartości i samego człowieczeństwa wymaga, by stanąć do walki z góry skazanej na przegraną. By dzień po dniu, z tą świadomością, że konsekwencje trzeba będzie ponosić do końca życia, robić NAPRAWDĘ to, co się uważa za słuszne i prawe, za warunek bycia dalej porządnym człowiekiem w swoich własnych oczach, nawet bycia człowiekiem w ogóle. Tak jak Atticus NAPRAWDĘ bronił oskarżonego o gwałt Murzyna, choć wiedział, że wygrać nie może, a stanąć będzie musiał przeciwko całej społeczności. Właśnie. Czy na pewno całej? A może robił to dla swoich dzieci i tych wszystkich, których głosy ginęły w powszechnym wołaniu, by powiesić Czarnucha, ale jednak gdzieś tam byli i robili co mogli, choć nic zrobić nie było w ich mocy? Warto podkreślić, iż w przeciwieństwie do wielu innych zawodowych obrońców uciśnionych; goniących za chwałą lub pieniędzmi; prawników, polityków i duchownych, Finch nie zgłosił się sam do sprawy, która jest osią fabuły. Został do niej wyznaczony przez miejscowego sędziego jako obrońca z urzędu i choć wie, że wygrać nie może, zamierza nie tylko wypełnić formalny obowiązek, ale wypełnić go NAPRAWDĘ; zrobić wszystko, by spróbować osiągnąć niemożliwe. Dla oskarżonego, dla swych dzieci, dla samego siebie i swego sumienia, dla wszystkich, nawet tych, którzy go za to znienawidzą.
„Zabić drozda to największy grzech" – zdanie klucz do całej powieści. Dlaczego? Przeczytajcie sami. Odpowiedź poznacie w trakcie lektury niezwykłej, również z tego powodu, iż narratorem jest ośmioletnia Smyk. Mówi ustami dorosłej kobiety, która wspomina siebie sprzed lat, ale zarazem pamięta dokładnie jak wtedy czuła, jak mówiła, co rozumiała i w jaki sposób, która pamięta siebie samą wtedy. Niesamowity zabieg, który się pisarce udał z niezwykłym wyczuciem, bez śladu fałszu czy sztuczności.
Nie wiem na jakim poziomie są inne tłumaczenia i wydania, ale to, które miałem przyjemność poznać, mogę polecić, mimo kilku wpadek. Drozd na okładce, to nie żaden drozd, tylko kwiczoł. Też z drozdowatych, ale to tak, jakby nie odróżnić rudzika od kopciuszka lub kosa. Skąd ten błąd nie mam pojęcia. Jest też w samym tekście kilka omyłek różnych rodzajów, ale nie wpływają one znacząco na odbiór tej wspaniałej książki. Mądrej, pięknej, prawdziwie wychowawczej. Zwykle nie używam takich określeń, gdyż wydają mi się zbyt górnolotne, a teraz mam wręcz wrażenie, iż nie oddają w pełni wagi tego dzieła. Moim zdaniem jest to lektura, jakiej potrzebuje nasze społeczeństwo i nasze czasy. Każde społeczeństwo i każde czasy, jeśli nie chcemy by motłoch nadawał ton ludziom.
Co nam z lektur, które propagują walkę zbrojną w czasach, gdy nie ma z kim walczyć? Do kogo strzelać? Jak umierać i za co? Wymordować tych, którzy myślą inaczej, jak nawołują hasła na koszulkach „patriotów”? Zabić drozda pokazuje jak żyć, a to wbrew pozorom jest chyba najtrudniejsze, jeśli chcemy pozostać porządnymi ludźmi, gdyż to walka, której końca nie ma, i w której konsekwencje podejmowanych decyzji będą nas dotykać do końca naszej drogi na tym świecie. To walka najtrudniejsza, gdyż tych porządnych zawsze jest zbyt mało, a ostatnio u nas chyba wyjątkowy ich deficyt. Nomen omen – w Polsce centralnej do drozdów strzela się jak do wściekłych psów. Przypadek to, czy złośliwy chichot Pana Boga?
