Jürgen Thorwald
Stulecie chirurgów
Das Jahrhundert der Chirurgen. Nach den Papieren meines Grossvaters, des Chirurgen H. St. Hartmannpierwsze wydanie 1956
(The Century of the Surgeon #1)
tłumaczenie: Karol Bunsch
czyta: Grzegorz Przybył
wydanie by Aleksandria 2017
ISBN: 9788394850609
Z książką Jürgena Thorwalda (ur. jako Heinz Bongartz w 1915 zm. w 2006) niemieckiego pisarza, dziennikarza i historyka, szczególnie znanego z książek opisujących historię medycyny i II wojny światowej, wiązałem wielkie nadzieje. Tytuł już wielokrotnie obijał mi się o uszy; zawsze w połączeniu z zachwytami, ochami i achami. Pracy nadano formę zbeletryzowanej opowieści opartej na wspomnieniach H. St. Hartmanna, fikcyjnej postaci przedstawianej jako dziadek autora i koncentruje się ona na przełomowych odkryciach, które w połowie XIX wieku zapoczątkowały rewolucję w chirurgii i całej medycynie. Spośród licznych wydań, również audio, wybrałem książkę czytaną przez Grzegorza Przybyła.
Może zacznę od tego, co mnie bardzo, bardzo mocno rozczarowało. Dzieło, szczególnie na początku, ale jest to wyczuwalne do samego końca, jest nieco, a właściwie mocno, przeideologizowane, naiwnie adorujące założenie, że chirurgia zaczyna się od przeprowadzenia pierwszej operacji pod narkozą (połowa XIX wieku), gdy w rzeczywistości, wbrew twierdzeniom zawartym w tym opracowaniu, już dużo wcześniej dokonywano poważnych operacji zakończonych sukcesem, że wspomnę choćby o trepanacjach czaszki w przedkolumbijskiej Ameryce Południowej, czy powszechnej w czasach rzymskich medycynie wojskowej specjalizującej się z sukcesami w leczeniu ran ciętych, nawet brzucha, a to przecież też chyba jest chirurgia.
Drugi, jeszcze poważniejszy mankament dzieła, przynajmniej w tym przekładzie i wydaniu, to beznadziejny, żałosny wręcz poziom stylistyczny. Aż rażą proste, że nie powiem prostackie, niedoróbki. Wspomnę choćby niezliczoną ilość powtórzone w krótkim czasie słowo „bezskuteczny”, tak jakby nie istniały liczne synonimy. To tylko jeden z wielu przykładów żenującej wręcz formy. Nie lepsza jest praca wydawnictwa na innych polach – wyraźnie widać, iż wszystko było na odwal się. Nawet trudniejsze terminy pozbawione są wyjaśnienia, a jestem przekonany, że większość z odbiorców nie wie na przykład co to anewryzm czy absces lub karbunkuł. Taka konwencja podania trudnego tekstu bez objaśnienia, zwłaszcza w przypadku audiobooka, woła o pomstę do nieba, no bo jak słuchać tego ze zrozumieniem.
Od razu muszę jednak się przyznać – mimo tragicznej formy od lektury nie mogłem się oderwać! Choć w historii postępu naukowo-technicznego mniej więcej się orientuję, to diabeł jak zawsze tkwi w szczegółach, a w tym wypadku mają one znaczenie powalające i sprawiają, że nie tylko dla mnie, ale nawet dla odbiorcy kompletnie nie zainteresowanego historią medycyny, czy nawet historią w ogóle, będzie to fascynująca lektura.
Niby wiemy, że bez znieczulenia boli, a ze znieczuleniem mniej albo wcale, że pod narkozą fajniej, ale nawet nie zdajemy sobie sprawy jak wyglądały nie tylko operacje, ale i same choroby oraz śmierć i ich powszechność przed XIX wieczną rewolucją. Wielką zaletą dzieła Thorwalda są obrazowe, plastyczne, przerażające opisy operacji bez narkozy i znieczulenia pozwalające wręcz poczuć jak wyglądały, nie tak dawne przecież w skali historycznej, realia. Dają też one do myślenia na temat odważnego znoszenia tortur i innych rzeczy zwykle zarezerwowanych w naszej świadomości dla herosów, świętych i bogów. Pokazują, że zwykły człowiek, jeśli ma odpowiednią motywację, jest w stanie znieść wszystko i nie jest mu do tego potrzebny ani żaden bóg, ani żadna inna ideologia. Gdy z jednej strony stoi stuprocentowo pewna śmierć w męczarniach lub spowodowane odrażającym kalectwem życie poza nawiasem społeczeństwa, a z drugiej największa nawet tortura, ale nie mogąca trwać wiecznie i dająca szanse na taki czy inny, ale szybki koniec, to chętnych do zniesienia każdego cierpienia nie będzie brakowało. Zwłaszcza w czasach, gdy ludzie byli przyzwyczajeni do bólu, cierpienia i podłej śmierci. Jak to odległe od naszych realiów, gdy byle uczucie bólu a nawet lekkiego dyskomfortu, powoduje rozpacz, łykanie tabletek i stres nie do zniesienia... Stulecie chirurgów to świetna riposta i otrzeźwienie dla każdego, kto wierzy w dawne dobre czasy. Jak ja się cieszę, że nie żyję w tych „dobrych czasach”.
