From Somewhere Afar the Phone Keeps Ringing for Me
Shin Kyung-Sook
tłumaczenie: Marzena Stefańska-Adams
ilustracje: Katarzyna Łucznik
okładka: Janusz Sierkiewski
Wydawnictwo Kwiaty Orientu, 2012
Kiedy po raz pierwszy brałem do ręki najnowszą powieść znanej i uznanej południowokoreańskiej pisarki Shin Kyung-Sook pod tytułem Będę tam, udostępnioną polskiemu czytelnikowi przez Wydawnictwo Kwiaty Orientu, już wiedziałem, iż czeka mnie przeżycie unikalne, może przyjemne, może nie, ale na pewno oryginalne. Zdawałem sobie sprawę, iż lektura nie będzie łatwa, bowiem moja wiedza o mentalności Koreańczyków, historii i realiach ich życia jest żadna. Obawiałem się, że mogę się znaleźć w sytuacji Koreańczyka, który przygodę z polską literaturą zaczyna od Dziadów. Szanse na prawidłową percepcję nikłe. Na szczęście książka okazała się bardzo luźno osadzona w realiach i moja szczątkowa znajomość historii regionu wystarczyła, ale zacznijmy od początku, czyli od okładki.
Frontowa szata graficzna, w pierwszej chwili nieco dziwaczna, choć znacząco intrygująca, stoi na najwyższym poziomie, a jej stylistyka nabiera znaczenia tym pełniejszego, im bardziej zagłębiamy się w lekturę. Nie zdradza niczego, zanim nie zaczniemy czytać, by stawać się coraz bardziej zrozumiałą z każdym przeczytanym rozdziałem, aż do pełnej akceptacji każdego elementu grafiki po zakończeniu lektury. Jest to nie tylko jedna z lepszych okładek, jakie zdarzyło mi się ostatnio widzieć, ale nawet zdecydowanie lepszą niż ta, w którą zaopatrzono koreański oryginał.
Monochromatycznym ilustracjom, których sporo w powieści, niewiele można zarzucić, no może poza tym, że o ile krajobrazy, zwierzęta i architektura oddane są świetnie, o tyle postacie ludzkie w moim odczuciu nie wychodzą rysowniczce najlepiej. Na szczęście grafiki są w tych miejscach, gdzie się znajdować powinny, a co ważniejsze dobrze korespondują z bieżącym nastrojem i klimatem danego fragmentu, co jest na tyle rzadkie w dzisiejszych wydaniach, iż zasługuje na szczególne podkreślenie.
Uderzyło mnie, iż nie podano w polskim wydaniu tytułu oryginału ani też jego wersji anglojęzycznej. O ile jestem zagorzałym przeciwnikiem wymyślania nowych tytułów przez kolejnych wydawców i tłumaczy, to w tym wyjątkowym przypadku mam wrażenie, iż Będę tam jest zdecydowanie lepszym rozwiązaniem niż From Somewhere Afar the Phone Keeps Ringing for Me, gdyż tak właśnie brzmi wersja anglojęzyczna, i na pewno idealnie trafionym, choć co do zgodności z oryginałem koreańskim wypowiadać się oczywiście nie mogę.
Przejdźmy teraz do tego, co w książce najważniejsze, czyli do treści. Jeśli szukacie żywej, dynamicznej akcji, nie jest to książka dla Was. I nie jest to absolutnie powieść łatwa w odbiorze. Na połkniecie jej w jeden dzień, choć objętością nie przeraża. Nie ma szans.