Jeszcze raz zachęcam do lektury i podkreślam, iż jest to jedna z najwartościowszych, najbardziej godnych polecenia książek jakie dotąd miałem w ręku. Przy tym czyta się ją z przyjemnością tak wielką, że aż nieprzyzwoitą w zestawieniu z powagą i wagą przemyśleń, które wywołuje
Wasz Andrew
* w oryginale"Scout"
Prezydent USA George W. Bush odznacza pisarkę Prezydenckim Medalem Wolności ze słowami: „Powieść Zabić Drozda zmieniła charakter naszego kraju na lepszy. To dar dla całego świata. Jako przykład mistrzowskiego pióra i prawdziwie ludzkiej wrażliwości, ta książka będzie czytana i przeżywana po wiek wieków" (tłum. A.V.).
Absolutnie się zgadzam, to arcydzieło. W dodatku tak pięknie interesująca historia przefiltrowana jest przez pryzmat dziecka - a to duża sztuka:) Uwielbiam wracać do tej książki...świetna recenzja.
OdpowiedzUsuńPo raz pierwszy pisząc recenzję miałem poczucie małości własnego pisania i w jakiś sposób nie czułem się dość dobry, by o niej opowiadać.
Usuńfragment dotyczący rozprawy sądowej to prawdziwy majstersztyk! po twojej recenzji skojarzył mi się cytat z J.M. Coetzeego "Być dobrym człowiekiem. Niezłe postanowienie w mrocznych czasach" :)
OdpowiedzUsuńa z tym ptakiem na okładce to faktycznie niedopatrzenie!
Faktycznie cytat mocny i celny.
Usuńbo tak mam na nazwisko - Kowalik :p
Usuń:))
UsuńAż mam ochotę usunąć moją recenzję tej książki. Pięknie napisałeś o pięknej książce, aż dziw bierze, że pani Lee nie pokusiła się o kolejną powieść - ale może uznała, że już wszystko, co chciała zawrzeć, zawarła? A może nie chciała umniejszać swojej wybitnej powieści, pisząc kolejne - już nie tak udane, i nie narazić się na wiecznie odwoływanie i porównywanie. Sama sobie ustawiła poprzeczkę wysoko i bardzo ją za to cenię. Książka jest absolutnym arcydziełem, pod względem formy, treści i przekazu.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że żartujesz. Usuwanie poczętych recenzji jest zabronione :)
UsuńOch, nie wiedziałam ;) Aż tak restrykcyjne przepisy? ;) No dobrze, to nie usunę. Ale i tak Twoja recenzja podoba mi się znacznie bardziej, niż moja ;)
UsuńMam i będę czytać, nie wiem czemu jeszcze jej nie czytałam i filmu też nie widziałam. Ty to umiesz zachęcić. Takie tematy nigdy się nie dezaktualizują, gdyż jest tak jak piszesz w swym obszernym i ciekawym poście.)
OdpowiedzUsuńWolałbym, żeby tak nie było, żeby kiedyś w końcu się zdezaktualizowały, ale taka jest chyba natura ludzka, iż raz mniej,raz bardziej, ale wciąż są "gorące". Niestety.
UsuńRzadko zdarzają się książki naprawdę ponad czasowe. O tej często słyszałam, choć jeszcze jej nie czytałam. po twojej recenzji postaram się to uczynić jak najszybciej, bo aż serce szybciej bije na myśl o naprawdę dobrej lekturze.
OdpowiedzUsuńWarto, choć nie ma co szaleć z tym pośpiechem. Jest chyba w każdej bibliotece.
UsuńCiekawe, czy znajdę w bibliotece takiego kwiczoła... Bo przeczytać trzeba i już :)
OdpowiedzUsuńDaj znać jak już przeczytasz :)
UsuńEch, ech, ech - książka od dłuższego czasu kołacze mi w głowie i domaga się przeczytania. Ucieszyłem się, kiedy zobaczyłem za sprawą LC, że wziąłeś się z nią za bary - najpierw miałem okazję zapoznać się z Twoimi wrażeniami, a na deser otrzymam jeszcze samą powieść :)
OdpowiedzUsuńA co do pisarzy jednego pióra, tfu, jednej pozycji, to polecam Ralpha Ellisona i jego "Niewidzialnego człowieka". Tematyka zresztą całkiem bliska Drozdowi, bowiem także traktuje o problemie rasizmu w USA.
Dzięki za podpowiedź. Przeczytałem Twoją recenzję i już dodałem do listy. Mocna rzecz się zapowiada. Szkoda tylko, że autor słaby był marketingowo - tytuł powieści wypierany jest z Google przez Wellsa.
UsuńKsiążka od pewnego czasu znajduje się na liście moich planów czytelniczych. Po wielu świetnych opiniach oraz przeczytaniem ostatnio książki inspirowanej tym dziełem myślę, że zdecydowanie szybciej sięgnę po "Zabić drozda".