Dla mnie równie ciekawe, jak historia rewolucji w chirurgii, było śledzenie zjawisk społecznych, socjologicznych i obyczajowych, które uwypuklała. Ta książka jak żadna inna rozwiewa złudzenia na temat zasadności istnienia takiego terminu jak elity w odniesieniu do jakiejkolwiek większej grupy ludzi, w tym do środowiska lekarskiego. Opowieść o początku stulecia chirurgów, które nastąpiło po XIX-wiecznych odkryciach, to korowód przykładów na ociężałość umysłową całego, poza wyjątkami, środowiska lekarskiego, nie wyłączając jego sław i autorytetów, a może przede wszystkim z nimi na czele.
Historia chirurgii po tej lekturze jawi się jako historia trudnych do zwalczenia przesądów, dogmatów o niemożności, zacofania oraz oporu środowiska medycznego wobec wszelkich nowych odkryć i teorii, zwłaszcza tych rozsądniejszych i przyszłościowych, przypominająca aż za bardzo opór Kościoła wobec postępu nauki.
Opowieść Thorwalda pokazuje, że te elity, za które uważają się wszyscy wykonawcy zawodów medycznych i okołomedycznych, tak naprawdę pełne są ludzi głupich, małostkowych i prędzej chyba wśród prostych Kowalskich znajdzie się umysł otwarty i uczciwego człowieka, niż w tym środowisku, a ci nieliczni, którzy pchają do przodu wózek postępu, muszą się borykać z oporem kolegów po fachu jak w mało której dziedzinie. Jak stwierdza sam autor, kariera w wiodących ośrodkach medycznych jest grą na klawiaturze intryg i targów o stanowiska.
Gdy poznajemy historię początków anestezjologii, to widzimy, iż większość postaci ze środowiska medycznego w niej występujących to są po prostu kanalie, pazerni ludzie zdolni do każdego kłamstwa, do wszelkiej podłości, w ogóle nie myślący o dobrze pacjenta i zorientowani tylko na własną karierę i kasę. W dodatku gotowi zniszczyć każdego, kto im próbuje w realizacji tych celów przeszkodzić.
Początki aseptyki i antyseptyki jeszcze bardziej niż początki anestezjologii pokazują, że środowiska medyczne uznawane przez samych siebie i większość populacji za bystrzejsze niż inni, wcale takie nie są, a można nawet powiedzieć, że wyższy poziom wykształcenia równoważą swego rodzaju tępotą, oporem na nowe, kłócące się ze starym. Oporem wręcz oślim, bez weryfikowania i dociekania która z teorii jest prawidłowa. W dodatku nie jest też lepsze moralnie nawet niż gangsterzy czy alfonsi, tylko że w środowisku medycznym zamiast bejsboli, noży i pistoletów, używa się kłamstwa, judzenia, oczerniania, wyśmiewania i kultywowania stereotypów.
Jeśli zastanawiamy się, skąd brała się niechęć autorytetów medycznych wobec wszelkiego postępu, zwłaszcza rzeczywistych odkryć, bo głupoty przyjmowały się dużo łatwiej, sprzeciw pokrewny oporowi Kościoła wobec rozwoju nauki, to nasuwa się przypuszczenie, że miała tu coś na rzeczy inteligencja obu tych elit. Wbrew pozorom, te środowiska i autorytety nie były bardziej inteligentne niż na przykład szewcy czy chłopi, a po prostu bardziej wykształcone; wyuczyły się formułek i prawd, które już inni uformowali przed nimi i potem powtarzali je bezmyślnie nie zastanawiając się w ogóle nad tym, czy są prawdziwe, czy nie, ignorując wszelkie niezgodności praktyki i logiki z teorią. Jeśli przy tym wykazywali się jakimiś uzdolnieniami w wykonywanym zawodzie, to nic nie stało na przeszkodzie, by ich autorytet stawał się niepodważalnym. A właśnie w tej dziedzinie autorytety są znacznie częściej szkodliwe niż pożyteczne, bowiem hipotezy umotywowane w rzeczywistości i oparte na prawdzie bronią się same, nawet bez podbudowy teoretycznej, choćby przez eksperyment i doświadczenie, gdy tymczasem fałszywe, szkodliwe dogmaty, mogą funkcjonować tylko dzięki wsparciu autorytetów. Jak jednak widać ze Stulecia chirurgów, większość populacji jest niewolnikami stereotypów, objawionych prawd i innych rzeczy od których nie potrafi się uwolnić nawet, gdy ewidentnie kłócą się z doświadczeniem i dopiero inne autorytety - outsiderzy muszą wskazać im drogę, gdyż większość sama we własnym rozumie nie potrafi dokonać konfrontacji doświadczenia z teorią i logiką, nawet jeśli wszystko leży w ich zasięgu, nie mówiąc o przyznaniu się do błędu.
