Navigare necesse est...* I tak było odkąd sięgam pamięcią. Pierwsze moje wspomnienia to morze, statki, okręty, jachty... Pierwsze marzenia...
Już w szkole podstawowej pochłaniałem wszelkie informacje o morzu. Rozpytywałem marynarzy i rybaków. Słuchałem opowieści kapitanów. Czytałem co się dało. Wiedziałem nie tylko czym się różni fok od bezana ale batyskaf od łodzi podwodnej, ortodroma od loksodromy, BRT od NRT. Wciąż było mi mało. Czytałem o żaglowcach, morskich wojnach epoki pancerników, tradycjach polskiej floty handlowej. Wiedziałem, i wiedzieli to wszyscy dookoła, iż niedługo zostanę oficerem nawigatorem a potem kapitanem. Przepowiadały mi to ciotki, karty, wróżki i horoskopy.
W szkole średniej zaraziłem swoją pasją całą męską cześć klasy. Wiedziałem, że selekcja w Wyższej Szkole Morskiej było ostra, a nie chciałem trafić do maszyny lub rybaków. Chciałem być pierwszy. Najpierw w szkole, a potem pierwszy po Bogu. Przykładałem się do nauki jak nigdy wcześniej ale znalazłem czas na coś nowego. Od teorii przeszedłem do praktyki. Zapisałem się do jachtklubu. Chodziłem na kółko matematyczne, fizyczne i astronomiczne. Brałem udział w regatach. Poznawałem życie żeglarza, choć nie zawsze na drugi dzień wszystko pamiętałem. Wiadomo. Ludzie morza lubią się integrować.
O problemie choroby morskiej mówi się wśród braci ilekroć przyjmują kogoś nowego. Wiadomo. Każdy ma inaczej. Jeden rzyga na rozpoczęcie sezonu i spokój. Inny rzyga tylko powyżej iluś stopni Beauforta. Jeszcze inni rzygają co chwila. Ja nie rzygałem nigdy. Czasami ze spojrzeń kolegów, pełnych zawiści i podejrzliwości, domyślałem się, iż nie mogą się doczekać kiedy i na mnie przyjdzie pora.
Tuż przed maturą załapałem się na rekreacyjny rejs. Mieliśmy odwiedzić kilka polskich portów na całej długości naszego wybrzeża i zrobić kółko dookoła Bornholmu. Już się szykowałem na romantyczne wschody i zachody malujące piękną wyspę niesamowitymi kolorami. To miał być mój ostatni większy rejs przed WSM i wiele sobie po nim obiecywałem.
Było nas ośmiu. Siedmiu starych wyjadaczy, w tym dwóch kapitanów żeglugi wielkiej, nie tylko tej jachtowej. I ja. Najmłodszy ze wszystkich. Wiekiem i doświadczeniem. A raczej jego brakiem. Ale pełen zapału i zaangażowania.
Z początku wszystko szło świetnie. Nasza łajba szła pięknie. Czternaście z okładem metrów po pokładzie dawało dość miejsca dla wszystkich. Ożaglowanie jol. 80 metrów.
Pod spinakerem, przy stałym wietrze szliśmy jak po maśle. Pół rejsu minęło pięknie ale bez rewelacji. Słońce, port, dziewczyny, słońce, ... Ale gdy zbliżaliśmy się do Bornholmu nadali ostrzeżenie o sztormie. Mocnym sztormie. Starzy zdecydowali uciec od brzegu i sztormować. Potem było coraz fajniej. Kuchta przygotował, pamiętam jak dziś, fasolkę po bretońsku. Dużo kiełbasy, dużo boczku. Na dwa dni. Bo nie chlapie jak zupa i nie lata jak ziemniaki i kotlety. A tymczasem robiło się coraz ciemniej. Wiało coraz lepie. Ściągnęliśmy wszystkie szmaty i pod samym fokiem szliśmy jak żyleta. Po kolei wszyscy oddawali hołd Neptunowi. Poza mną oczywiście. Słyszeliśmy w radio jak zalecają wszystkim żeleźniakom zwijać się do portów. Wojacy pouciekali już dawno. A potem się zaczęło.
Nagle powietrze pełne było wodnego pyłu. Krótki wystrzał i z foka zostały tylko nitki. Dotychczas szliśmy jak tramwaj. Łup, łup na każdej fali ale równo i bez kołyski. Teraz się porobiło. Maszt zaczął tańczyć jak wariat. Pokład bujał się jak chciał. Silnik zakasłał i całkiem zdechł. Widziałem strach gdzieś na dnie oka starego. Poprzypinani do sztormliny jakoś doczołgaliśmy się na dziób i postawiliśmy foka sztormowego, najmniejszą szmatę jaka była na łajbie. Takie żaglowe stringi na foksztagu. I to wystarczyło. Jacht jakby stanął dęba, gdy wbił się w pierwszą falę. Na drugą już wszedł a potem ruszył. Jeszcze nigdy tak nie szliśmy. Nasz trochę krowiasty jacht szedł prawie w ślizgu. I widziałem jak wszyscy się modlą, żeby wytrzymał.
Minęliśmy jakiś trawler. Wyglądał że niewiele mu już do szczęścia brakuje. Widzieliśmy, na zmianę, obie jego stępki przechyłowe. Tam to mieli się o co modlić!
Nie wiem jak długo to trwało. Czas biegł inaczej. A my szliśmy jak burza w wodnej mgle, w wyciu wiatru, z fali na falę. Tylko po pewnym czasie mnie to znudziło. Wiedziałem, że jak stracimy żagiel to przy niesprawnym silniku będziemy w prawdziwych opałach. Ale to jak jechać półtorej setki autostradą przez godzinę czy dwie. Wiadomo, że jak koło się urwie to nie będzie co zbierać. Ale gdzie tu emocje.... No i wciąż nie rzygałem.
Gdy się to skończyło słyszałem jak starzy dyskutowali ile wpisać w książeczki żeglarskie. Ile stopni Beauforta zaliczyliśmy? Takiego czegoś jeszcze nie przeżyli. Ale mnie to już nie interesowało. Coś pękło, coś się skończyło. Wiedziałem, że na morzu emocji już nie znajdę. Skoro taki sztorm nie dał mi więcej adrenaliny niż polskie drogi, to czas zmienić kurs.
Pierwszą rzeczą jaką zrobiłem po powrocie do domu było poszukanie innej uczelni. Nie zamierzałem już więcej bawić się w żeglarstwo. Od tej pory traktowałem każdą jednostkę pływającą jak zwykły środek transportu. Ten rejs mnie odmienił. Zostałem szczurem lądowym. I dzięki temu, gdy spotkałem najpiękniejszą kobietę na świecie, mogłem być z nią razem zamiast tęsknić do niej na morzu...
Andrew
* navigare necesse est, vivere non est necesse łac. żeglowanie jest koniecznością, życie nie jest koniecznością; żeglowanie jest ważniejsze od życia
tekst napisany na konkurs w serwisie LubimyCzytać.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Czytamy wnikliwie każdy komentarz i za wszystkie jesteśmy wdzięczni. Zwłaszcza za te krytyczne. Jeśli chcesz o czymś porozmawiać, zapytać, zwrócić uwagę na błąd, pisz śmiało. Każda wypowiedź, zwłaszcza na temat, jest przez nas mile widziana. Nie odrzucamy komentarzy anonimowych, jeśli tylko nie naruszają prawa. Można zamieszczać linki do swoich blogów i inne, jeśli nie są ewidentnym spamem. KOMENTARZE UKAZUJĄ SIĘ DOPIERO PO ZATWIERDZENIU przez nas :)