OdpowiedzUsuń:) Ja ostatnio coraz bardziej przekonuję się do Pulitzerów :)
UsuńTym razem to ja chciałam podziękować Tobie za przypomnienie tak wspaniałej pozycji. :)
OdpowiedzUsuńRecenzja w całości doskonale oddaje Twój hołd autorce, jednak najpiękniejsze sformułowania padły w Twojej odpowiedzi na komentarz:
Andrew Vysotsky6 marca 2013 13:15
"Po raz pierwszy pisząc recenzję miałem poczucie małości własnego pisania i w jakiś sposób nie czułem się dość dobry, by o niej opowiadać." - wyraża więcej niż tysiąc słów!
To odczucie jeszcze mi nie minęło :)
UsuńTak, książka istotnie dobra. Ale moim zdaniem nie można porównywać odwagi w obronie wyznawanych przez kogoś wartości z odwagą żołnierza. To dwie całkowicie różne sprawy. Adwokat ma swoje argumenty i nie zginie od kuli w swoim ładnym garniturku; a człowiek z bronią w ręku, nawet jeśli to tylko "głupia odwaga" ma co najwyżej życie i przynajmniej ileś tam procentową możliwość, że może zostać nieco "pokiereszowany", na zawsze, nie tylko fizycznie. Więc jak można porównywać te dwie rzeczy? Gdyby nie te wszystkie "głupie albo wymuszone odwagi", to nie wiem gdzie byśmy dzisiaj byli. Świat nie składa się niestety z samych pacyfistów, co za pech! I na szczęście składa się też z „debili”, którzy potrafią, kiedy nie ma innego wyjścia użyć siły. Nie każdy tak potrafi.
OdpowiedzUsuńOczywiście, że troszeczkę racji masz. Sęk w tym, że po pierwsze świadomie przeciwstawiłem sobie te dwa rodzaje odwagi z premedytacja przerysowując negatywny stereotyp tej "wojennej", by sprowokować do myślenia. Tematem mojego felietoniku jest powieść. Nie są to kompleksowe rozważania o odwadze, gdzie można sobie dokładniej wyważyć obie strony medalu, oddać półcienie i niuanse, stąd celowe uproszczenie i przerysowanie mające niczym w karykaturze oddać sedno. Druga sprawa byłaby jaśniejsza po przeczytaniu powieści. Żołnierz często nie do końca ma wybór w kwestii swego ryzyka, natomiast ów adwokacik w garniturku, jak to określasz, ma wybór. Ciepłe łóżeczko, układziki i dobrobyt za cenę rezygnacji z własnych wartości jako jedna opcja, a druga to pozostanie przy własnych ideałach. I nie jest prawdą, że nie może zaliczyć kulki. Zbyt wielu dziennikarzy sędziów i innych "w garniturkach" się o tym przekonało. I nie mieli nawet broni, która dałaby im złudzenie, iż się obronią. W cywilu aktywny, porządny człowiek ryzykuje wszystkich, o czym przekonał się choćby nasz prezydent Narutowicz. Która więc odwaga jest większa, bardziej świadoma i konsekwentna?
UsuńOczywiści wśród tych codziennych bohaterów też są tacy, którzy myślą, iż nikt się na nich nie porwie, nie widzą ryzyka. Tacy nie są odważni, tylko głupi.
A co do istoty porównań: moim zdaniem można porównywać tylko różne sprawy z samej istoty porównania. Jeśli rzeczy się nie różnią, nie ma ich co porównywać zbyt długo - szybko stwierdzamy, iż są identyczne, żadnych odmienności nie znajdujemy i temat się kończy.
Pozdrawiam :)
Gdybym nie przeczytała powieści, nie napisałabym, że jest dobra. Wiem o co Ci chodziło - jeśli mowa o książce, ale upraszczanie sprawy, o której napisałam, w taki sposób (i nieważne w jakim celu), prowadzi do "błędnego rozumienia" Twoich poglądów. A co do kulek, przeznaczonych dla dziennikarzy itp., to tylko nieco więcej niż sporadyczne przypadki, ale tak, masz rację, tylko że odwagi moim zdaniem też nie można porównywać, wszystko zależy od danego człowieka. Ludzie ograniczają niemal wszystko do dwóch odpowiedzi, A lub B. To sprawa bardziej zagmatwana. Nie wiem, czy dla każdego dziennikarza czy innego ważnego albo mniej ważnego gościa "przeciwstawienie się" tłumowi to odwaga, może po prostu przyzwyczajenie, a może jednak odwaga. Odwaga rodzi się wtedy, kiedy robisz coś, czego się boisz. Boisz się, ale to robisz, i w ten sposób ją rozumiem.