Będę tam to opowieść o losach czwórki młodych Koreańczyków; dwóch dziewcząt - Jeong-Yun (która jest postacią wiodącą) i Mi-ru oraz dwóch chłopców - Myeong-seo i Dana. Moment, gdy opuszczają oni domy rodzinne i próbują, każde na swój sposób, wejść w dorosłe życie, przypada na czas dyktatury wojskowej w Korei Południowej wciąż będącej pod permanentną, trwającą zresztą do dziś, presją zagrożenia atakiem z Północy. Ciekawy zabieg nadający fikcyjnej przecież fabule bardziej formę osobistych wspomnień, niż klasycznej opowieści, podkreśla, iż wydarzenia są tylko tłem dla przeżyć wewnętrznych naszych bohaterów. Do połowy lektury nie wiemy nawet, co dzieje się w kraju, koncentrujemy się tylko na uczuciach, doznaniach i emocjach naszej czwórki oraz nielicznych zdarzeniach dotyczących osób, które są z nią związane. Dopiero później brutalna i pełna chaosu rzeczywistość ogółu wdziera się w świat ograniczony wcześniej jedynie do najbliższych. Zaczynają znikać ludzie, zaczynają umierać w dziwnych okolicznościach, rodzi się bunt i coraz więcej osób zaczyna przeciw tej rzeczywistości protestować.
Ktoś porównał Będę tam do Stowarzyszenia Umarłych Poetów*, stawiając je na równi. W moim odczuciu to ogromne nieporozumienie. Porównywać wartość artystyczną tych dwóch dzieł jest mi niezwykle trudno. Raz, że do formy zawsze przykładam mniejszą wagę, niż do treści, a dwa, iż nasze pierwsze polskie wydanie jest bardzo kiepskie stylistycznie. Nie będę dociekał, czy to wina tłumaczki, czy nie, ale faktem jest, iż w tekście, zwłaszcza pod koniec, pełno nie tylko niezręczności stylistycznych, zdarzają się nawet ewidentne, wręcz szkolne błędy przypominające humor zeszytów. Tych ostatnich jest niewiele, i mogą tylko śmieszyć, ale tych pierwszych jest prawdziwe zatrzęsienie, przez co, i tak niełatwa przecież, lektura momentami staje się prawdziwą męką. Pozostawmy jednak formę w spokoju i przejdźmy do meritum. Wspomniane arcydzieło PeteraWeira i Nancy H. Kleinbaum*, jakkolwiek dotyczące podstawowych problemów człowieczeństwa, takich jak prawo do indywidualności stojące w opozycji do obowiązków wynikających z przynależność do grupy, opowiada historię, która może się zdarzyć wszędzie i zawsze, która zdarza się nawet w tej chwili w niezliczonej ilości miejsc, w niezliczonej ilości wariantów. W tym leży jego genialność. Będę tam to całkiem inna bajka.
Czwórka bohaterów Shin Kyung-Sook składa się z osób nadwrażliwych. Każda z nich swym wewnętrznym bólem i chaosem mogłaby obdzielić kopę bohaterów europejskiego romantyzmu. Całkowicie nieasertywni, nie potrafią się porozumieć nawet z najbliższymi, a protezą komunikacji międzyludzkiej, zresztą najeżoną kolcami niczym róża, jest widoczny na polskiej okładce powieści telefon. Przepełnieni gorącymi, głęboki uczuciami i rozpaczliwie pragnący pomocy, nie potrafią niczego dać innym, ani niczego od innych przyjąć. Zdarzenia, takie jak śmierć bliskich, będące w końcu niezbędnym elementem ludzkiego istnienia, zdają się przerastać możliwości ich psychiki. Wydają się okaleczeni od urodzenia, choć autorka nie poskąpiła im i świeższych ran. Nawet kota dała im kalekiego. Nie potrafią być razem, a samotność ich zabija.
Nie wiem, czy czwórka młodych Koreańczyków z Będę tam jest reprezentatywna dla ichniego ówczesnego społeczeństwa, lecz na pewno nie jest powszechnym obrazem młodzieży w globalnym ujęciu. Nawet jeśli autorka celowo, niczym w soczewce lub krzywym zwierciadle, chciała przedstawić nadwrażliwą i najogólniej rzecz biorąc patologiczną osobowość, wystarczyło mieć jednego takiego bohatera. Czterej muszkieterowie z takimi problemami to już mocno naciągany eksperyment. Chyba, że takie postawy są naprawdę normą w Korei, a wtedy byłoby to najbardziej godne współczucia społeczeństwo na Ziemi.