Jak wspomniałem, kłody rozwojowi postępu chirurgii w XIX wieku pospołu rzucały środowiska medyczne i Kościół, który z całą energią przeciwdziałał wprowadzeniu narkozy i kolejnych przełomowych technik medycznych. Choć to nie średniowiecze, jak zwykle pokazał się jako ostoja ciemnoty, zacofania i wstecznictwa. Trzeba przyznać, że prekursorzy nowych prądów w medycynie mieli dużo gorzej niż matematycy, astronomowie czy inni adepci nauk ścisłych. Ci ostatni musieli walczyć tylko z Kościołem, a chirurdzy mieli ze swoimi kolegami po fachu jeszcze więcej problemów niż z klerem i wierzącymi radykałami. To też kolejny przyczynek do zastanowienia się nad różnicą między realiami środowiska nauk medycznych i ścisłych.
Tych, którzy chcą się pocieszyć, że teraz medycy prezentują wyższy status moralny i fachowość muszę zmartwić. Gdy obserwuję moją przychodnię, w której z dwóch lekarzy o tej samej specjalności biorących te same pieniądze jeden ma tylu pacjentów, że się do niego nie można dopchać, a do drugiego trafiają tylko desperaci i gapy, to mam wrażenie, że niewiele się zmieniło i tak jak kiedyś – warto się poświęcić i dobrze poszukać, aby wybrać lekarza, któremu naprawdę warto powierzyć swe zdrowie i życie. Są bowiem medycy godni największego zaufania i podziwu dla ich wiedzy, pracy i podejścia, ale niestety nie tak łatwo na nich trafić. Wspominałem już kiedyś różnicę w wystroju ścian w gabinecie lekarskim i w warsztacie szewskim. U szewca na ścianie zawsze wisiał dyplom mistrzowski potwierdzający fachowość i umiejętności. U żadnego lekarza, wśród setek „dyplomów” za uczestnictwo w szkoleniach wiszących na ścianach, jeszcze takiego czegoś nie widziałem. Ani razu nie zobaczyłem dyplomu ukończenia studiów. Dlaczego? A kto z Was położyłby się pod nóż komuś, kto na dyplomie ma dostateczny?
To, że mechanizmy, które się ujawniły w trakcie chirurgicznego przełomu w XIX wieku, nadal działają w środowisku medycznym, tylko teraz jeszcze większą rolę wśród innych patologicznych czynników odgrywa bezwstydna pazerność, można prześledzić w fenomenalnym opracowaniu Sama Quinonesa Dreamland. Opiatowa epidemia w USA, którego lekturę gorąco polecam.
Na koniec perełka, której się nie podziewałem. Nawet nie wiedziałem, że rękawiczki chirurgiczne są najbardziej romantycznym wynalazkiem w historii medycyny. Jeśli chcecie się dowiedzieć dlaczego – chwyćcie za Stulecie chirurgów. Choć na wrażenia literackie nie ma co liczyć, to naprawdę warto poznać tę wyjątkową pozycję. Książka otwiera oczy jak mało która – warstwa poznawcza jest fascynująca. Zdecydowanie polecam bez względu na preferencje czytelnicze i zainteresowania.
Wasz Andrew
Ps.
Warszawa padła po 28 dniach.
Kijów wytrwał już 42!!!
Ile wytrzymają bez naszej pomocy?
Nawet największy bohater poza bronią potrzebuje butów, skarpet, jedzenia, broni i uzbrojenia. Może macie coś z potrzebnych na froncie rzeczy albo możecie wpłacić choć kilka złotych na zbiórkę dla tych, którzy walczą i za naszą sprawę, przeciwko odwiecznemu wrogowi Polski, który po krótkiej przerwie znów wrócił na kurs z czasów wojny polsko-bolszewickiej i Katynia? Który bardziej niż ktokolwiek z późniejszych przypomina Hitlera a jego państwo III Rzeszę? Każda pomoc i każda wpłata się liczy!
Mam tego autora na oku od dłuższego czasu i dobrze wiedzieć, że warto po to konkretne dzieło warto sięgnąć. A co do jakości redakcji, to ciekaw jestem czy inne wydania (Znaku oraz Wydawnictwa Literackiego) też posiadają wspomniane przez Ciebie błędy. Bo tłumaczenie wszędzie jedno i to samo (Karol Bunsch).
OdpowiedzUsuńPodejrzewam, że będzie podobnie. Styl chyba jest winą tłumaczenia.
Usuń