UsuńOdp. na akapit nr 2: Oni nie są głupi, tylko niedoświadczeni, a skoro się nie boją, to może to też nie jest odwaga. A może oni tylko udają, że się nie boją…
Odp. na akapit nr 3: Mam nieco inne zdanie na ten temat, akurat w tym wypadku. Te dwie rzeczy są zbyt różne, dlatego ja ich nie porównuję.
Pozdrawiam.
Kulki dla dziennikarzy są sporadyczne, no bo tak naprawdę ilu znasz dziennikarzy w Polsce, takich z prawdziwego zdarzenia? Albo się sprzedają, mniej lub bardziej, albo są odsuwani, od Wołoszańskiego poczynając, a na Zielke kończąc. Polska nie doczekała się jak dotąd swojej Gomorry, choć jest u nas już gorzej niż we Włoszech, jeśli chodzi o mafię. A może właśnie dlatego?
Usuń"Odwaga rodzi się wtedy, kiedy robisz coś, czego się boisz. Boisz się, ale to robisz, i w ten sposób ją rozumiem." Dokładnie tak, ale pod warunkiem, że strachu nie przyćmiewa inna niska motywacja; chęć zysku, awansu. Przestępca prawie zawsze się boi, podobnie jak hazardzista. Ale robią to, czego się boją. To chyba nie jest odwaga. Podobnych motywacji jest wiele.
Głupota i niedoświadczenie nie mają nic ze sobą wspólnego. Każdy wie, iż kto zadziera z mafią, czy tak jak Atticus z rasistami, może stać się obiektem ataku, podobnie jak jego bliscy. Nie trzeba doświadczenia. Kto tego nie wie, jest głupi.
Co do ostatniego, myślę, że gdybyśmy dłużej podyskutowali, doszlibyśmy do wniosku, iż te rzeczy są bardzo podobne. Na wojnie jest wiele przypadków głupiej odwagi, która dla mnie jest godna raczej wyszydzenia, niż chwały, ale są i takie inne, podobne do tej Atticusowej. Tylko te ostatnie mniej nadają się do propagandowego wykorzystania. Temat rzeka.
Wojna to w ogóle ciekawa rzecz. Weźmy 39. Obie strony uważały, że "Bóg jest z nami". Myśmy mieli to na sztandarach, oni na pasach. Obie strony były przekonane, że walczą za ojczyznę i dobrym patriotą jest ten, kto zabija tych w odmiennych mundurach. My dostaliśmy łomot. Wniosek? Potem razem z bezbożnikami nasi dali łomot Niemcom. Też w imię patriotyzmu, lecz już bez Boga. Wniosek? Teraz się pluje na tych, którzy Niemców pogonili, a wynosi na piedestał tych, którzy w imię przegranej mordowali takich samych chłopaków jak ci z Powstania, tylko w mundurach komuny. I to w czasie, gdy zdecydowana większość narodu chciała tylko spokoju i odbudowy. Ciekawe, że nie mordowali tych, którzy naprawdę ich zdradzili, czyli własnych dowódców, którzy zdecydowali o Powstaniu mając świadomość, iż podział świata jest dokonany i nic go nie zmieni, a potem uciekli przed rozpoczęciem walk. Nie mordowali Anglików ani Amerykanów, którzy ich Ruskim sprzedali. Nigdy ich nawet głośno nie potępili. Wnioski?
W ogóle, to są kraje, gdzie rozumie się i docenia poświęcenie i tych, którzy walczyli w Waffen SS uważając, iż dla zwalczenia bolszewizmu każdy środek jest dobry, i tych, którzy walczyli po drugiej stronie, uważając iż faszyzm jest jeszcze gorszy. To były trudne czasy, trudne wybory. U nas zawsze wszystko jest czarno białe. Na jednych się pluje, drugich wyświęca. Potem zmiana stron. Polerujemy oplutych i rozwalamy pomniki poprzedniej ekipy. Pamiętam, jak w jednym mieście po upadku komuny głosowano w Radzie zmianę ul. Generała Bema na inną, gdyż się komuś kojarzyła ze Stanem Wojennym (generał to generał), a trzeba się było wykazać. W Niemczech, które przeżyły Hitlera i dużo gorszą komunę niż u nas, do dziś stoją jeszcze jakieś ocalałe cmentarze żydowskie, mauzolea radzieckie, kwatery żołnierzy Hitlerowskich. U nas po kolei niszczy się wszystkie za wyjątkiem tych, które akurat są politycznie pożądane w danym momencie. Naród z takim podejściem do przeszłości powinien trzymać się z dala od wojny.