Mimo tej dysfunkcyjności i skupienia na wewnętrznych problemach tak rozdętych, iż przesłaniają rzeczywistość, zaciekawiły mnie okruszki realiów, które pokazują uważnemu obserwatorowi jak odmienna jest koreańska mentalność i rzeczywistość od naszej. W całej powieści praktycznie nie ma słowa o pieniądzach. Czterej młodzi ludzie rozpoczynają nowe życie po opuszczeniu gniazd rodzinnych i ten temat dla nich nie istnieje. Kupują bilety, jedzenie, książki… Nawet jeśli pada cena czegoś, pieniądze nie są problemem. Dla Polaka, jeśli jest biedny, jest to zawsze ważny temat, a jeśli jest bogaty, jeszcze ważniejszy. Ciekawe zderzenie. Albo sprawa demonstracji. U nas zawsze demonstruje się przeciw komuś, infantylnie wierząc, iż zmiana króla lub symbolu może zmienić cokolwiek. Koreańczycy w powieści Shin Kyung-Sook demonstrują przeciw czemuś. Przeciw temu, że ludzie giną bez wieści, przeciw rzeczywistości, która im nie odpowiada, przeciw swemu bólowi, którego już nie mogą znieść. Ale zawsze przeciw czemuś, a nie przeciw komuś. Brak tej znanej nam nienawiści nakierowanej wręcz personalnie. Jest to tak wyraźnie, iż aż uderza.
Jak więc ocenić tę powieść, tak odmienną od wszystkiego, co znamy? Niezwykle trudno. Tym bardziej, iż miejscami, obok mistrzowsko oddanych stanów ducha i lirycznych opisów krajobrazowych trafiamy na ewidentne głupoty. „Obszar był bardzo suchy, ponieważ nie padało na nim w ciągu ostatnich dziesięciu tysięcy lat” – to o Płaskowyżu Nazca, sławnym z geoglifów, o których pisarka się rozpisuje. Pikanterii dodaje fakt, iż najprawdopodobniej, gdy książkę tę pisała, czyli w 2009 roku, region ten nawiedziły tak ulewne deszcze, że zagroziły właśnie tym przesławnym rysunkom, które ją urzekły, a najdłuższy okres bez opadu na Ziemi wynosi podajże niecałe 15 lat, a nie 10000, i bynajmniej nie został on zarejestrowany w tym miejscu**. Jeśli ktoś tak przegina, to jak oceniać jego wiarygodność w tych sprawach, które trudniej zweryfikować? Zawsze mnie fascynuje, co też podkusza niektórych autorów, by się samemu na takie miny wsadzać i niejako psuć efekty pracy godnej wirtuoza. A jaką rzetelność prezentują ci, którzy uważają Będę tam za bezbłędne arcydzieło, tego omawiać nie będę.
Pomimo niedociągnięć nie żałuję, iż książkę tę przeczytałem. Naprawdę mnie wciągnęła i w pewnym sensie dosłownie się nią delektowałem. Mam wrażenie, że jeśli ktoś świadomie się zdecyduje na lekturę, wiedząc jakie są jej ograniczenia, też będzie zadowolony. Siła jej nie leży bowiem w niej samej, a w odczuciach i refleksjach, do których nas zmusza. To gra między pisarką, a umysłem czytelnika, i trzeba przyznać, iż w tym Shin Kyung-Sook jest naprawdę dobra. Inna sprawa, że i w tej kategorii znajdziemy w bibliotece wiele innych książek na pewno nie gorszych od Będę tam. Jest to więc rzecz warta poznania, odmienna od wszystkiego co już przeczytałem, ale raczej nie jest warta polecenia jako jedna z tych, które przeczytać koniecznie trzeba
Wasz Andrew
* Stowarzyszenie Umarłych Poetów (Dead Poets Society) – amerykański film dramatyczny z 1989 roku w reżyserii Petera Weira i książka napisana na podstawie scenariusza tego filmu przez Nancy H. Kleinbaum.
