Robert McCammon
Łabędzi śpiew tom I i II
tytuł oryginału: Swan Songtłumaczenie: Maria Grabska-Ryńska
wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Data wydania: 2016-02-17 i 2016-02-17
Liczba stron: 524 i 552
ISBN: 9788361386803 i 9788361386810
Okres od 1945 roku do dnia dzisiejszego w Polsce pokazuje nam wyraźnie, że społeczeństwo nasze cierpi na specyficzną odmianę alzheimera i ślepoty jednocześnie. Niby na okrągło wypominamy Niemcom i Rosjanom zaszłości z II wojny światowej, ale poza tym w ogóle zdajemy się o niej nie pamiętać, ani o tych dawniejszych wojnach tym bardziej. Stosunek większości czytelników do literatury katastroficznej i postapokaliptycznej, a także w ogóle do możliwości wystąpienia w najbliższej przyszłości podobnych wydarzeń, świadczy o tym, że nie rozumiemy jak wyjątkowe szczęście mamy, iż od 1945 naszego kraju nie dotknęła żadna poważniejsza katastrofa. A przecież z jednej strony te 75 lat pokoju to ewenement na tle całej historii Polski. Co prawda wielkich katastrof i zarazy unikaliśmy, ale za to wojen wcześniej mieliśmy w bród. Z drugiej, w tym czasie naszego spokoju, wojna nie gasła na świecie nawet na chwilę, a czasami była nawet po sąsiedzku, że wspomnieć choćby ostatnie wydarzenia na Ukrainie. A mimo tego, mimo przeszłości, o której zdajemy się nie pamiętać, i mimo teraźniejszości, w której każdy niemal dziennik donosi jak nie o wojnie, to o trzęsieniu ziemi, suszy i głodzie, wybuchu wulkanu lub innych katastrofach, mimo tego wszystkiego pokój, spokój i bezpieczeństwo, traktujemy jako coś naturalnego, danego nam raz na zawsze. Nawet koronawirus tak naprawdę niczego tutaj nie zmienił.
Ja należę do tych outsiderów, którzy mając nadzieję, iż dożyją swych dni w spokoju, wcale nie są do końca przekonani, że będą mieli takie szczęście. Uwielbiam dobrą literaturę katastroficzną i postapo ze względu na rozważanie wspomnianych kwestii, ale i z tego powodu, iż siłą rzeczy w wymienionych gatunkach zawsze się dzieje, a także że interesuje mnie problematyka jednostki i społeczeństwa w stresie. Doceniam również fakt, że to taka literacka forma memento mori. Nie jest więc niczym dziwnym, że gdy trafiłem na dwutomową postapokaliptyczną powieść Łabędzi śpiew Roberta McCammona, który w latach osiemdziesiątych był jednym z najbardziej znanych amerykańskich pisarzy grozy, bez wahania rozpocząłem lekturę, choć zdecydowanie od horrorów stronię. Nadzieja na przewagę dobrego survivalu zwyciężyła nad obawami przed spotkaniem z żałosnymi potworami i scenami, które przeniesione na ekran kojarzą mi się tylko z pełnym żenady marnowaniem keczupu, a w książkach nie wypadają zwykle lepiej.
Lata osiemdziesiąte, a także wcześniejsze, były epoką obawy przed wojną atomową, głównie między ZSSR i USA. Swoją drogą, ciekawym tematem do refleksji jest fakt, że obecnie to zagrożenie w ogóle w świadomości społecznej nie funkcjonuje, choć jego faktyczny poziom wcale nie zmalał, a wręcz przeciwnie, gdyż klub atomowy ma nowych znaczących graczy. Powstała w 1987 roku powieść McCammona jest odzwierciedleniem tych ówczesnych strachów – rozpoczyna się w momencie wybuchu światowej wojny jądrowej.
Konstrukcja dzieła jest dość schematyczna – śledzimy naprzemiennie losy kilku oddalonych od siebie osób z terenu USA, które początkowo nie są ze sobą powiązane, ale jak łatwo się domyślić, nie pojawiają się w powieści przypadkowo. Warstwa postapo i survivalowa są naprawdę na najwyższym poziomie, od psychologii i konstrukcji postaci poczynając, na mechanizmach socjologicznych kończąc. Oczywiście kwestią dyskusyjną pozostaje problem możliwości przeżycia w takim skażonym świecie, jaki pozostał po totalnym starciu jądrowym, ale nie ma możliwości rozstrzygnięcia, jak by się w takiej sytuacji sprawdziła ludzka możliwość adaptacji, dopóki coś podobnego się nie stanie. Na szczęście dla mnie, ale nie dla miłośników horrorów, którzy mogą być nieco zawiedzeni, Łabędzi śpiew zawiera tylko muśnięcie elementów charakterystycznych dla literatury grozy i ma ono wymiar nie demoniczny, a raczej jest antropomorfizacją dobra i zła, życia i śmierci. Choć wypadło to jak najbardziej pozytywnie, będąc strawne nawet dla takiego przeciwnika horrorów jak ja, to stanowi najsłabszy element powieści, gdyż przesuwa ciężar odpowiedzialności za zło z ludzi na jakąś siłę inną (ten sam zabieg co z Szatanem, Diabłem i karmą) i w drugą stronę – pozwala oczekiwać, że ktoś za nas zrobi dobro. Na szczęście nie jest to jednoznaczne – powieściowe ludzkie wcielenia zła i dobra bez pomocy innych ludzi tak naprawdę niewiele mogą, co dobrze podkreśla, że w rzeczywistości wszystko zależy od szarych ludzi, a nie od herosów czy bogów.
W ogóle, jeśli już jesteśmy przy ludziach, to jak już wspomniałem, postacie, zarówno pierwszo-, jak i drugoplanowe, są wykreowane jednocześnie nieco komiksowo, a z drugiej nadspodziewanie oryginalnie i przekonująco pod względem charakterologicznym oraz psycho- i socjologicznym.
Fabuły nie będę przybliżał, podkreślę tylko, że choć schematyczna, jest misternie dopracowana, podobnie jak inne aspekty dzieła. Choć miłośnicy literatury grozy będą może nieco zawiedzeni, to Łabędzi śpiew da wiele przyjemności z lektury wszystkim poszukującym powieści postapo z niepowtarzalnym, urzekająco mrocznym klimatem. Dla mnie bomba.
Wasz Andrew
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Czytamy wnikliwie każdy komentarz i za wszystkie jesteśmy wdzięczni. Zwłaszcza za te krytyczne. Jeśli chcesz o czymś porozmawiać, zapytać, zwrócić uwagę na błąd, pisz śmiało. Każda wypowiedź, zwłaszcza na temat, jest przez nas mile widziana. Nie odrzucamy komentarzy anonimowych, jeśli tylko nie naruszają prawa. Można zamieszczać linki do swoich blogów i inne, jeśli nie są ewidentnym spamem. KOMENTARZE UKAZUJĄ SIĘ DOPIERO PO ZATWIERDZENIU przez nas :)