Głupota i niedoświadczenie nie mają ze sobą nic wspólnego? Dobrze, to wyobraźmy sobie, że facet idzie na wojnę.
OdpowiedzUsuńSuper dam popalić tym dupkom, co mi chcą zabrać ziemię - myśli sobie. I idzie, dostaje broń, jest pewny, że nie spotka go nic złego, taką nadzieję ma wielu ludzi. Ma broń i znajduje się w miejscu zagrożenia, a tu nagle przed nim wróg, co prawda facet nie spodziewał się, że natrafi na przeciwnika tak szybko, a jednak. I niech będzie, że zostaje postrzelony, przypuśćmy w rękę. Tego nie było w planie, miałem zabić kilku ludzi z wrogiego plemienia, ale jakby nie było to też człowiek, poza tym refleks miałem kiepski. Po wyjściu ze szpitala nie będzie już tak pewny siebie. Doświadczenie uczy człowieka tego, czego nie rozumiał (przynajmniej niektórych uczy), ale jeśli to niczego go nie nauczy, to istotnie można uznać, że nie jest najmądrzejszy. Podobno uczymy się na błędach.
Inny przykład, może nieadekwatny:
Albo 7-latek, myśli, że każdy pies jest tak wytresowany jak jego i pewny siebie podbiega do jakiegoś obcego miłego pieska, a ten oczywiście chap go za łydkę. Chyba 7-latek nie był głupi, tylko niedoświadczony.
Co do motywacji odwagi, to cóż, czy można posądzić takiego przestępcę np. rabującego bank, że nie jest odważny, oczywiście ta odwaga nie ma podstaw moralnych, ale jest to w jakimś stopniu odwaga, mimo, że podyktowana względami nieetycznymi i mimo, że potępiana.
Wojny natomiast są zbyt skomplikowane, w każdym wypadku punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. I nie to jest słuszne, co istotnie jest słuszne, tylko to, co wydaje nam się, w danym momencie, że jest słuszne.
Narodów natomiast nie oceniam. Każdy człowiek jest "indywidualny", ale wystarczy, że zbierze się grupka o nie najlepszych intencjach, i wmówi innym, że dane rozwiązanie jest najlepsze.
Cmentarze, to mało powiedziane, niedługo będziemy żyć w zacementowanym świecie, skomputeryzowanym, z nadmiarem wiatraków elektrycznych i innych tego typu nowości techniki, które niby to są pożyteczne, dla kogo są, dla tego są. Ich liczba będzie rosła, a ludziom będzie się wmawiać, że dzięki temu nieźle zarobią, a potem ci zamożni ludzie ze swoimi wiatrakami będą szukali miejsca, gdzie jeszcze jest kawałek ziemi, bo dawno już jej nie widzieli, albo kawałek drzewa bo lasy na wymarciu a tu kurczę 40 stopni C, cień by się przydał, ale osiedla nowe trzeba zbudować. A zresztą... szkoda gadać.
Ten przykład z początku Twojej ostatniej odpowiedzi, to właśnie głupota. Mądry korzysta z doświadczeń innych i stara się przewidywać. Głupi musi sam się sparzyć, sam musi się doświadczyć, jakby pokolenia głupków nie zrobiły już tych eksperymentów po tysiąc razy. Nie wszystko da się przewidzieć, ale tak wiele można...
UsuńByć może. Tylko, że wobec takiej głupoty:
OdpowiedzUsuńIdzie Grześ
Przez wieś,
Worek piasku niesie,
A przez dziurkę
Piasek ciurkiem
Sypie się za Grzesiem.
"Piasku mniej -
Nosić lżej!"
Cieszy się głuptasek.
Do dom wrócił,
Worek zrzucił,
Ale gdzie ten piasek? (Tuwim)
ta, o której piszesz nie jest już aż tak oczywista.
Ano nie...
OdpowiedzUsuń