** Najdłuższy okres bez opadu zarejestrowany na Ziemi: 14 lta 5 miesięcy Arica, Chile - od października 1903 do stycznia 1918
Wpisuje się to trochę w poetykę powieści japońskiej, gdzie fabuła nie porywa akcją, jest spore spowolnienie tak naprawdę, wobec czego faktycznie, nie każdemu się to spodoba. Jestem ciekawa tej powieści, chociażby z tego prostego powodu, że chciałabym sobie porównać do znanych mi powieści japońskich. No i dodatkowo, że nie czytałam (a przynajmniej nie przypominam sobie) żadnego koreańskiego pisarza!
OdpowiedzUsuńJeśli made in Japan ci leży, to i Korea zła nie będzie :)
UsuńWitam serdecznie, zaciekawiła mnie Pana recenzja i zainteresował blog. Piszę, bo chciałam pomóc zrozumieć Panu te dziesięć tysięcy lat, które Pana tak obruszyły. Proszę mi wierzyć, choć nie czytałam książki, jestem pewna, że autorka nie miała zamiaru dokładnie wyliczać od ilu lat nie padało w danym miejscu. dziesięć tysięcy to po prostu synonim do bardzo, bardzo długo. Takie pojmowanie czasu wywodzi się jeszcze z buddyzmu oraz konfucjanizmu, ten przykład pokazuje jak nadal pokutuje w myśleniu ludzi współczesnych. Muszę jednak przyznać, że tłumacz mógł wychwycić ten zgrzyt kulturowy i rozegrać to w sposób bardziej zrozumiały dla zachodniego odbiorcy. Pomijając to, Koreańczycy i koreańscy bohaterowie literaccy mają więcej wspólnego z Polską, niż mogłoby się wydawać, wystarczy trochę poszukać :) Pozdrawiam serdecznie!
OdpowiedzUsuńWitam serdecznie, zaciekawiła mnie Pana recenzja i zainteresował blog. Piszę, bo chciałam pomóc zrozumieć Panu te dziesięć tysięcy lat, które Pana tak obruszyły. Proszę mi wierzyć, choć nie czytałam książki, jestem pewna, że autorka nie miała zamiaru dokładnie wyliczać od ilu lat nie padało w danym miejscu. dziesięć tysięcy to po prostu synonim do bardzo, bardzo długo. Takie pojmowanie czasu wywodzi się jeszcze z buddyzmu oraz konfucjanizmu, ten przykład pokazuje jak nadal pokutuje w myśleniu ludzi współczesnych. Muszę jednak przyznać, że tłumacz mógł wychwycić ten zgrzyt kulturowy i rozegrać to w sposób bardziej zrozumiały dla zachodniego odbiorcy. Pomijając to, Koreańczycy i koreańscy bohaterowie literaccy mają więcej wspólnego z Polską, niż mogłoby się wydawać, wystarczy trochę poszukać :) Pozdrawiam serdecznie!
OdpowiedzUsuńWięc trzeba uważać, gdy Japończycy mówią, że Toyota wytrzyma 10 lat ;) A tak na poważnie - dzięki za wyjaśnienie genezy tej wpadki. Wniosek - znajomość słownictwa i gramatyki to za mało, by stworzyć dobre tłumaczenie :)
UsuńTo zależy, co rozumiemy przez dobre tłumaczenie. czy chce się dokładnie oddawać specyfikę dalekowschodniej literatury, czy dostosowywać ją nie znającego się na rzeczy odbiorcy. moim zdaniem pozostawianie takich fragmentów jest ważne, jednak warto też wyjaśniać ludziom różnice kulturowe. ^^
Usuńps. przepraszam za podwójnego posta, blogspot najwidoczniej mnie nie polubił~
W sprawach wątpliwych dobrym wyjściem jest odnośnik i wyjaśnienie. To była dobra tradycja. Podobnie jak w przypadkach wstawek obcojęzycznych, rzadko spotykanych terminów i wszystkiego, co odbiorcy mogłoby sprawić trudność. Jeszcze inna sprawa, że można pisać i tłumaczyć tak, by czytelnik mógł poznawać obcą mentalność, a można tak, że trzeba mieć wiedzę, by dociekać co też artysta miał na myśli :)
UsuńŚwietna recenzja, absolutnie mnie wchłonęła, chętnie przeczytam książkę:)
OdpowiedzUsuńDziękuję za recenzję.
OdpowiedzUsuńZ tym deszczem to trochę jest inaczej. Cały fragment zaczyna się od Mówią, że.
Chodzi o to, że tam prawie w ogóle nie pada deszcz, stąd linie mogły przetrwać. Są na ten temat liczne wyjaśnienia. To trochę jak pewnego rodzaju legenda, mówią, że... Bo to jest wielka zagadka: i te linie, i ten brak deszczu w miejscu, gdzie rośnie tropikalna roślinność. To 10 tysięcy lat to nie dane encyklopedyczne, raczej oddanie atmosfery tajemniczości linii Nazca.
Taki fragment znalazłam, tłumacząc tę książkę:
Geoglify (wielkie naziemne rysunki) sporządzone zostały na obszarze ponad 80 km kw. na płaskowyżu między miastami Nazca i Palpa, na pampasach de Jumana w Peru. To 800 linii prostych, 300 figur geometrycznych - trójkątów, trapezów, spirali i 70 najbardziej spektakularnych wizerunków zwierząt i roślin, przy czym figury zwierząt zostały wykonane jako pierwsze. Z powietrza można dostrzec wielką małpę ze zwiniętym ogonem, podobizny ptaków, pająka, jaszczurki i wieloryba.
Na płaskowyżu Nazca prawie nie ma opadów ani wiatrów, w roku panuje stała temperatura ok. 25 stopni Celsjusza, gleba więc nie eroduje. W takich warunkach geoglify mogły przetrwać tysiąclecia.
Akapit faktycznie zaczyna się od słów "Mówią, że", jednak te nieszczęsne 10k lat do niej nie należy, to bezpośrednia wypowiedź bohaterki; jej komentarz do fragmentu, o którym Pani wspomina. Nie ma o co zresztą kruszyć kopii; najważniejsze, że mamy pogląd na tę sprawę z różnych punktów widzenia i wiemy co, jak i dlaczego. W świetle tych wszystkich wypowiedzi już mnie to sformułowanie tak nie razi, choć i nadal nie powiem, żeby mi odpowiadało :)
UsuńI dodam, że nie chciałam być jako Anonimowy, ale inaczej mi komputer nie przyjmuje komentarza :-(
OdpowiedzUsuńMarzena Stefańska-Adams
Pod okienkiem do wpisywania komentarza jest "Odpowiedz jako" i trzeba wybrać ten z serwisów, w którym mamy konto i w którym jesteśmy zalogowani - trzeba się zalogować przed wpisaniem komentarza (wybór z listy).
UsuńDziękuję za zabranie głosu. Mam wrażenie, iż czasami dobre tłumaczenie jest trudniejsze niż napisanie czegoś nowego. Pamiętam swoje odczucia z prób tłumaczenia. Wciąż miałem wrażenie, iż wiem za mało i gdzieś się poślizgnę. Nie językowo nawet, ale właśnie w realiach. Dałem sobie spokój po bodajże dwóch próbach krótkich notek :)
Mnie zaintrygowały zwłaszcza te "okruszki realiów" i inna mentalność bohateów.
OdpowiedzUsuń